Tadeusz Olszański: We mnie wciąż najważniejszy jest Stanisławów

Tadeusz Olszański: We mnie wciąż najważniejszy jest Stanisławów

Zastanawiam się, czy myśląc o Stanisławowie, nie powinienem powiedzieć „Ukraino, Ojczyzno moja”, a Ukraińcy urodzeni w Stanisławowie, czy nie powinni powiedzieć: „Polsko, Ojczyzno moja”?

Z Tadeuszem Olszańskim rozmawia Wojciech Jankowski.

Długo czekaliśmy na tłumaczenie Pana książek „Kres Kresów. Stanisławów” i „Stanisławów jednak żyje” na język ukraiński. W końcu ukazała się książka „Kołyś u Stanisławowi…”. Jakie emocje z Pana strony towarzyszą temu wydarzeniu? Długo przecież czekaliśmy na to.
Ogromne! To jest wydarzenie, już jesienią mego życia, tak wielkie, że trudno to sobie wyobrazić. Marzyłem o tym, i nagle to się urzeczywistniło. Jest to wielka sprawa, aczkolwiek inne moje książki były już tłumaczone. Na przykład, książki o sporcie tłumaczono na szereg różnych języków, nawet na język wietnamski, poza tym włoski, rosyjski, czeski, węgierski itp. Mój powrót do Stanisławowa dokonuje się teraz, dzięki ogromnej współpracy różnych instytucji, Konsulatu Generalnego RP we Lwowie i Centrum Kultury Polskiej i Dialogu Europejskiego w Iwano-Frankiwsku, a w szczególności tłumaczki pani Natalii Tkaczyk. To jest tak, jakbym znów przeprowadził się na Sapieżyńską.

Zastanawiam się teraz, jak ta książka będzie przyjęta dzisiaj, kiedy, niestety, we wzajemnych stosunkach, zupełnie niepotrzebnie, nie oszczędzamy sobie kopniaków. Jest napisana w zupełnie innym duchu, poprzedzona mądrym wstępem Natalii Tkaczyk, posłowiem historyków Petra Hawryłyszyna i Romana Czorneńkiego i moim króciutkim podziękowaniem tym specjalistom. Różnimy się w interpretacji niektórych faktów, ale to jest już sprawa historyków. Zapamiętałem te wydarzenia tak, a nie inaczej. I jest to dowód na to, że jest możliwy między nami autentyczny, merytoryczny dialog, a nie wypominanie sobie wzajemnych krzywd. Wzajemne krzywdy są czymś bardzo niedobrym we wszystkich stosunkach między narodami. Każda kolejna krzywda, po jednej lub po drugiej stronie jest większa. Zemsta zawsze jest gorsza od tej pierwszej krzywdy, która ją wywołała. A po zemście, idzie następna zemsta i tak w kółko. Przecież Europa mordowała się tak w czasach wojny trzydziestoletniej, a my to przechodziliśmy dopiero teraz w XX wieku. Powodem była tragiczna sytuacja Ukrainy, która w ciągu stuleci nie miała warunków, by powstać jako samodzielne państwo. Dopiero teraz okazuje się, że jest to naród, który powinien sam sobą rządzić. Nie ulega wątpliwości, że u podstaw narodzin państwa ukraińskiego muszą być rozrachunki historyczne. Myślę, że ten rozrachunek historyczny między Polską a Ukrainą, którego moje wspomnienia są drobną częścią, dokonał się w duchu tolerancji, która była znamienna dla Stanisławowa.

I tu powracamy do tego, że ten Stanisławów był czymś wyjątkowym, wielonarodowościowym. W herbie miał trzy wieże – dla Polaków, dla Rusinów i dla Żydów, i oprócz tego wiele innych narodowości było reprezentowanych. Może właśnie fakt, iż w Stanisławowie zbiegają się dwie rzeki, jedna Bystrzyca i druga Bystrzyca, i łączą się w jedno, spowodował, że panował tu niezwykły klimat współpracy, życzliwości, tolerancji, który był rzadko burzony. Dopiero II wojna światowa, która wywróciła świat do góry nogami, spowodowała skutki, z którym nie potrafimy się rozliczyć. Mimo, iż całe zło, które wtedy miało miejsce, z Holokaustem na czele, i wzajemnym skłóceniem narodów, było grą faszyzmu, nacjonalizmu, totalitaryzmu, to ciągle czkawką nam powraca.

