Tam był mi raj… kadr z filmu

Tam był mi raj…

Z mikrofonem i kamerą w Stanisławowie i Iwano-Frankiwsku

Podczas 7. Przeglądu Najnowszych Filmów Polskich „Pod Wysokim Zamkiem” 12 listopada w Centrum Kultury Polskiej i Dialogu Europejskiego w Iwano-Frankiwsku mieszkańcy tego miasta mogli zobaczyć wyemitowany po raz pierwszy na Ukrainie dokument „Tam był mi raj. Opowieść o dawnym Stanisławowie”. Data projekcji może się wydać nieprzypadkowa. Zbiegła się z drugim dniem Święta Narodowego ustanowionym wyjątkowo w tym roku z okazji setnego jubileuszu odzyskania Niepodległości. Film w październiku i listopadzie został nagrodzony w Warszawie na międzynarodowych festiwalach „Emigra” i „Losy Polaków”. Jego premierowy pokaz w Stanisławowie był bez wątpienia ważnym wydarzeniem.

Dzieło trojga młodych autorów – Jarosława Krasnodębskiego (reżyseria i scenariusz), Eugeniusza Sało (scenariusz i zdjęcia) i Gabrieli Mruszczak (montaż) – to również ciekawy debiut Studia Filmowego Lwów działającego pod egidą „Kuriera Galicyjskiego”. Przypomnijmy kryteria jurorów, którzy na 6. Festiwalu Filmów Emigracyjnych „Emigra” przyznali dokumentowi wyróżnienie – „za pełne ciepła i humoru podejście do tematu” – oraz 3. nagrodę na Festiwalu „Losy Polaków” – w kategorii dokumentalny film historyczny.

Stanisławów, zwany stolicą Pokucia, a niegdyś małym Lwowem, jest dziś miastem ukraińskim, po trzystu latach od założenia przemianowanym na Iwano-Frankiwsk. W połowie XVII wieku Andrzej Potocki zaczął je budować jako twierdzę-fortecę Rzeczypospolitej na cześć swego ojca Stanisława Rewery Potockiego, hetmana wielkiego koronnego. Miasto było prywatną własnością rodu. W słynnym szlacheckim grodzie Rewery, zbudowanym w 1662 roku – usytuowanym w malowniczym dorzeczu Bystrzycy Sołotwińskiej i Nadwórniańskiej i opartym o Czarnohorę i Gorgany, jak podkreśla jego krajoznawcze uroki jedna z rozmówczyń w filmie – rozgrywały się wydarzenia, które przesądziły nie tylko o pięknej historii miasta, ale i o jego dramatycznych losach i nieuchronnym przeznaczeniu. A jednak Stanisławów mimo wyroków dziejowych i politycznych ekstremizmów nie poddał się zagładzie. W niezrozumiały sposób w ostatnim pokoleniu pamiętającym polską świetność miasta przetrwał duch afirmacji, pogody ducha i radości. I tych śladów poszukują twórcy filmu, odżegnujący się od niechęci, urazów czy podkreślania zalegalizowanej brutalnej kampanii antypolskiej, z jaką mierzyli się już po wojnie stanisławowianie rugowani z ojczystej ziemi przez władze sowieckie.

Tytuł reportażu filmowego nawiązuje do wiersza Adama Mickiewicza „Do H*** Wezwanie do Neapolu” ze słynnym incipitem: Znasz-li ten kraj… Taki tytuł nosi nagranie muzyczne z lat trzydziestych ubiegłego wieku w wykonaniu niezrównanego Stefana Witasa z muzyką Stanisława Moniuszki. To sentymentalne tytułowe nawiązanie twórców do przedwojennych szlagierów i poezji narodowej przybliża duchową i mentalną atmosferę miasta, bo przecież pomnik Wieszcza na Placu Mickiewicza i teatr imienia Moniuszki, o czym wspominają bohaterowie filmu, były właśnie wyznacznikami Stanisławowa.

