Tańcząca Madonna Figura Matki Bożej Zwycięskiej łamiącej pioruny gniewu Bożego, zwana Tańczącą Madonną. Obecnie w kościele św. Jacka w Warszawie (gazeta.pl)

Tańcząca Madonna

9 lipca 1941 roku ukazał się pierwszy numer Gazety Lwowskiej pod okupacją niemiecką. Obok relacji z frontu, liczby wziętych do niewoli żołnierzy sowieckich i innych artykułów propagandowych moją uwagę przykuł materiał zupełnie nie o tematyce wojennej niepodpisanego korespondenta wojennego. Życzę miłej lektury…

Tańcząca Madonna
Osobliwość kościoła Dominikanów w Tarnopolu
Dziwne bywają niektóre miasta. Są takie, z których bardzo mało pozostaje w pamięci, gdy się tylko krótki czas w nich bawi, aby zwiedzić ich osobliwości, korzystając z odrobiny czasu między dwoma pociągami. Z Tarnopola np. pozostała mi w pamięci tylko tańcząca Panienka. Ilekroć słyszę nazwę tego starego, nieładnego miasta, jak na przykład teraz, gdy dowiedziałem się, że zostało zabrane bolszewikom, muszę myśleć o tej Madonnie.

Figura ta stoi na jednym ze słupów kościoła dominikańskiego. Jest to urocza Madonna, która jednak nie ma nic wspólnego z innymi pięknymi madonnami, jak n.p. z toruńską. Robi wrażenie czegoś obcego, choć nie tak obcego, jak Matka Boska Częstochowska. Nie ma nic wspólnego z licznymi wizerunkami Matki Boskiej, z owymi pucołowatymi dziecięcymi buziami, które nadają miły ton surowemu wyrazowi najgłębszej pokory. Ta osobliwa Madonna Tarnopolska, widziana od strony wejścia do kościoła, stoi w pozie prawie tanecznej, na jednej z głównych kolumn przed wielkim ołtarzem. Fałdy jej sukni powiewają, zataczając śmiały łuk z lewej ku prawej, jakby zatrzymane nagle w ruchu wirowym. Figura wygląda jak posąg tanecznicy, która, zatrzymawszy się nagle po ostatnim zawrotnym piruecie, pada na kolana, aby przyjąć oklaski publiczności. Fałdy szat owej Madonny zdają się skamieniałe w tym ostatnim ruchu, który chciałaby kontynuować. Tak więc Madonna ta, ze złożonymi rękoma, klęczy na półksiężycu, a spódnica jej ułożona jest dokoła niej w liczne fałdy, jak gdyby wariacja sierpa księżycowego. Nic dziwnego, że w ustach ludu posąg ten nazywa się „tańczącą Panienką”.

Wraz z przybyłymi kiedyś do Polski dominikanami przywędrował również na Podole pewien braciszek zakonny, który, jak mówił, z Boską pomocą oraz przy pomocy dłuta, miał ozdobić kościół posągami świętych i Apostołów. Zamienił on słońce Włoch na Podole i chociaż spokojnym krokiem przechodził przez korytarze klasztoru dominikanów, przesuwając w palcach paciorki różańca, nie mógł zapobiec, by myśli jego nie błądziły w dal, gdzie promienne niebo i słoneczny krajobraz zlewały się w cudowną jedność. Od kilku tygodni prześladowała go myśl stworzenia dla kościoła w Tarnopolu posągu Matki Boskiej. Póki dzieło nie skrystalizowało się w duchu i nie przybrało wyraźnych kształtów, czuł się nieswojo, cierpiał na brak określonej idei. Chciał stworzyć Madonnę inną niż wszystkie, które stoją po kościołach jego ojczyzny. Tam, w szczęśliwym kraju południa, wiernych, dla których życie jest równie pogodne, jak błękitne niebo, trzeba było napominać do poważnych rozmyślań. Tu, na Podolu, chciał ludziom dać Madonnę, na którą będą patrzyli uszczęśliwieni, i której obraz promienny pozostanie w ich duszach, gdy powrócą na jednostajne równiny tego kraju, do swoich ciemnych, ciasnych chat. Madonna ta nie miała być pokorną i cierpiącą, lecz podnoszącą ducha Matką Boską, będącą nowym wyrazem radosnej wdzięczności i oddania. Wałczył z tą formą, słał ku niebu modły i prosił Matkę Bożą o wstawiennictwo, aby się dzieło jego udało. Nic jednak nie przychodziło mu na myśl. W jego umyśle, który uparcie odrzucał stare wzory, panowała pustka. Nawet w nocy prześladował go niepokój.