A więc krytycznie Pan ocenia to, co się dzieje w ciągu ostatnich miesięcy w relacjach polsko-ukraińskich?
Tak. Uważam, że są to rzeczy niepotrzebne, bo nie ma akurat okrągłych rocznic, nie ma takich potrzeb. Celem tej gry jest budzenie nacjonalizmu. Z przykrością muszę powiedzieć, że o ile byłem pełen zrozumienia dla środowisk wołyńskich, które przeżyły tę straszną tragedię, to moim zdaniem, manipulowanie polityczne tą tragedią jest rzeczą bardzo złą. Przecież my sami mamy też swoje rozliczenia, jak na przykład w jakimś stopniu, polskiej współwiny za np. Jedwabne. W czasie Holokaustu działy się rzeczy straszne. Chyba nie było takiego drugiego kraju, drugiego obszaru geograficznego, na którym odegrałby się tak kolosalny dramat. Tu rozegrał się ogromny dramat, którego kurz jeszcze nie osiadł.

Jak to się stało, że znany dziennikarz sportowy, znawca Węgier, którym również poświęcił wiele pracy i serca, nagle wraca do dzieciństwa i poświęca pracę i czas miastu Stanisławów?
To się zdarza na stare lata, gdy się wraca do korzeni. Pierwszy raz pojechałem do Stanisławowa pod koniec XX wieku. Jak zobaczyłem to moje ukochane miasto, to wszystko odżyło w pamięci. Zabrałem ze sobą syna i wnuka, potem córkę. Przekazywałem im po prostu to, co tam przeżyłem. Widziałem rzeczy i wspaniałe, i okrutne, i całe to życie wspólne, które powróciło do mnie wielka falą. Ta fala znalazła swoje odbicie w pierwszym tomie, czyli „Kres Kresów. Stanisławów”. To, co potem nastąpiło to było zaskoczenie! Okazało się, że ci stanisławowianie, rozsiani po całym świecie, nagle dotarli do tej książki, i zostałem zasypany listami, mailami, zdjęciami, telefonami z całego świata. W ten sposób powstał drugi tom. Ten Stanisławów, rozsiany po całym świecie, jednak żyje, i chociaż została zmieniona nazwa, to Stanisławów jest w Iwano-Frankiwsku. Bardzo mi się podobało, gdy Jurij Andruchowycz zaproponował, żeby śródmieście nazwać Stanisławów, a Iwano-Frankiwsk – to wszystko, co powstało wokół miasta.

Druga rzecz, która mnie zachwyciła, to, w przeciwieństwie do innych miejscowości, fakt, że właśnie w Stanisławowie, czyli na ziemi, która kiedyś należała do Polski, a teraz jest częścią Ukrainy, zaczęła się naprawdę inna era stosunków wzajemnych. Jest to obecnie miasto uniwersyteckie, co jest zasługą niewątpliwie Ukrainy. Powstały różnego rodzaju polskie towarzystwa. Władze miasta wykazują zrozumienie dla pamięci historycznej. Po upadku władzy radzieckiej, Iwano-Frankiwsk nie wypiera się swojej przeszłości. Pamięć wraca i służy jako fundament kulturowy. Idąc latem ulicami Stanisławowa, widziałem młodzież. Widziałem młodzież europejską, na miły Bóg! Nie ma wielkiej różnicy…, może poza tym, że w Iwano-Frankiwsku dziewczyny są niebywale urodziwe.

To prawda. Na czym polega fenomen tego miasta? Z mieszkańców przedwojennego Stanisławowa prawie nikt już nie pozostał…
Nieprawda. Zostało trochę, prawdopodobnie jakieś 2–3 tysiące osób. W tej chwili do tego się chętniej wraca, a kiedyś trzeba było się ukrywać. Są mieszane małżeństwa, zresztą one zawsze były. Ja pochodzę z małżeństwa polsko-węgierskiego. W tym czasie małżeństw mieszanym polsko-ukraińskich było bardzo dużo. Cieszę się bardzo, że ta książka ukazała się teraz po ukraińsku, gdyż ukazuje możliwość innej rzeczywistości i innych relacji. Nigdy nie zapomnę, że ile razy byłem w Stanisławowie, ani razu nie spotkałem się z nieprzychylnością, nawet jak wchodziłem do Kryjówki [restauracja we Lwowie o banderowskim wystroju – red.]. We Lwowie mnie przeraziła, a w Stanisławowie pomyślałem „nic w tym złego, przejdźmy nad tym do porządku dziennego”. Rozumiem, że część moich rodaków, stanisławowiaków, ma mi za złe, iż uważam, że najważniejsze jest w tej chwili budowanie wspólnoty. Ma to jednak kapitalne znaczenie zarówno dla Polski, jak i dla Ukrainy.