kadr z filmu

Dzieci Kresów wspominają – sztuka filmowej narracji
Niegdyś dumne polskie miasto odżywa w pamięci kilkorga stanisławowian, przedstawicieli polskiej powojennej inteligencji, którzy po 45 roku rozjechali się po różnych stronach ówczesnej Polski. Mówi do nas generacja seniorów, którzy spędzili młodość na Kresach i wyrośli w atmosferze respektu dla wielkich tradycji. To dzieci Stanisławowa, które wspominają, jak wychowano ich w humanistycznym etosie tolerancji i szacunku dla kultury, praw i przywilejów pięknie przeżywanej polskości. To ludzie, których Miasto nauczyło odnosić się z admiracją dla odrębności narodowych i lokalnych języków. Ludzie ujmujący w szacunku dla Żydów, Rusinów, Ormian, Węgrów, Czechów i wielowyznaniowej tożsamości Rzeczypospolitej reprezentowanej przez historyczne świątynie ormiańskie, łacińskie, grekokatolickie, żydowskie. Tę harmonię ludzkiej wspólnoty, partnerstwa i kooperacji dał im Stanisławów, który nie istnieje na mapie Polski.

Poetyka oraz kompozycja filmu oparte są na prostocie i symetrii. To wieloaspektowa panorama miejska, którą w reportażu tworzą czas i przestrzeń rozumiane psychologicznie. Świat tej stanisławowskiej weduty poznajemy pośrednio. Wielu zapamiętanych miejsc już nie można dotknąć, można je przeczuć, medytując nad nimi.

Autorzy, uatrakcyjniając przekaz, pobudzają zmysły słuchowe i wzrokowe. Posługują się bardzo oszczędnymi środkami. Dokument składa się z integralnych, uzupełniających się warstw – poetycko-refleksyjnej i dokumentalnej. W takim literacko-historycznym ujęciu rozpoczyna się narracja. Jej elementem jest rytm muzyczny i nieruchome obrazy (stare fotografie, widokówki), a przede wszystkim opowieści rozmówców ułożone w tematyczne cykle.

Znać tutaj cięcia montażysty – subtelne, wyraziste, dynamizujące narrację. Bohaterowie występują przed kamerą w gościnnej przestrzeni swoich mieszkań, przy stole albo w realnym miejskim otoczeniu na tle stanisławowskiej kamienicy czy polskiej tablicy z napisem: ulica Stanisławowska. Taka forma wspominania ma odniesienie do wzorów gawędy staropolskiej, kultury otwartości i spotkania. Pięknym symbolicznym akcentem jest finałowy toast wzniesiony za Stanisławów przez nestora dawnych mieszkańców – Adama Jerzego Chowańca (96 lat!), syna prezydenta przedwojennego Miasta. Podkreśla zasługi ojca w tworzeniu miejskiego porządku, dzięki czemu koegzystencję narodów kojarzono z brakiem konfliktów wewnętrznych.

Widać jak w soczewce grozę nadchodzącej katastrofy – dokument operuje bowiem retrospekcją, zatrzymując widza w czasie za pomocą nastrojowej ilustracyjnej retardacji. Pozornie nic nie znacząca zmiana scenerii ma duże znaczenie dla akcji. Zamiast wszędobylskich miejskich gołębi kamera chwyta złowrogi obraz innego gatunku ptaków. W narracyjnej strukturze filmu jest to znak podziału, moment decydujący, cezura. Kadr z wszystkożernymi krukami przechadzającymi się po trawniku Iwano-Frankiwska, wprowadzony monologiem o końcu idyllicznego Stanisławowa, zwiastuje przełom w narracji. Całość sceny aranżuje niepokojąca kompozycja instrumentalna. Opowieść zmierza do punktu kulminacyjnego – 1939.

kadr z filmu

Stanisławów vs Iwano-Frankiwsk
W filmowym prospekcie Stanisławowa ukazanym za pomocą detali istotną rolę odgrywa sztafaż codzienności. Paralelizm tego, co jest tu i teraz, oraz tego, co było wtedy, pozwala stworzyć harmonijną całość, ewokuje tajemnicę miejsca: jego niezwykłą, ukrytą dwoistość, dysonanse i współbrzmienia widoczne pomimo rys, pęknięć, napięć. Zwraca uwagę udany montaż scen, brak oceniania, głębszych politycznych podtekstów, nawet gdy widz staje się uczestnikiem uroczystości żałobnych w Czarnym Lesie.