Pewnego łagodnego wieczora letniego udał się, po dzwonieniu na Anioł Pański, na przechadzkę, modląc się w duchu żarliwie o wysłuchanie. I zaczął się targować z Opatrznością. Dlaczego cierpieniom jego nie było końca? Czyż ciągle ma niszczyć projekty, nie odpowiadające jego życzeniu nietworzenia sztywnej i boleściwej Madonny? Mijał powoli osadę dominikańską, położoną pod lasem, i nagle j znalazł się wśród kępy drzew, które odsłaniały widok na polankę. Tam ujrzał dziewczynę, w szerokich spódnicach, biegnącą po trawie. Ręce wparła w biodra i kołysała się ku przodowi, to jednym ramieniem to drugim, śpiewając przy tym jakąś naiwną melodię. Spódnice, jakby podkreślając rytm pieśni, podwijały się to z prawa to z lewa. Dominikanin, zachwycony rozmachem ruchu, który jakby znajdował dalszy ciąg w falowaniu spódnicy dziewczęcia, stał milcząc za drzewem, napawając się cudem, który wstrząsnął całą jego artystyczną naturą. Widział, jak dziewczyna wykonywała coraz szybsze skoki, i nagle zdawało mu się, że to osobliwe przeżycie jest wskazówką nieba, jest wysłuchaniem jego modlitw. Widział również nogi dziewczyny i kształty jej ciała, wyraźnie odznaczające się pod obcisłym gorsecikiem. Budzące się w nim wątpliwości uspokajał rozumowaniem, że tak piękna istota mogła tylko wyjść z rąk Stwórcy. Wątpliwości jednak nie ustawały. Czy właśnie szatan nie posługuje się czasami pięknem, by wtrącić łudzi w nieszczęście? Takie myśli niedługo pozostawały górą. Dziewczyna tanecznym krokiem obiegła całą polankę i zbliżała się do naszego dominikanina. Nagle musiała zobaczyć stojącego za drzewem zakonnika w białym habicie i czarnej pelerynie, bo nagłym podrywem zatrzymała się w połowie skoku i upadła na kolana. Spódnica zachowała jeszcze w swoich fałdach rozmach ostatniego ruchu i ułożyła się dużym, półksiężycowatym łukiem dokoła uroczej postaci, rozpromienionej jeszcze radością tańca, ale już pełnej pokory i jakby proszącej o przebaczenie.

Musiało już być bardzo późno, gdy dominikanin, otrząsnąwszy się wreszcie z czaru swego dziwnego przeżycia, rozejrzał się. Wiotka postać dziewczyny dawno zniknęła, nie wiedział dokąd. Czy była w ogóle z krwi i kości? Któż to mógł wiedzieć? Dominikanin daleki był od tego, by zjawisko ujrzane uważać za istotę ziemską. Dla niego była to istota niebiańska, która upadła przed nim na kolana, w przerwanym nagle skoku tanecznym. Zamknął obraz w swoim sercu, dziękując Matce Boskiej za wysłuchanie jego modłów. Pod jego rękami zaczęło rosnąć dzieło, odpowiadające jego życzeniom. Madonna żywa, która wszystkim wiernym, modlącym się u jej stóp, rozjaśnia oblicza szczęśliwym uśmiechem, podobnym do tego, który pojawił się na jego ustach, gdy ta niebiańska postać klęczała przed nim na polance. Przeżycie było tak silne, że wszystkie posągi, stworzone przez owego dominikanina i znajdujące się w kościele albo na jego murze, mają w sobie coś z rozmachu tanecznego.