Ma Pan wrażenie, że mają Panu za złe, czy Pan to wie?
Czasami to odczuwam. Oni uznają moje stanowisko, ale mają inne. Jest to ciekawe, że emocje negatywne bardziej ludzi łączą, niż wartości pozytywne. Nienawiść łączy ludzi w bojówki, grupy. Negatywne motywacje zespalają. Ludzie, którzy chcą rozwiązywać konflikty w sposób pozytywny, są na ogół rozproszeni. Trudniej jest im się zorganizować. Tu trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedną rzecz. Czym innym była Galicja i Pokucie, czym innym był Wołyń. To są dwie różne sprawy. Jakkolwiek zasięg działania UPA od 1943 roku obejmował również nasze tereny, nie w takiej jednak masowej formie, jak to było na Wołyniu. Potem rozjechaliśmy się po świecie i nie wolno było przez długi czas o tym mówić. To też może być istotne, bo te sprawy powracają, m.in. dlatego, że był nałożony knebel przez dziesiątki lat przez władze komunistyczne.

Moim zdaniem ta trauma, ta rana jest tak głęboka, że w okresie PRL o niej nie można było mówić, a potem był to temat niepoprawny politycznie. Tworzyło się napięcie, i w tym roku doszło do ujścia tego, co się kumulowało latami.
Zgadzam się.

Opisuje Pan Stanisławów nie zawsze jako idyllę, ale też jako miejsce, gdzie narody żyły w dobrych relacjach ze sobą.
Oczywiście! Dowodem tego jest chociażby fakt, że w Jad wa-Szem, w Parku Pamięci w Jerozolimie, tych stanisławowian, którzy ratowali Żydów, jest bardzo dużo. Była słynna kamienica naprzeciw getta, gdzie uratowano kilkadziesiąt osób. Zresztą wszyscy cierpieliśmy za pierwszej okupacji radzieckiej. Ukraińska inteligencja była również tępiona i traktowana jak kapitaliści. Podział był prosty: chłopstwo – tak, ciemny lud – tak, a inteligencja już nie. Później stosunek Niemców do Ukraińców też niewiele się różnił. Proszę porównać losy doktora Wojewódki, ukraińskiego lekarza, którego żona była Żydówką. Zamordowano ich. Znałem tę rodzinę osobiście. Zresztą wszystko, co napisałem, jest oparte na autentycznych informacjach, wydarzeniach, w których uczestniczyłem, o których wiedziałem i które przeżywałem. Gdybym więcej poszperał, to bym znalazł historii jeszcze więcej, ale dziś jest o to trudno, bo jesteśmy rozsiani po całym świecie i już powoli odchodzimy w przeszłość. My, nasza generacja, to jest już ta górna półka. Pozostanie po nas książka. Cieszę się, że jest po ukraińsku, książka przyda się również na Ukrainie i jestem wdzięczny wszystkim, którzy się do tego wydania przyczynili!

Ogromna jest zasługa Natalii Tkaczyk, która z własnej inicjatywy, bez gwarancji, że znajdzie wydawcę, zaczęła Pana książki tłumaczyć.
Oczywiście! Ona sama rozpoczęła przekłady, potem wspólnie wypracowaliśmy koncepcję, żeby zmieścić to w jednym tomie. Dokonaliśmy niezbędnych skrótów, ale żadnych przeinaczeń. Jest przetłumaczone słowo w słowo, bez skreśleń. Skróty były konieczne. Całe rozdziały wypadły, bo, np. w drugim tomie były nawiązania do pierwszego, a gdy ukazały się razem, było to już niepotrzebne. Uważam, że ten tom jest bardzo wartościowy. Ciekawe, że niemal równolegle w Krakowie w wydawnictwie Wysoki Zamek ukazały się również obie części w jednym tomie.

