Szpital na peryferiach

Szpital na peryferiach

Szpital prawie za Lwowem, w lesie, daleko od trasy. Atmosfera senna, po korytarzach powłóczą nogami nieliczni pacjenci, ciągnący za sobą butelki z różnokolorowymi płynami ustrojowymi. Z powodu komplikacji pooperacyjnych trafiam tu w zimowy piątek wieczorem.

Sale 6-osobowe, ale są tylko dwie kobiety i ja. Reszta na „przepustkach”, lżej chorzy pouciekali do domu. W niedzielę wieczorem zjeżdżają się z powrotem, opowiadają historie z domu, robi się gęsto, dostawiają jeszcze jedno łóżko.

Hala jest spod Radechowa. Zostawiła w domu córkę, starego ojca i ukochane koty. Cały czas gada i śmieje się. Wyszywa drobnymi koralikami weselny „ręcznik”. Pośrodku róże i dwie splecione szyje łabędzie. Na Ukrainie każda dziewczyna powinna wyszyć taki ręcznik przed weselem. Hala już dawno wyszyła ręcznik, ale za mąż nie wyszła. Teraz inne wzory są w modzie, ale najważniejsze, żeby nie używać czarnego koloru, bo przynosi nieszczęście, więc Hala wyszywa od nowa. Ponad rok już wyszywa. Ma plamy na rentgenie, jeszcze nie wiadomo, co to jest.

Na łóżku obok leży Lena, czeka na powtórną już operację. Zagaduje pierwsza, jest miła, rozmowa szybko się rozwija. Ma dwójkę dzieci w tym wieku, co moje, z pochodzenia jest Polką, ale nie kultywuje polskich tradycji. Modli się do ikonki na oknie kilka razy dziennie. Ikonki są wszędzie, na każdej ścianie, przy każdym łóżku.

Modli się też babcia Hania. Ma 66 lat, choć wygląda na więcej, i zapuszczone zapalenie płuc. Łzy stają jej w oczach, kiedy opowiada o swoim synu, który wcześnie zmarł, o zięciu, który siedział w więzieniu, a potem rozpił się i też zmarł. Wnuk dobry, ale „trochę batiar”, w ojca się wdał. Babcia Hania ciężko wzdycha, czy to przez wnuka, czy to przez bóle w płucach, z powodu których tu leży.

Jest trochę jak na koloniach, myślę, bo później już chyba nigdy nie nocowałam w wieloosobowej sali. Dziewczyny zaprzyjaźniają się ze sobą, wspierają się wzajemnie, pomagają sobie. Na przemian są łzy i śmiech, strach przed operacjami i zabiegami, ból i zwykłe babskie sprawy – rozmowy o tym, że piwonia nie zakwitnie pod jabłonką, o dzieciach, które zostały w domu. Często się modlą, a ich religijność czasem grawituje bardziej w stronę magii (akafist do św. Cypriana chroni przed złym okiem, podobnie jak psalmy 50 i 90, które mają szczególnie chronić przed złymi duchami), wymieniają się tekstami modlitw jak przepisami kulinarnymi.

Jedzenie w szpitalu jest państwowe i prywatne. Państwowe dają trzy razy dziennie – o godz. 10, 14 i 17. Na śniadania i kolacje są zazwyczaj różne chude kasze i równie chuda herbata. Na obiad dają zupę warzywną i też kaszę albo ziemniaki, najczęściej z wątróbką, chociaż biorąc pod uwagę, że leżymy na pulmunologii, mogą to być równie dobrze płucka. Podobno państwo wydziela 5 hrywien dziennie na karmienie pacjenta. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli tak, to robią tu cuda, bo jedzenie jest całkiem niezłe, a zupy nawet smaczne.

Oprócz tego, każdy ma też jedzenie prywatne, dowożone z domu przez licznych krewnych. Jednak produkty w tajemniczy sposób giną ze wspólnej lodówki. Wczoraj przepadła ryba, dziś banan, a w zeszłym tygodniu nawet prawdziwy kawior z łososia. Jest intryga.

Chory po operacji nie chce jeść – skarży się pielęgniarka lekarzowi.

– Powiedz mu, że jak nie będzie jadł, to na obchód do niego przyjdzie ksiądz i stolarz.

Kilka dni później na naszej sali kładą Walentynę. Walentyna ma drenaż opłucnej, chodzi z butelką, w której zbiera się płyn – „wyprowadzam pieska”, żartuje. Kiedy leki przeciwbólowe przestają działać, Wala klnie jak szewc. Pracowała jako oficer śledczy, ma doświadczenie. Złości się na lekarza, że przepisał jej za słabe leki. – Niech no on się tylko pokaże, zgniotę go jak karalucha. – Lekarz od tej pory zostaje Karaluchem.