Ten obraz, chwilami wydawać by się mogło banalny i pozornie naiwny, jest przecież dobrze zrealizowaną impresją na temat współczesnego ukraińskiego miasta, ale i nie przestaje być (w innym planie) przejmującym wołaniem o prawo do rodzinnego domu, prywatnych ojczyzn. Film nagrany w całości w języku polskim, z tłumaczonymi z języka ukraińskiego fragmentami wypowiedzi zarejestrowanych podczas obchodów Dnia Miasta Iwano-Frankiwska, przedstawia niezwykłość przedwojennego Stanisławowa, ukazując jego realia w nowoczesny sposób – w technice przypominającej palimpsestowy przekaz przeszłości i teraźniejszości. Zasadą konstrukcyjną jest impaktowość – zderzanie się dwóch przeciwnych światów, czasów. Na skutek emocjonalnych kolizji powstaje interesująca interpretacja, dokument ukazuje pejzaż miejsca po traumatycznych doświadczeniach. Stanisławów nie jest tu wspomnieniem, ale centralnym punktem w uniwersum losów jego mieszkańców, w tym zderzeniu zatrzymuje się jego historia.

Gdy narrator podkreśla przedwojenną aurę wielonarodowościowego Stanisławowa, kamera filmuje rozśpiewaną współczesną młodzież z Połtawy, radośnie klaszczącą pod pomnikiem Iwana Franki, przed hotelem Nadia. A przecież widz, który zna topografię miasta, wie, że za obeliskowym wizerunkiem ukraińskiego poety, nie mającym nic wspólnego ze Stanisławowem, znajduje się jeszcze półkolista brama prowadząca na zdewastowaną i sprofanowaną w latach 80. zabytkową polską nekropolię przy ulicy Sapieżyńskiej (starszą od warszawskich Powązek i lwowskiego Łyczakowa). Film przemilcza tę i inne bardzo bolesne historie legitymizowanego wydziedziczenia.

Jakkolwiek materiał nie jest rozrachunkiem z historycznymi krzywdami, trzeba przyznać, że to nie mniej ważny głos. Jego zadaniem jest sprostanie trudnym wyzwaniom, ratowanie tego, co stanowi o witalności niebywale silnego etycznie i psychologicznie miejsca o bogatej spuściźnie duchowej.

Dokument dzięki neutralnemu oglądowi i bezpretensjonalnym ujęciom ożywia minione lata w osobistych refleksjach i wspomnieniach wysiedlonych Polaków oraz rejestruje dzisiejsze oblicze wielowymiarowego miasta w kadrach minireportażu. W różnorodnych wątkach wskazuje budzenie się zupełnie innej, zorientowanej na europejskość aglomeracji Iwano-Frankiwska tętniącego życiem i wyrastającego na fundamentach metropolii Stanisławowa – jego kulturalnej i gospodarczej wartości, której nie sposób zamknąć w historycznym katalogu pamiątek. Bo i Stanisławów nie jest jedynie mitologią dzieciństwa, o czym świadczyć może choćby odbiór filmu, który wywołał podczas emisji żywe reakcje i zainteresowanie sporej widowni.

Śniło mi się piękne, słoneczne miasto
W opowiadaniach przywołujących atmosferę lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku, we fragmentach dziecięcych biografii, w urwanych epizodach wielkiej historii, niedokończonych gawędach tkwi moc. Dialog międzypokoleniowy pomaga żyć.