Niemniej w tej niemalże Arkadii pojawiają się takie sprawy, jak dzieci, recytujące nieelegancki wierszyk, skierowany przeciw ukraińskim kolegom i sąsiadom, i pan Wasylko, który od tamtej pory już się nie kłaniał.
Polacy w okresie dwudziestolecia byli głęboko podzieleni. Istniał ONR, istniały nurty, sympatyzujące z faszyzmem, szukające wspólnej drogi z Niemcami. Poza tym, w naszym mniemaniu, uchodziliśmy za naród szlachecki, zaś reszta, i to dotyczy Kresów wschodnich, to byli poddani. Zostało to przerwane dopiero w XIX wieku. Trudno było, żebyśmy po odnowieniu tej historycznej rany, wpadli sobie w ramiona. Dopiero wtedy zaczęła powoli powstawać inteligencja.

Wracając do wierszyka – w człowieku jest coś takiego, że jak jest silniejszy, to zawsze słabemu przypnie łatkę… Nie ulega też wątpliwości, że pewna reakcja negatywna ze strony polskiej, w tym również mojej, była na akcenty proukraińskie, że tu jest Ukraina. To nas oburzało wtedy! Jak to? Przecież to jest Polska! Stworzyliśmy Polskę, wróciliśmy do Polski, tu zawsze była Polska, pamiętaliśmy o naszym szlacheckim pochodzeniu. Przyszliśmy tu, wprowadziliśmy kulturę, m.in. architekturę miasta tworzyli Polacy.

Jest to trudne, nam zaś przychodzi to wszystko dziś skonsumować, i powinniśmy o tym spokojnie dyskutować tak, jak w Jaremczu – o czym przeczytałem w Kurierze Galicyjskim – w atmosferze naukowej i kulturalnej, konfrontując argumenty. Trzeba to kultywować. Dlatego cieszę się bardzo ze współpracy Uniwersytetu Podkarpackiego z polskimi uczelniami. Cieszę się ze współpracy Stanisławowa z Opolem, z warszawską Ochotą. Gdy ukazało się pierwsze wydanie mojej książki, Rada dzielnicy Ochota zakupiła 20 czy 30 egzemplarzy mojej książki „Kresy Kresów. Stanisławów” i wysłała do Iwano-Frankiwska. do naszych polskich stowarzyszeń. To był miły gest, i gdy tam pojechałem, już wiedziano, że ta książka się ukazała.

W 1918 roku Ukraińcy szybko stracili Lwów, natomiast Stanisławów długo był stolicą państwa zachodnioukraińskiego. Wydawałoby się, że dwudziestoleciu resentymenty narodowe tam powinny były być silniejsze, niż we Lwowie.
Wtedy odegrały ogromną role dwa czynniki. Po pierwsze, w Stanisławowie miała miejsce koncentracja pułków austriackich, złożonych przeważnie z Rusinów, ponieważ Habsburgowie zamyślali uratować część terenów przez założenie królestwa ukraińskiego. Drugim czynnikiem był element polski. W Stanisławowie istniała Polska Organizacja Wojskowa, istniały ośrodki polskie, i wieści, które przychodziły ze Lwowa, żywo budziły myśl o powstaniu i walce z Ukraińcami. Ta walka byłaby beznadziejna, bo siły były nierówne. Olbrzymią rolę wówczas odegrał porucznik Antoni Deblessem. On potrafił powstrzymać Polaków od powstania i rzucenia się z karabinami do boju. W narodzie polskim było to coś niesłychanego. Przeczytałem o Deblessemie i wróciłem pamięcią do Opola. Razem do szkoły ze mną chodził Deblessem. Zadzwoniłem do niego i okazało się, że był potomkiem tamtego Deblessema. Był Francuzem, który się spolszczył, i który był szefem POW w Stanisławowie. Przejście Stanisławowa spod panowania ukraińskiego pod polskie, nie miało tak krwawego zakończenia, jak we Lwowie. Zginęło tu zaledwie kilka osób.

Wspominał Pan o poczuci dumy młodych ludzi, że Stanisławów był miastem garnizonowym.
Nie tylko w Stanisławowie. Była to duma narodowa z odzyskanej niepodległości. Istniało też poczucie zagrożenia z obydwu stron, dlatego musieliśmy mieć silną armię. Miało to wpływ również na mnie, i przejawiało się w patriotyzmie, w przynależności do harcerstwa, chodzeniu na mecze. Nasz patriotyzm nie wynikał z wrogości, przynajmniej w Stanisławowie, do Żydów. W stosunku do Żydów występowało coś innego, pewna zazdrość, że oni handlują, że zarabiają na nas. To powodowało negatywny stosunek do Żydów w społeczeństwie polskim. Natomiast, jeśli chodzi o Ukraińców, to negatywny stosunek do nich powodowały terrorystyczne zamachy, chociażby znane zabójstwo ministra Pierackiego. Bardzo dużo było tego. Nie zakryjemy tego wszystkiego, zresztą kołdra jest niepotrzebna. Było, minęło, mamy to, co mamy, i budujemy coś nowego.

