Tylko we Lwowie – niezwykła historia Wybitnej Osobistości

Ta historia mogła wydarzyć się tylko we Lwowie.

Właściwie mogła by się wydarzyć w każdym innym miejscu, ale jednak przydarzyła się u nas i tym samym potwierdza wyjątkowość naszego miasta. Ponieważ mowa będzie o rodzinie Wybitnej Osobistości, znanej i podziwianej na całym świecie – nazwijmy ją w skrócie WO – więc siłą rzeczy wszystkie imiona są zmienione.

Pewnego razu spotkałem dawną znajomą naszej rodziny – panią Halinę. Po tradycyjnych: „Jak tam?”, „Co tam u was?”, „Jak dzieci?” – pani Halinie zapaliły się oczy i powiedziała:

– Mam dla ciebie ciekawą historię, ale musimy umówić się na dłuższą kawę, bo jest o czym pogadać.

Na spotkanie pani Halina przyszła z wypiekami na twarzy i od razu zaczęła:

– Nie wiem od czego zacząć, ale chyba zacznę od ostatnich wydarzeń. Znacie na pewno nazwisko WO, jego dorobek, jego prace. Był przecież lwowiakiem.

Pani Halina działa w tej samej branży co WO. Wiedziała o nim co nieco, znała jego prace i dorobek twórczy, ale głębiej nigdy nim się nie interesowała. Swego czasu we Lwowie odbywały się uroczystości z okazji kolejnego jubileuszu WO. Tak się złożyło, że nasza znajoma przez przypadek była ich świadkiem. Postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej o nim. Najlepszym źródłem informacji obecnie jest internet, więc „wygoogliła” jego nazwisko i… o mało nie spadła z krzesła: – Ja przecież znałam podobnego człowieka.

Nie mogła się opanować – z monitora spoglądał na nią człowiek, który był kopią tego, którego poznała, będąc jeszcze dzieckiem, we Lwowie. Nie starczyła jej sucha informacja z Wikipedii i zaczęła szukać informacji o WO gdzie tylko się dało. Wyszukiwała publikacje, wywiady z nim, biografie i wspomnienia jego i o nim. Gdy wszystko to zlało się w jeden obraz, zrozumiała, że jest w posiadaniu tajemnicy rodziny WO i nie wiedziała, czy może ją opowiedzieć. Jednak to przypadkowe spotkanie ze mną przekonało ją, że warto jednak to komuś przekazać. Gdyby zajął się tą opowieścią utalentowany reżyser, mógłby powstać wspaniały film o wielkiej miłości, tragedii i losie człowieczym. Ale po kolei…

Pani Halina, jeszcze jako dziecko, gdzieś na przełomie lat 50. i 60. XX wieku, odwiedzała z matką jej znajomą (tu nazwijmy ją panią Zofią), która dorywczo zajmowała się krawiectwem. Nie była zawodową krawcową, ale miała wspaniałe wyczucie i smak, więc niektórym koleżankom sporadycznie szyła jakieś kreacje. Właśnie specjalnie użyłem tego słowa „kreacje”, bo – jak twierdzi znajoma – nie były to siermiężne garsonki, czy spódnice. Były to suknie omalże wieczorowe (ale kto w tamtych latach chodził w sukniach wieczorowych), suknie eleganckie, a ozdabiała je zawsze jakimś oryginalnym dodatkiem – kokardą czy kwiatkiem, tak że dodawało to szyku jej dziełom.

Dla małej Halinki te wizyty były przeniesieniem się w inny świat, bo całe mieszkanie pani Zofii pozostało niezmienione jeszcze z czasów przedwojennych. Na ścianach (w raczej ciemnych kolorach, bo tak się wówczas malowało) wisiały wspaniałe obrazy na których były przedstawione sceny polowań, konie, jeźdźcy, panie w sukniach „sportowych” po damsku dosiadające konie. Mieszkanie było przepełnione stylowymi meblami: stoliki, komódki, otomanki, kilimy na ścianach. Całości dopełniały afrykańskie maski i inne „bibeloty” stojące na meblach. W rogu pokoju stały najróżniejsze łuki i wisiały strzały w kołczanach. Tymi łukami, pamięta, zachwycali się sportowcy, koledzy pani Zofii. Najbardziej małą Halinkę interesował portret młodego człowieka w stroju myśliwskim trzymającego konia za uzdę. W ten obraz mogła by się wpatrywać całymi godzinami.