…a niejaki B. SŁOWIAŃSKI porównał obecną okupację z wydarzeniami historycznymi…

We Lwowie przed 169 laty
Zajęcie Galicji wojskami niemieckiemi, węgierskiemi i słowackiemi oraz uroczyste przejęcie władzy nad Galicją przez Gubernatora Generalnego Franka w dniu 1 sierpnia żywo przypominają historyczne fakty, które rozegrały się na terenie Galicji, a specjalnie w stolicy jej, Lwowie, przed 169 laty. W pierwszych dniach czerwca 1772 r. austriackie wojska pod dowództwem jenerałów Hadeka i Esterhazy‘ego przez Karpaty wmaszerowały na terytorium Galicji, żeby okupować ten kraj i przyłączyć do Austrii. Podczas gdy generał Esterhazy przeprowadzał okupację wzdłuż Karpat, na linii Sambor – Stryj – Stanisławów – Kołomyja, wojska generała Hadeka wyruszyły na Lwów i już 4 czerwca 1772 stanęły obozem na błoniach wsi Skryłowa. Wkrótce ogłosił generał Hadek „Deklarację cesarską” tej treści: „Ponieważ Najjs. Cesarz Imć. rezolwował się przy oblokowaniu wojska kraj Polski przyjąć i wziąć w swoją protekcję, zaczem mocą tegoż łaskawego umysłu mnie, generalnemu komendantowi przy wkroczeniu wojska cesarskiego każdemu z osobna wiadomo rozkazał uczynić, aby nikt z obywateli jakiejkolwiek godności kondycji swojej nie wyzuwał się ani oddalił się, ale jak przedtem, tak i teraz przy godności, urzędzie, funkcji, profesji swojej zostawał i publikować mającej się tej dyspozycji jako najpilniej zadość uczynił. Poczem wszyscy obywatele wszystkie bezpieczeństwa, protekcją, tak jak inni poddani w państwach dziedzicznych J. C. Mości, spodziewać się mają. Którą to niniejsza dyspozycja cesarza Imci, aby po miastach, miasteczkach, wsiach obwieszczona i publikowana była obywatelom, przez mających zwierzchność, i onej zadosyć się stała zaleca się. Dlaczego gdyby kto z poddanych wyprowadzający się z krain przez wojskowych był spotkany, naówczas do swego domu i pomieszkania wrócony będzie. Dan w Preszowie w kwaterze generalnej dnia 10 Junii 1772 August Graf Hadek”.

Cesarz austriacki Józef II, w ten czas korregent cesarzowej Marii Teresy, ułożył instrukcję p.t. Aller hochste Resolutionspunkte vom 26. August 1772 dla desygnowanego gub. Galicji Antoniego hr. Pergena. Wspomiana instrukcja polecała pierwszemu gubernatorowi „Królestwa Galicji i Lodemerii” przyśpieszyć swoją podróż do Galicji i jak najprędzej wydać rozporządzenie, między innymi w tych sprawach. Wyznawcy kościoła greckiego i dyssydenci nie będą niepokojeni w wykonywaniu (in libero exercitio) swego kultu; ogłosić amnestję dla schwytanych z orężem w ręku; uwolnienie wszystkich poddanych od podatków na 6 lat, a osiadłych w nowym kraju rzemieślników i fabrykantów bez względu na narodowość i wyznanie (cuiucumąue nationis i religions) na 10 lat; Wyznaczyć termin, do którego Żydzi mają oddać karczmy, szynki i arendy w inne ręce; sól ma być sprzedawana po bardzo niskich cenach; na stanowiska urzędników i naczelników obwodowych wybierać ludzi sumiennych z Czech, Szląska i Węgier, mówiących po słowacku itd. Wreszcie patentem cesarskim z dnia 11. września 1772 przyjęto oficjalnie Królestwo Galicji i Lodomerii w posiadanie i mianowano Antoniego grafa Pergen‘a gubernatorem z siedzibą we Lwowie. W pierwszej połowie miesiąca września nowy gubernator zawitał do Lwowa, przyjęty z przepisanym ceremoniałem.