Nie ma Pan w ogóle tego żalu, który mają polskie środowiska kresowe, i nie tylko one, o heroizację np. Bandery? O to, że gloryfikuje się UPA, stawia na ołtarzu narodowym zbrodniarzy?
Wolałbym, gdyby stawiano na Petlurę, bo on ma więcej europejskości. Poza tym został w sposób okrutny zamordowany. To był strzał ze specjalnie skonstruowanej broni. A przez kogo? Przez komunę, rosyjskiego agenta, który nie poniósł za to żadnej kary. Co do Petlury, to my też mamy pewną winę, czego dowodem są słowa wypowiedziane przez Piłsudskiego w Szczypiornie do internowanych na terenie Polski żołnierzy Ukraińskiej Republiki Ludowej: „Panowie ja was przepraszam, ja was bardzo przepraszam!”. Akcentujmy takie elementy, cytujmy pozytywy. Mówmy też o teatrze żydowskim, ukraińskim i polskim w Stanisławowie!

Poświęcił Pan trochę uwagi stanisławowskiemu pomnikowi Adama Mickiewicza.
Pomnik Adama Mickiewicza był dwukrotnie niszczony. Raz w czasie I wojny światowej, potem w czasie II wojny światowej. To podnosi wielkość Mickiewicza. Jak wielkim symbolem polskości jest ten człowiek, który najpiękniejszy polski poemat zaczyna od słów „Litwo, Ojczyzno moja”… Zastanawiam się właśnie w tej chwili, czy myśląc o Stanisławowie, nie powinienem powiedzieć podobnie „Ukraino, Ojczyzno moja”. To mi przyszło do głowy teraz, podczas rozmowy z Panem. A Ukraińcy urodzeni w Stanisławowie, czy nie powinni powiedzieć „Polsko, ojczyzno moja”. Muszę powiedzieć, że spotykam wielu Ukraińców w Warszawie. Są to ludzie życzliwi, absolutnie solidni, serdeczni. Przy każdym spotkaniu z Ukraińcami, okazuje się, że oni się czują u nas pewnie. Proszę zauważyć, że w tych wszystkich historiach nacjonalistycznych, to my się bijemy ze sobą (może za wyjątkiem Przemyśla, gdzie zdarzyło się coś okropnego). Ta książka jest też reakcją na to, że widzimy, złe rzeczy, które u nas się dzieją, ale widzimy też, że jesteśmy wzbogaceni o milion pracowitych i, w wielu wypadkach, utalentowanych ludzi. Jest to ciekawe zjawisko: zamiast niemieckiego Drang nach Osten, które polegało na podboju, mamy w tej chwili polskie i ukraińskie Drang nach Westen, które polega na wzbogacaniu się i powracaniu z gotówką.

Pisze Pan, że w międzywojennym Stanisławowie była moda na żony Węgierki. Było ich co najmniej kilkanaście?
Wiele było. Były całe rodziny węgierskie, choćby rodzina Kerekgyarto, która miała sklepy przy ulicy 3 Maja. Były jeszcze żony lekarzy, żony legionistów. Legioniści w okolicach Szatmár (po rumuńsku Satu Mare) mieli obóz. Miało to miejsce po rozwiązaniu II brygady. Oni tam, oczywiście zapoznali się z Węgierkami, i po wojnie sprowadzili stamtąd do domów swoje umiłowane. A potem te Węgierki sprowadziły swoje koleżanki. Można powiedzieć, że były dwie kategorie Węgrów: żony i przedsiębiorcy, uczestnicy różnych inicjatyw gospodarczych…

Olbrzymia była grupa ormiańska, po której nie ma w tej chwili śladu. Czuli się Polakami, ale mieli swój obrządek. Msza w kościele ormiańskim była odprawiana w języku ormiańskim [starożytny język obrzędowy – grabar – red.]. Między innymi, byłem ministrantem i pamiętam do dziś frazę, którą odpowiadaliśmy księdzu po ormiańsku, ale nie pamiętam już, co to znaczy. Ormianie stanisławowscy rozmawiali ze sobą po ormiańsku, oni, w zasadzie, byli wielojęzyczni, znali rosyjski, niemiecki, polski. Handel ich do tego zmuszał.