Reportaż złożony z puzzli-wspomnień adresowany jest przede wszystkim do Polaków żyjących dzisiaj po przeciwnych stronach polsko-ukraińskiej granicy. Dla pokolenia 70+, ludzi, którzy transportami kolejowymi w młodym wieku byli wysiedlani z Kresów za arbitralnie wyznaczoną linię Curzona, zatrzymywali się w Bytomiu, Gliwicach, Wrocławiu, a potem niejednokrotnie ruszali dalej, będzie to po latach pełna tęsknoty mentalna próba powrotu do „rodzinnych domów”, przechadzka ulicami dzieciństwa, zmysłowe i realistyczne dotknięcie nieuchwytnej arkadii, projekt scalający przerwane życie. Dla młodszych, zamieszkujących od urodzenia po zachodniej stronie Bugu, to opowieść „o ludziach stamtąd”, o wschodniej ojczyźnie zza pojałtańskiego muru otoczonego niegdyś zasiekami.

Chyba najtrudniejsza jest ta opowieść dla stanisławowian, którzy zdecydowali się pozostać w swoim mieście, i żyją jego polskością wbrew historii. Skalę przeżyć, które wzbudza film, oddają słowa Mickiewicza wykute na tablicy pamięci w miejscu kaźni polskiej inteligencji Stanisławowa w Czarnym Lesie. Inskrypcja: „Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie” pozostaje przestrogą dla współczesnych Polaków.

Ewa Nawrocka, profesor literatury, pamięta, że jej rodzice jechali po 45 roku ze Stanisławowa do Gdańska z fortepianem, książkami i obrazami. Zaczyna swą relację opisem symbolicznego snu. Śniło jej się jakieś piękne miasto – słoneczne. Ona w tym mieście. Było jej tak dobrze, kiedy tam była, chodziła. I miała w tym śnie poczucie, że jest w Stanisławowie… Oglądając film, mamy wrażenie, że Iwano-Frankiwsk oddycha tym samym powietrzem, tylko poczucie dumy i bezpieczeństwa ma już inną barwę, inny odcień, a nadzieja obecnych mieszkańców – inne podstawy.

Niezagojona rana
Bohaterowie reportażu po zakończeniu drugiej wojny światowej i po wytyczeniu nowych granic państwa polskiego są zmuszeni do opuszczenia rodzinnego miasta i zamieszkania na tzw. terenach „odzyskanych”. Stają się ekspatriantami pozbawionymi miejsca na ziemi, osobliwego genius loci.

„Wszyscy tam zostawiliśmy kawałek życia, nasze domy, zostawiliśmy nasze serca. To było miasto wyjątkowe i dlatego po latach ja do niego z jakąś ogromną tęsknotą i rzewnością wróciłem” wyznaje Tadeusz Olszański z Warszawy, pisarz, komentator sportowy, dziennikarz, tłumacz, publicysta, autor książek: Stanisławów jednak żyje, Kresy Kresów. „Mama mówiła, że absolutnie nie chce tam wracać” mówi Ewa Nawrocka, profesor na Uniwersytecie Gdańskim. „Żebyśmy mogli tam przez jakiś czas chociażby zamieszkać” uśmiecha się Adam Jerzy Chowaniec, wicedyrektor Domu Książki w Krakowie, syn prezydenta Stanisławowa. „Ten Iwano-Frankiwsk jest dla mnie obcym miastem… Ono nie ma już takiego charakteru naszego kochanego, polskiego Stanisławowa. Naprawdę to było cudowne miasto mojego dzieciństwa. Ze łzami w oczach wspominam te czasy. Ale gdyby tak pojechać na jeden dzień do tego Stanisławowa i przejść ulicami młodości… To by było cudowne” konkluduje Maria Sumara, ekonomistka z Krakowa. „Stanisławów to niezagojona rana” kończy swoje wspomnienie Maria Czaplińska, informatyk Akademii Ekonomicznej w Krakowie. „Cieszę się, że się tam urodziłem i nie zapominam o swoich korzeniach. Człowiek chciałby przynajmniej raz do roku pojeździć tymi ulicami. Ale tam jest duży ruch i też trzeba uważać” – dodaje z przymrużeniem oka Andrzej Englot, prezes Sądu Wojewódzkiego w Nowym Sączu (rozmówca zmarł przed emisją filmu).