Na oddziale jest osiem sal – dwie kobiece i sześć dla mężczyzn. Mężczyźni dużo częściej chorują na płuca, częściej też ulegają wypadkom. Za każdą z sal odpowiada inny lekarz – za remonty, wyposażenie. Szpital oferuje tylko niemieckie łóżko z demobilu z niezbyt czystym materacem i pościelą, która jest pewnie rówieśniczką państwa ukraińskiego oraz jeszcze bardziej wiekową szafkę. Dodatkowe wyposażenie zależy od lekarzy. To oni dla pacjentów „organizują” rzężące jak gruźlicy lodówki, niepełnosprawne czajniki pozbawione organów, mikrofalówki czy radzieckie telewizory Elektron, które pokazują obraz w iście warholowskim stylu. Oddział praktycznie nie dostaje dofinansowania. Co innego gruźlica – oni są objęci specjalnym państwowym programem, dla nich pieniądze są, dla nich są bezpłatne leki, przysługuje remont.

W naszej sali nie ma nic z dóbr cywilizacji. Lekarz, który opiekuje się naszą salą, nie zorganizował nawet czajnika bez pokrywki, jaki mają panowie obok, w sali doktora Karalucha. Czasem pożyczamy od nich.

Któregoś dnia widzę, że dziewczyny szepczą coś między sobą i rozglądają się na boki. Gdzieś się szykują, ale boją się, obmyślają plan. Okazało się, że chcą w sali obok zagrzać zupę, ale boją się doktora Karalucha, że nakrzyczy za używanie „jego” mikrofalówki. I że panowie się nie zgodzą. Że pielęgniarki doniosą, że ordynator zobaczy. Wzięłam od nich tę zupę, poszłam, zagrzałam. Nie był to tor z przeszkodami i ordynatorem czyhającym, żeby podstawić nogę przed samą metą.

Tak samo boją się pielęgniarek. Iść – nie iść, poprosić o zastrzyk, czy nie, bo będzie zła, bo nie będzie chciała przyjść, bo krzywo spojrzy, bo krzywo pomyśli.

Doktor Karaluch lubi dziewczyny. Żartuje z nimi, kiedy rozbierają się do badania. Zagląda do swoich pacjentów kilka razy dziennie, pyta o samopoczucie, rozmawia. Leczy bardzo rozważnie, nie lekceważy najmniejszych symptomów, przychodzi nawet w soboty i niedziele. Inni pacjenci zazdroszczą nam takiego lekarza. Lubi zaglądać do nas, bo nasza sala jest wesoła, no i same młode kobiety. Dziś rano po badaniach, kiedy już wychodził, zaczepiła go Hala.

– Panie doktorze, a pan wie, że my panu wymyśliłyśmy przezwisko?

– Jakie?

Dziewczyny zamarły…

– Amorek!

Doktor Karaluch wyprostował się, wyprężył pierś i uśmiechnięty wyszedł z sali.

Za chwilę wpadła Walentyna.

– Suka, która sypnęła?

Spotkała go na korytarzu i pochwalił się, że ma nowe przezwisko… ale nie powiedział, jakie.

Dziś w sali – rozmowy o życiu. Ale dziewczyny są z tak różnych środowisk, z różnymi doświadczeniami, światopoglądem, że zupełnie się nie mogą porozumieć. Starły się etos ciężkiej pracy od najmłodszych lat, podporządkowania rodzicom, patriarchalnego świata z liberalnymi prądami z zachodu. Ogień i woda. W końcu wybucha pierwszy konflikt. Jednak wcale nie o światopogląd, a o odczuwanie bólu i siły psychiczne. Ból pooperacyjny, nawet po najlżejszych operacjach endoskopowych jest silny, leki szybko przestają działać, do tego dochodzą bolesne zastrzyki i inne nieprzyjemne procedury. Jedni przechodzą przez ten okres z zaciśniętymi zębami, inni z płaczem i skargami. Syty głodnego nie zrozumie: Lena od kilku dni patrzy z politowaniem na Olę, która przeszła dużo mniej inwazyjny zabieg i ma szansę na szybszy powrót do normalnego życia, a rozkleja się przy zwykłym zastrzyku. Hala bierze ją w obronę, tłumaczy, że jest słaba psychicznie, że wymaga opieki jak dziecko, że może inaczej znosić ból, w końcu krzyczy na nią, żeby wzięła się w garść i nie gniewała Boga. Tu Lena nie wytrzymuje i krzyczy na Halę, że na ból nie ma mocnych i może sobie darować pocieszanie czy krzyki, bo tu pomagają tylko leki. Przestają się do siebie odzywać. Na pół godziny, potem się godzą.