Podczas wizyty u pani Zofii sadzano Halinkę na otomance i mama nakazywała jej siedzieć spokojnie i się nie wiercić. Ale jak tu się nie wiercić, gdy wokół jest tyle do oglądania? Jak w muzeum! Wiec raz Halinka aż tak się wierciła, że z otomanki spadła. Panie w sąsiednim pokoju przymierzały kreacje i rozmawiały o swoim. Raz mama Halinki zainteresowała się łukami pani Zofii. Ale ta z uśmiechem odpowiedziała, że uprawianie łucznictwa zalecili jej lekarze. W dzieciństwie i młodości była bardzo nerwową, emocjonalną i ruchliwą dziewczynką. Aby ujarzmić emocje, lekarze doradzili rodzicom pani Zofii zająć dziecko łucznictwem. Jest to sport stateczny, wymagający skupienia, koncentracji. To pomogło, i pani Zofia nauczyła się kontrolować swe emocje, ale tak zapaliła się do tego sportu, że już po wojnie, w wieku prawie lat 50 została mistrzem swego kraju. Jednak, „czym skorupka za młodu…”

Pani Zofia miała syna Stasia (w rzeczywistości imię otrzymał po swoim ojcu, o którym pani Zofia nigdy nie opowiadała). Był to mężczyzna szczupły, wysoki, o bardzo przenikliwym wzroku, ale jego spojrzenie jednocześnie było pełne pogody, ciepła i serdeczności. Gdy przechodził obok Halinki, głaskał ją po główce, klepał po ramieniu, dodawał otuchy, zawsze o coś zapytał, pochwalił sukienkę, w której była. Nigdy długo nie rozmawiał, zawsze było to jakby mimochodem – bo o czym miałby rozmawiać dorosły mężczyzna z dzieckiem. Staś był oczkiem w głowie pani Zofii. Z natury była osobą władczą, dość ostrą i wydawało się, że suchą, ale gdy Staś przechodził przez pokój, jej wzrok łagodniał, głos dostawał ciepłe nutki, gdy go o coś pytała. Pewnego razu, mama Halinki przy rozmowie zapytała panią Zofię, dlaczego ona, kobieta piękna i stylowa, nie ma męża, bo na pewno miała wielu adoratorów i starających się o rękę. W odpowiedzi na to pytanie pani Zofia chłodno zauważyła, że tę kwestię rozwiązała dla siebie już dawno raz i na zawsze. Panie więcej do tematu nie wracały.

Staś po ukończeniu Lwowskiej Politechniki pracował w jakiejś instytucji i często jeździł w delegacje. Z jednej takiej przywiózł do domu rudy Cud (raczej bardziej by pasowało Cudo). To Cudo było już w ciąży i wkrótce nastąpił ślub młodej pary. Urodził im się synek i matka pani Haliny została jego chrzestną. Dla pani Zofii wielkim stresem było mieszkać z synową. Dla eleganckiej kobiety było nie do pomyślenia chodzenie po mieszkaniu w czymś w rodzaju kombinacji, w szlafrokach o nieokreślonym kolorze i w rozczłapanych kapciach. Po instalacji nowej lokatorki mieszkanie zaczęło się zmieniać – powoli znikały stylowe mebelki i perskie kilimy, a ich miejsce zajmowały huculskie liżnyki, a siermiężne drewniane łóżko stanęło na miejscu wspomnianej otomanki. Żeby zająć czymś Cudo, pani Zofia zaproponowała jej robienie manikiuru i zareklamowała ją wśród swoich koleżanek, w tym i mamie pani Haliny.