Opowieść o mieście dzieciństwa i młodości płynie wartko. Układa się z fragmentów pamięci: tekstów piosenek, fotografii, polskich napisów na studzienkach kanalizacyjnych (historyczny certyfikat: R. Jaworski i Synowie. Stanisławów), szyldów, pomników. Tworzy ją również pozbawiony komentarza nagrobek Maurycego Gosławskiego w parku miejskim. Stanisławowianie wiedzą, że to jeden z nielicznych grobów ocalały na nieistniejącym już cmentarzu Sapieżyńskim, na którym mogiły i mauzolea narodowe zostały rozjechane przez buldożery za czasów supremacji radzieckiej.

Scenariusz balansuje na styku granic dwóch rzeczywistości. W filmie o fenomenie Miasta światy przenikają się dynamicznie. Narrację bohaterów przełamuje znakomity rytm zbliżeń kamery i ujęć panoramicznych, rolę przewodnika i zarazem antagonisty pełnią nastrojowe kompozycje muzyczne Kevina macLeoda.

W czym tkwi tajemnica tego miejsca, zdają się pytać twórcy? Jak mówi jeden z bohaterów reportażu, Tadeusz Olszański, cytując Jurija Andruchowycza: w centrum jest Stanisławów, to, co powstaje u jego boku, to już Iwano-Frankiwsk.

Autorzy sygnalizują, że ziemia choćby zamieszkana na nowo, w niepojęty sposób zachowuje pamięć utraty i ducha minionych pokoleń. Co powie miasto dzisiaj przybyszom z Polski, pytają twórcy? Jakie pytania każe sobie zadać w niedalekiej przyszłości? Zawadiacko się uśmiechnie, otworzy na zmiany?

Romantyczna restauracja w willi Franciszka Romaszkana, zmarłego w 1926 roku, ekskluzywny Passage Gartenberg, zbudowany w 1904 roku, tkliwy, melodyjny zaśpiew, epicki rozmach krajobrazu, całun patriotyczny okrywający zbrodnie Czarnego Lasu, beztroskie dzieci bawiące się z młodymi rodzicami, kozy bez zażenowania pasące się na stoku Wowczyniec… Każdy kadr jest przeniknięty subtelnym ciepłem i ciekawością reporterów.

Przepytywani autorzy wspomnień podpowiadają widzowi, że miarą świadomego życia każdego pokolenia jest głębia przeżyć, pamięć i wierność temu, co kochamy. Czy miasto jest jeszcze enklawą polskości czy już ukraińskim ośrodkiem prestiżowej europejskiej nowoczesności? Twórcy filmu nie odpowiadają na takie pytania. Film daleki jest od tendencyjnej poetyki, a jego przesłanie wydaje się optymistyczne. Środkiem modelującym jest stonowana emocja, wzruszenie, nostalgia i… przełamujący bolesne bariery żart, nawet dopadający znienacka humor.

Film pokazuje, że chyba właśnie taki jest i pozostanie Stanisławów – przebrany na scenie polskiej historii w kostium Iwana Franki, ale kochający życie, śmiejący się do łez i uśmiechający się do nas z daleka przez łzy. I tak wygląda Iwano-Frankiwsk: młody, roześmiany, spętany trudną historią, usiłujący się oderwać od przeszłości, lecz naznaczony stygmatem. W dokumencie o mieście, które ma dwie twarze – jedną w cieniu dnia wczorajszego, drugą w słońcu jutra – nie ma adwersarzy. To film unikający konfliktu. Dla jednych to być może mało, dla innych – aż nadto.

Aneta M. Krawczyk
Tekst ukazał się w nr 22 (314) 30 listopada – 17 grudnia 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X