W Stanisławowie byli jeszcze Niemcy…
Niemcy mieli kościół luterański, który stał przy cmentarzu, i został zburzony, stoi tam teraz teatr. Po drugie, mieli swoje gimnazjum, po trzecie było bardzo dużo nazwisk niemieckich – byli to Austriacy, przeważnie Niemcy, którzy też tam dotarli. Wśród nich były również takie potwory, jak bracia Johann i Wilhelm Mauerowie. Byli oficerami w polskiej armii, a potem jeden z nich został gestapowcem, który robił rzeczy straszne. Był taki młyn Rudolfa, tam Niemcy torturowali Polaków i Ukraińców. To, co tam się działo, to groza. Tam przede wszystkim kobiety wieziono i gwałcono, potem je mordowano. Było to zezwierzęcenie (chodzi zwłaszcza o tych braci i Hansa Krügera), którego opisać się nie da.

Ma Pan też bardzo ciekawy okres węgierski w swoim życiu.
Po pierwsze, język węgierski został mi dany już przy urodzeniu. Jako ojczysty miałem polski, jako macierzysty – węgierski. Znajomość języka udoskonaliłem podczas ucieczki na Węgry, gdzie używałem go na co dzień. Po przyjeździe do Polski, podczas studiów pracowałem jako tłumacz, a potem jako dziennikarz zacząłem pisać o Węgrzech i tłumaczyć literaturę węgierską. Mam poważny dorobek w postaci tłumaczeń 40 powieści i dramatów języka węgierskiego na polski. To czołowa literatura węgierska, włącznie z nowym przekładem „Chłopców z Placu Broni”. Po okupacji miałem różne stypendia, a potem pracowałem 8 lat na Węgrzech. Pracowałem najpierw jako wicedyrektor, a potem jako dyrektor Polskiego Instytutu Kultury, zaś potem cztery lata, jako korespondent.

Czy był Pan jeszcze w miejscowości Nagytarna [rum. Tarna Mare], rodzinnym majątku Pana mamy?
Zabawne, ale nie pamiętałem, że tam dotarłem. Zawiozłem tam mamę, która potem wróciła sama. Była bardzo dzielną kobietą. To był mniej więcej 1971 rok. Mama miała tam zakopane swoje srebra rodzinne. Odkopaliśmy te srebra i zabrałem je ze sobą. Pojechałem na mistrzostwa Europy w boksie do Bukaresztu. Zawiozłem mamę do Nagytarna, potem pojechałem do Bukaresztu, wioząc te srebra. Na lotnisku była kontrola celna i pomyślałem sobie „to już po herbacie”. Każdemu zaglądali do walizek, a ja to miałem w torbie. I nagle… na lotnisku zrobiło się wielkie zamieszanie. Wszystkich wstrzymali, a ja stoję w kolejce. Wtem celna służba wszystkich przeprowadza: „Wychodzić! Wychodzić!”. Ja z tym srebrem przeszedłem, i nagle zobaczyłem wielu generałów, którzy wsiadali do rządowego samolotu. Dzięki nim to srebro wróciło do Polski.

Zamykając temat książki, czy ma Pan uczucie, że czegoś zabrakło? Coś by Pan uzupełnił?
Zabrakło szczegółów Holokaustu na terenie Pokucia, bo tu chodzi nie tylko o Stanisławów, drugie miejsce to Tłumacz. Tam była straszna rzeź. W tej chwili jesteśmy winni przypomnienia tych wszystkich spraw, bez urażania współczesnych Niemców, ale ukazanie tych zbrodni byłoby rzeczą istotną. Zwłaszcza, że w wielu wypadkach Polacy i Ukraińcy ratowali Żydów i nie jest to udokumentowane.

W swoim życiu mieszkał Pan w wielu miejscach, począwszy od Stanisławowa: w Opolu, Warszawie, Budapeszcie. Z którym miejscem jest Pan związany najbardziej?
Dla mniej najistotniejszy jest Stanisławów, zwłaszcza teraz, w tym końcowym okresie życia, i Budapeszt. Myślę, że miedzy innymi dlatego, że dla Warszawy niewiele zrobiłem, ale dla kultury węgierskiej i dla Stanisławowa trochę…, a trzeba zrobić bardzo dużo, żeby coś z tego się zapamiętało!

Dziękuję za rozmowę!

Rozmawiał Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 23-24 (267-268) 16 grudnia – 16 stycznia 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X