Do Hali dzwonią sąsiadki że wsi, żeby się dowiedzieć, co się stało. Nie dlatego, że martwią się o jej zdrowie, a dlatego, że są ciekawe. Bo ludzie gadają, a ktoś nawet powiedział: „pojechała się skrobać”. Plotkują, a zaraz potem stawiają świeczki w cerkwi i żegnają się po trzy razy. Że leży na oddziale płucnym Hala też nie może powiedzieć, podobnie jak babcia Hania – na wsi od razu przyczepią łatkę: gruźlik, odsuną się, będą unikać.

Największym wrogiem człowieka jest przeciąg, a najlepszym przyjacielem – „kipiatylnyk”. W sali kaszlą, duszno, ale wietrzą niechętnie. Z przeciągu biorą się wszystkie ludzkie choroby: zapalenie płuc, porażenia nerwów, zapalenie mózgu. Jeden na rowerze jechał, to jak mu pod tym rowerem podwiało, to za trzy dni umarł. Natomiast „kipiatylnyk” – spiralna grzałka elektryczna – rozwiązuje masę ludzkich problemów. Babcia Hania grzeje nią rosół z makaronem, który dostała z domu. Można ugotować jajko. Krysia grzeje mleko. I choć używanie „kipiatylnyka” jest surowo wzbronione (każdy słyszał o pożarach wywołanych przez zapomnianą grzałkę, a wielu ma osobiście na koncie jakieś mniejsze lub większe podpalenie), to cały oddział czuje, jak Krysia wieczorami pije ciepłe mleko, które przypala się na brzegach grzałki. W ciągu dwóch tygodni w naszej sali stopił się już drugi „kipiatylnyk”.

Walentyna dostaje silniejsze leki przeciwbólowe, odżyła, ale zachciało jej się palić. Na trzeci dzień przemyciła do szpitala paczkę papierosów. Wieczorem idzie palić w toalecie, jak za szkolnych czasów.

Halę męczy sumienie.

– Powiem wam, że ja zrobiłam w życiu coś naprawdę złego. Już 13 lat minęło, a ja nie mogę sobie darować. Nie mogę do dziś. Oblałam żabę wrzątkiem. Pod progiem były żaby, nie mogłam się ich pozbyć… I ktoś mi poradził… A ja, durna… Jak ta żaba piszczała…

– A może to jaka czarownica była?

– Może… Bo tego samego dnia babę Hankę zabrała karetka z poparzeniami… Może, może… Chociaż, nie, kto by w takie wierzył. Żaby szkoda, żaby szkoda.

Ola wróciła z operacji. Rekonwalescenci są w centrum uwagi, lżej chorzy pomagają im we wszystkim, noszą jedzenie, karmią, prowadzają do toalety, biegają do apteki. Operowani, zanim wrócą „do domu” – swojej sali – przechodzą przedsionek piekła, oddział pooperacyjny. Jest to wieloosobowa sala, w której leżą dzień lub kilka po operacji. Całą dobę pali się tam światło, słychać jęki cierpiących z bólu. Niektórzy są w ciężkim stanie, karmieni sondą, z tracheostomią. Nad wszystkim czuwają zobojętniałe pielęgniarki. Z sąsiedniej sali dobiegają krzyki alkoholików na detoksykacji, którzy z własnej woli nie są skłonni leżeć pod kroplówką, więc są przywiązani do łóżek. Powrót do sali jest wybawieniem.

O 10. rano i wieczorem pielęgniarka chodzi po korytarzu krzycząc „na ukoły, na ukoły”. Ustawia się kolejka do „manipulacyjnej” – gabinetu zabiegowego.

Dziś dziewczyny były pierwsze. Panowie nigdy nas nie przepuszczają, a dziś jeden zaproponował, żebyśmy wchodziły z nimi parami, będzie szybciej.

– Nie ma mowy, przestraszylibyście się naszych zadków – odrzuciła propozycję Hala. Rzeczywiście zadki mamy nienajlepsze – z siniakami od długotrwałego kłucia. W tej chwili z zabiegowego wychodzi babcia Hania i nie podciągnąwszy nawet spodni, prezentując rozległe siniaki w kształcie Ziemi Franciszka Józefa, człapie do naszej sali.

Olę po operacji czwarty dzień męczy żołądek. To wymioty, to biegunka. Co zje, biegnie do toalety. Próbuje różnych tabletek, nic nie pomaga. Lekarz Hali ciągle nie może postawić jej diagnozy. Daje jej różne antybiotyki, kroplówki, ciągle zmienia terapię.