O przyjeździe gubernatora nieznany po imieniu autor listu do bełzkiego kasztelana Kuropatnickiego pisze między innymi co następuje: „W poniedziałek (14. września)] stanął tutaj (we Lwowie) minister cesarski (graf Pergen) i nazajutrz, jak dzień, zaraz kazał przybijać cesarskie uniwersały po wszystkich bramach. Posłał minister do mieszczan, aby przysięgali na poddaństwo cesarzowi, miasto jednak zaczęło się ekskuzować; jesteśmy najniższe stany i należałoby zaczynać od JW. Pa nów szlachty, urzędników, a natenczas i my, zapatrzywszy się na starsze głowy, wzbraniać się na poddaństwo cesarzowej przysiąc nie będziemy. Sam minister tę ich ekskuzę za sprawiedliwą osądził, że od wyższego stanu ludzi początek trzeba zrobić, dał im więc pokój. Miasto podało suplikę ministrowi, w ten sposób, aby żydom zabroniono wszystkich handlów, ponieważ oni nam, wszystkie poodbierali zyski. Jeżeli nie znajdziemy litości w prośbie naszej, gotowi jesteśmy domy nasze odstąpić i pójść stąd”.

Z Panem Bogiem – replikował minister – nie jesteście nam bardzo potrzebni. Dnia 3. października, w sobotę rano, posłał do Imci księdza oficjała, aby była wszelka gotowość w kościele katedralnym, żeby teatrum zrobiono, żeby ze wszystkich klasztorów księża byli przytomni i żeby wszyscy biskupi, kanonicy przygotowali się do przyjęcia ministra, osobę Cesarską Naj. Pana Józefa II cesarza.

Taka ceremonia odbyła się w niedzielę rano. Wszystkie armaty wyprowadzono na wały, ulice zielem posypano, grenadyrowie ustrojeni uszykowali się we dwa rzędy, począwszy od kamienicy J. O. księcia wojewody bracławskiego aż do samego ołtarza wielkiego katedralnego. Cechy z chorągwiami stały około ratusza.

„Minister wyszedł od siebie bogato ubrany, z wielką paradą przy odgłosie armat i ręcznej strzelby, z kapeli hukiem szedł do kościoła. X. Sufragan z biskupem Bakońskim i ze wszystkiemi kanonikami czekali go przy drzwiach. X. Sufragan najpierw dał mu krzyż pocałować, pokropił go święconą wodą, potem wzięli go pod ręce z biskupem Bakońskim i prowadzili na teatrum. Księża ze wszystkich klasztorów rzędami, a najwięcej było Jezuitów. Biskup miał mowę, witając ministra w osobie Cesarskiej, potem Jezuita miał mowę po łacinie. Potem śpiewano Te Deum laudamus. Ludzie wszyscy, pospólstwo, które stało w rynku wołało z żołnierzami – Wiwat Maria Teresa Cesarzowa i Józef II pan nasz!