To były chyba ostatnie odwiedziny w tym mieszkaniu. Gdy „manikiurzystka” zaczęła zdrapywać stary lakier z paznokci nożyczkami – tego już było za wiele. Niedługo po tym pani Zofia zmarła. Na jej pogrzeb przyjechali koledzy-łucznicy z całego kraju. Na tym kontakty ze Stasiem się urwały. Parę razy pani Halina spotykała go na ulicy, zamieniali kilka słów. Ale kolejne spotkanie po latach ją zaszokowało.

Jechała tramwajem. Na przystanku do tramwaju wsiadł mężczyzna z kartonowymi pudłami związanymi paskiem. Uwagę pani Haliny zwróciło to, że kartonowe pudła były równiutko poskładane, bardzo dokładnie przewiązane, tak żeby się nie rozsypały po drodze. Zupełnie inaczej niż robią to inni zawodowi zbieracze makulatury. Gdy Halinka podniosła wzrok na mężczyznę, ich oczy się spotkały – to był Staś. Ze wzroku i postawy wyczuła, że bardzo mu wstyd, że widzi go w takiej sytuacji. Był ubrany bardzo biednie, w jakieś stare wytarte palto i stare buty. Ale zauważyła, że ubranie miał czyste, buty wypastowane i właściwie w niczym nie przypominał typowego menela – zbieracza makulatury. Nie zamienili ani słowa, a Staś na następnym przystanku wysiadł. Pani Halina tak sobie pomyślała: przecież miał tyle wartościowych obrazów i mebli, ze sprzedaży których można byłoby utrzymać się przez dobrych kilka lat. Pani Zofia nie chciała się z niczym rozstawać, pomimo że ojciec pani Haliny proponował kupno paru obrazów. Mówiła, że te rzeczy są dla niej bardzo drogie, jako pamięć po kimś bliskim. Widocznie wszystko to wyprzedało Cudo, a Stasiowi pozostała na utrzymanie makulatura. Później jeszcze kilkakrotnie widziała go z tymi tobołkami makulatury, ale i te spotkania się urwały. Nawet nie wiadomo kiedy zmarł i gdzie został pochowany.

Po kilku latach pani Halina trafiła przez przypadek do mieszkania naprzeciwko tego, dobrze jej znanego. Okazało się, że kupili go jej znajomi. Wszystko było tu zupełnie inaczej, nowocześnie. Opowiedzieli jej jak to synek Stasia „wpadł” w złe towarzystwo i został narkomanem. Gdy przychodziła do domu milicja, to Cudo zdejmowało obraz ze ściany i dawała go jako łapówkę. „Stróże porządku” szybko zrozumieli, że w taki sposób mogą z tego mieszkania wynieść wszystko i ich częste wizyty trwały dopóki było co wynosić. Potem przestali interesować się narkomanem. Podobnie teraz już się wyleczył, ale czym się zajmuje, sąsiedzi nie wiedzieli.

Więc co wspólnego mieli Staś i WO? Byli podobni do siebie jak dwie krople wody! Staś spoglądał po latach na panią Halinę ze strony o WO – to było dla niej największą niespodzianką. Skojarzyła też sobie, że adres zamieszkania pani Zofii był vis a vis mieszkania rodziny WO, a rok urodzenia Stasia był ten sam co WO. Czyżby byli braćmi?

W 1946 roku WO wraz z rodzicami wyjechał ze Lwowa. W Polsce zdobył swoją światową sławę i rozgłos, ale nigdy nie chciał powracać do Lwowa. Czyżby się bał tego spotkania? Natomiast jego ojciec pod koniec życia – jak wspominał sam WO – rwał się do Lwowa, bo jak mówił, ma tu do załatwienia jeszcze bardzo ważną sprawę. Ale też już nie zdążył jej przed śmiercią załatwić.

Teraz nie żyje już WO, nie żyją jego rodzice, nie żyją inni bohaterowie opowieści pani Haliny, wiec już nikomu ona nie zaszkodzi. Ale pozostała pamięć i jest to temat na scenariusz filmowy…

Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 14-15 (234-235) 14–27 sierpnia 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X