– Temu twojemu lekarzowi to można ufać jak dupie Olki – kwituje Walentyna.

Zaufanie do lekarzy jest bardzo małe. Boli – znaczy źle zoperowali. Wymioty po operacji – źle dobrali dawkę narkozy, otruli. Lekarz zapisał lek x – e, nie wezmę, lepiej spróbuję y. Bo ciotce, siostrze, koleżance pomogło. W aptece radzą a i b, znajoma, która była salową, jeszcze co innego. No i od czego są metody ludowe: wódka z pieprzem, kawa z solą, surowe jajka.

Mnie też wiele osób radziło, żeby nie leczyć się u ukraińskich lekarzy. A jeśli już, nie u jednego, a u kilku jednocześnie – większa gwarancja, że nie sknocą. Do tego wśród znajomych i krewnych nagle odnajdują się ci, co mieli być lekarzami, ale jakoś im nie wyszło, ze swoimi dobrymi radami. Sypią z rękawa nazwami leków i procedur medycznych, które radziliby wykonać, a o których twój lekarz pewnie w życiu nie słyszał.

Walentyna, oficer śledczy, ma dziś zły dzień. Mieli jej zdjąć drenaż – nie zdjęli, potem ukradli jej z lodówki mięso na obiad. Walentyna jest wściekła. Dzwoni na komisariat.

– Chłopcy, nie nudzi wam się? Jest sprawa.

Na dokładkę dostała drzwiami od gabinetu zabiegowego.

– Panie doktorze, niech pan uważa, całe drzwiczki od Lexusa mi pan porysował.

Pomału nawiązujemy znajomości w innych salach. Nie wszystkie są warte kontynuacji – dziadek z pierwszej sali szuka przygód erotycznych i recytuje sprośne dowcipy. Staramy się go unikać, ale na małym oddziale nie jest to możliwe, ciągle którąś z nas zaczepia. Pielęgniarka opowiada nam, że i romanse się tu już zdarzały – przychodzili do szpitala osobno, a wychodzili razem… Któregoś dnia do naszej sali zagląda pan z pytaniem, czy ktoś potrafi strzyc. Leży w szpitalu już od dwóch miesięcy. Hala się zgłasza. Zwykłymi nożyczkami przywraca mu poczucie człowieczeństwa. „Wróci pan do domu, to żona nie uwierzy, że był pan w szpitalu”. Usługę fryzjerską, którą obserwuje cały oddział, Hala wymienia na modlitwę o zdrowie.

Leczyć się jest drogo, choć medycyna jest bezpłatna. Płacą wszyscy, tylko w różnych formach – ktoś wciska wstydliwie banknot w rękę, ktoś przynosi po wszystkim, ktoś pyta otwarcie o cenę i odpowiedź jest zazwyczaj taka sama: bezpłatnie, ale… wiecie, ile lekarz zarabia, my tu cały sprzęt za swoje pieniądze kupujemy i tak dalej. Jednak zanim nie zapytasz, nikt ci się nie narzuca, nie sugeruje. Kosztują też leki, badania, jednorazówki. Jedna dawka antybiotyku, który wszyscy tu biorą dwa, trzy razy dziennie to 80 hrywien (ok. 12 zł), kroplówki są jeszcze droższe. Możesz skorzystać z bezpłatnej, ale bardziej inwazyjnej wersji zabiegu albo kupić wszystko, co potrzebne do mniej inwazyjnej samemu. Zaciski potrzebne do endoskopowej operacji płuc kosztują po kilka tysięcy za sztukę. Ola, która pracuje w Jaworowie jako szwaczka musiałaby tylko na nie zarabiać pół roku, gdyby nie to, że szwalnia zaproponowała, że poniesie ich koszt. Ola zasłabła w pracy, jedyna karetka w okolicy była zajęta, ochroniarze zawieźli ja sami do powiatowego szpitala, gdzie założono jej drenaż opłucnej. Założono źle. Nieprzytomnej z bólu musieli we Lwowie robić wszystko jeszcze raz.

Niektórzy chcą wierzyć, że jak się płaci regularnie, to lepiej leczą, uważniej. Stawki są umowne i duża część rozmów między pacjentami dotyczy tego – ile komu za co dać. Dziewczyny wymieniają kwoty, które poszły już na leczenie, operacje, medykamenty. Kwoty idą w dziesiątki tysięcy, miesiące i lata pracy. Na chorego często zrzuca się cała rodzina, znajomi. Taki spontaniczny system ubezpieczeń w kraju, w którym nie ma kas chorych, a medycyna jest bezpłatna i dostępna dla każdego.

Katarzyna Łoza
Tekst ukazał się w nr 5 (273) 17 marca – 10 kwietnia 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X