Ustawicznie przytem bito z armat i ręcznej strzelby, a kapela bardzo pięknie przygrywała. Po skończonej ceremonii poszedł minister ze wszystkimi biskupami i kanonikami do Hadeka. Minister daje w ten czwartek bal, ponieważ są to imieniny Cesarzowej i wielką oświadcza wdzięczność tym, którzy z nim tę uroczystość będą obchodzili. Ma to być jakiś bal prawdziwy…”

Ktoś, ukrywający się pod skrótem „St. d. F.” przedstawił nam swe wrażenie z pierwszych dni pod nową władzą…

Obrazki z minionych dni
Lwów w dniu 1 lipca 1941 r.
W radosnych promieniach słońca rozkładało się miasto Lwów, przeżywając swój szósty dzień bombardowania. Ulice mrowiły się od ciżb, tłoczyło się czerwone wojsko w nieopisanym chaosie. Tam nieskończona karawana czołgów, ambulansów szła w kierunku linji kolejowej, tu działa o wielkich rozmiarach sunęły wolno wśród złowrogiego turkotu. Ciężko oddychało to miasto, pijane wojenną gorączką, boleśnie zadrgało, gdy nad spiętrzonymi dachami, z rozpostartych skrzydeł unoszących się dumnie ku słońcu, spływała śmierć na swe krwawe żniwo… Słońce zniżało się ku wieczorowi. Horyzont tonął w purpurowej pożodze. W śródmieściu tliły zgliszcza, języki ogniste strzelały chwilami do góry, silnie poróżowiały drżące liście na drzewach. A potem wszystkie odblaski omdlewały powoli, wiatr ucichł i noc szła zwolna, nie przenikniona, złowroga. Miasto nie spało; dziwny niepokój czaił i się wśród cieni, wzrastał ż każdą chwilą, a nowe wieści, podawane z ust do ust, ukazywały tragiczną rzeczywistość. Jakaś postać zbliżyła się do grupy ludzi, stojących u wylotu dwóch ulic. Nie dość, że dziesiątki tysięcy popędzono na Sybir, na zagładę jeszcze dziś, pod bombami, masowo aresztują.

– Podobno wymordowano więźniów na Łąckiego… Podobno mordują w Brygidkach, na Zamarstynowie – jęknął jakiś człowiek, przypominający widmo. – A jednak sprawiedliwość jest – szeptały drżące usta, zrywały się westchnienia, łzy zabłysły u powiek. Lwów skamieniał z bólu i rozpaczy. A gdy w kilka dni potem odbito bramy więzienne, oczom przerażonym przedstawiał się widok mrożący krew w żyłach, z cieni zaś przesiąkniętych krwią ludzką ulatywać poczęły skarżące się ciche jęki…

I znów miasto tonęło w rozigranych falach przyświecającego słońca. Z bram wyłaniały się co chwila gromadki ludzi, trwożnych jeszcze i niepewnych, jakby nie wierzących, czy nie ukaże się patrol żołdacki z najeżonym lasem bagnetów i nie padnie ostre zapytanie: „Kuda?”… Czyżby nadchodziły nowe dni, a ci wszyscy, którzy pod nadmiarem trosk skłaniali się ku ziemi, mieliby się wyprostować, a twarze ich wystraszone zabłysnąć spokojem?

Gazeta przedstawia też reportaż z lwowskiej ulicy…

Ta joj, nasz Lwi Gród wraca do formy!
We Lwowie i okolicy bawił niedawno korespondent agencji „Polskie Wiadomości Prasowe” z Krakowa. Oto jego spostrzeżenia – spostrzeżenia „nietutejszego”.

Z wzniesienia szosy, wiodącej z Winnik do Lwowa spoglądamy na stolicę Galicji. Przed naszymi oczyma rozwija się piękna panorama miasta z wybijającymi się na czoło imponującymi gmachami. Przybywamy właśnie z Tarnopola, leżącego na wschód od Lwowa, mając jeszcze żywo w pamięci obrazy, wyciśnięte przez widmo wojny w poszczególnych miejscowościach i spotkane na naszej drodze. Wiele miejscowości, które bolszewicy starali się przeistoczyć w gniazda swoje, ograniczając się jedynie do wymalowania jasno-czerwoną farbą wielkich rozmiarów znaku sierpa i młota. W podobnym stanie zaniedbania znajdowały się połacie ziemi we wsiach, na których terenie bolszewikom udało się zaprowadzić system kołchozów. Ale rolnicy nie opuszczają rąk, widzimy ich na polach, zajętych pracą przy sprzęcie zbóż. Wypłoszone zgiełkiem wojennym bociany powróciły do swych pieleszy i – jakby nie wiedząc o minionych dniach grozy – z powagą spacerują po łąkach.

– W tym roku mamy dobre zbiory – powiadają wieśniacy. W dalszym ciągu naszej podróży mijaliśmy liczne ślady działań wojennych, lecz opodal zniszczonych czołgów, zalegających marne drogi, widzieliśmy sunące walce szosowe i robotników, pracujących nad przywróceniem ich do należytego stanu.

Na drogach i szosach zalegają sowieckie czołgi i tankietki bojowe, działa, ciągniki i samochody transportowe. W pewnym miejscu natrafiamy na pociąg towarowy, wytrącony siłą wybuchu niemieckiej bomby z szyn i leżący bezładnie na nasypie kolejowym. Na parowozie widoczne jest godło państwa sowieckiego w postaci młota i sierpa, ale z tabliczki umieszczonej na kotle przekonywamy się o jego niemieckim pochodzeniu. Na zewnętrznej powłoce kotła pozostały nienaruszone polskie znaki. Spostrzegamy przy tej okazji, że ostatnią kontrolę kotłową i wodną przeprowadzono z końcem 1938 roku. Od tego czasu bolszewicy nie interesowali się jego stanem technicznym.

Samochód nasz mknie szybko i już jesteśmy u bram Lwowa. Przejeżdżamy ulicą Łyczakowską i niebawem znajdujemy się w śródmieściu. Na ulicy „koncertuje” czterech muzykantów. Do naszych uszu płyną tony dawno znanej melodii, poświęconej właśnie tej „sławnej” lwowskiej ulicy. Lwowianie wymyślili już nawet inną nazwę dla ulicy Łyczakowskiej. Tą drogą bolszewicy wkroczyli do miasta i tą samą ulicą uciekli w dzikim popłochu. Dlatego też lwowianie nazywają ją również ulicą „Dawaj nazad”. Słowa te bowiem były chętnie używane przez bolszewików gdy przy różnych okolicznościach rozpędzali zbiegowiska. Jest niedziela, środkiem ulicy ciągnie procesja. Nad głowami powiewają stare kościelne chorągwie. W środku pochodu kroczą dziewczęta w białych strojach niosąc ciężkie feretrony z podobiznami świętych, a za nimi podąża tłum wiernych. Orszak ten stałe rośnie, powiększa się… W tej chwili procesja przechodzi obok więzienia, zwanego przez lwowian „Brygidkami”, którego zgliszcza sterczą groźnie ku niebu. Jest to naprawdę symboliczny kontrast.

Tymczasem życie płynie nowym torem, przynosząc z sobą ulgę tym, którzy jeszcze przed kilku tygodniami żyli pod pręgierzem sowieckiego ucisku, w ustawicznym i panicznym strachu o los własny i swoich najbliższych. Z dnia na dzień miasto powraca do normalnego życia, do pracy, otrząsając się z bolszewickiego pyłu. Mieszkańcy przebiegają ulice, dzielą się nowymi wiadomościami i wrażeniami a w swej typowo lwowskiej gwarze mówią: „Ta joj, nasz Lwi Gród wraca do formy”.

Pełna sielanka. Niestety w tym numerze próżno szukać wzmianki o pogromach żydowskich czy kaźni na profesorach uczelni lwowskich.

Oryginalna pisownia została zachowana

Opracował Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 13 (305) 17-30 lipca 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X