Stanisławów źródłem młodości Adam Jerzy Chowaniec z mamą Janiną i siostrą Marysią (zbiory A.J. Chowańca)

Stanisławów źródłem młodości

Rozmowa Jarosława Krasnodębskiego z Adamem Jerzym Chowańcem, wieloletnim wicedyrektorem Domu Książki w Krakowie, synem przedwojennego prezydenta Stanisławowa.

Mieszka Pan już od wielu lat w Krakowie, nazywanym kulturalną stolicą Polski, a mimo to często wraca Pan pamięcią do okresu swojego dzieciństwa i młodości spędzonej w prowincjonalnym mieście Stanisławowie. Czy to przejaw tęsknoty za beztroskim życiem syna prezydenta?
To są wspomnienia najprzyjemniejszego okresu mojego życia. Dlatego to miasto pokochałem, że tak było mi tam dobrze. Byłem w tej szczęśliwszej sytuacji wśród wielu innych młodych ludzi, że moi rodzice byli zamożni. W żadnym wypadku moje zachowanie nie wskazywało na jakąś uprzywilejowaną sytuację. Ja sobie zupełnie z tego nie zdawałem wtedy sprawy.

Przez to, że ojciec był szefem straży pożarnej, lubiłem przebywać na jej terenie. Wiedziano kim jestem, więc w sposób szczególny mnie tam traktowano. Byłem często sadzany na auta. Kierowano przeze mnie różne prośby do ojca. Strażacy mówili: „Jureczku, mam już nie pierwszej młodości buty, czy mógłbyś poprosić tatusia o nowe buty”. Innym razem ktoś inny prosił o nowe spodnie. Strażacy zwracali uwagę na swój osobisty wystrój. Na ogół udawało mi się to załatwić. Clou tego wszystkiego było, gdy ojciec miał wyjazd na sesję sejmową do Warszawy. Kierowca, pracujący w straży nie przyjechał po niego, zapomniał. W międzyczasie na szczęście udało się ojcu znaleźć dorożkę. Naczelnik straży [Stanisław] Voelpel dowiedział się o tym wypadku i zwolnił z pracy tego kierowcę. Przyjąłem to dosyć obojętnie, nie znałem go osobiście. Ale jak pojechałem na straż, to złapali mnie tam strażacy i zaczęli mówić „Jureczku Ty nie masz pojęcia co się stało, zwolniono kierowcę, który został bez chleba, nie ma pieniędzy na życie”. Jak wróciłem do domu, to zrobiłem akcję, która przyniosła korzyści dyplomatyczne. Następnego dnia ojciec zadzwonił do naczelnika i powiedział: „Panie kolego niech go pan jeszcze raz przyjmie z powrotem”.

Do szkoły poszedłem dopiero w czwartej klasie, wcześniej odbywałem naukę w domu. Faktem jest, że jak poszedłem do szkoły ćwiczeniówki, to działał na mnie strach, którego mi brakowało w domu. Zastałem obce środowisko i nieznanych mi kolegów. Oni nie orientowali się czyim jestem synem. Zachowywałem się wzorowo, ponieważ było takie polecenie, że masz siedzieć nieruchomo, z rękoma założonymi do tyłu. Siedziałem tak do końca lekcji, nieruchomo, zupełnie jak mumia. Koledzy się później z tego śmiali. Raz doszło do jakiejś bójki, ale ja byłem silny i się nie dałem. Nasz domowy lekarz powiedział, że muszę trochę pofolgować, bo grozi mi hipertrofia mięśni.

W dalszym ciągu nie zdawałem sobie sprawy z uprzywilejowanej sytuacji, która niewątpliwie istniała. Jak ojciec ciężko zachorował, to obcy ludzie w różnym wieku mnie zaczepiali i się pytali: „jak tatuś się ma”, to mnie bardzo ciekawiło.

Wiadomo było powszechnie, że uwielbiam konie. Jak uczyłem się w domu, to nauczycielki skarżyły się na mnie. Jedna z nich powiedziała do rodziców: „że nie jest w stanie tego opanować, ale jak on słyszy tupot kopyt z ulicy Sapieżyńskiej albo Gosławskiego, to zrywa się i do okna leci”. Stało się to widocznie głośne. Ku mojemu zdziwieniu zauważyłem, że przed naszą kamienicą spacerują faceci z końmi, luzem bez siodła. Tak szalałem za końmi, że zupełnie poważnie powiedziałem do ojca, by kupić jednego z nich. On z kolei zapytał: „A gdzie go będziesz trzymał?”. Na co odpowiedziałem: „Ja tu znalazłem takie miejsce w salonie, gdzie była mała wnęka, ze stolikiem i dwoma krzesłami”. Niestety, ojciec tylko się zaśmiał, okazało się to bowiem niemożliwe.

Ojciec zrobił mnie jedynym głównym sukcesorem majątku. Kiedy chodziłem na przyjęcia do państwa Dworskich, którzy prosili, żeby Jureczek przyszedł, poczułem się pewnego razu bardzo obco. Poprosiłem panią Dworską by zadzwoniła do domu. Zapytano mnie: „Jureczku, czemu chcesz wracać do domu?”. Wtedy stwierdziłem tylko, „że ja kocham swój dom”. Swoją odpowiedzią poruszyłem szczególnie ojca, który zapisał te słowa później w testamencie.

W Stanisławowie, podobnie jak w Krakowie, mieszkał Pan w samym centrum miasta, na najsłynniejszej ulicy Sapieżyńskiej, która obecnie nosi nazwę Niezależności. Jaka była Sapieżyńska w dwudziestoleciu międzywojennym, czy faktycznie zasługiwała na miano „salonu miasta”?
Na to muszę odpowiedzieć w ten sposób. Trudno tutaj dyskutować, co jest a co nie jest salonem miasta. Z pewnością były różne urokliwe miejsca. Na przykład salonem miasta była ulica Lipowa, która prowadziła do ukochanego przez wszystkich parku Romaszkana. W sensie pewnej reprezentacji to z pewnością ulica Sapieżyńska zasługiwała na takie miano. Jak na ówczesne czasy to była ulica ruchliwa. Koło nas na skrzyżowaniu Sapieżyńskiej i Gosławskiego stał policjant, który regulował ruch, gdy raz na jakiś czas przejeżdżał tamtędy pojazd. Najbardziej znane firmy miały tam swoje siedziby. Była tam wypożyczalnia książek, z której mama korzystała. Według jej instrukcji mówiłem, że oddaję tę książkę, ale proszę polecić coś ciekawego mamusi. Jegomość z wypożyczalni zawsze mi imponował swoim ołówkiem, który miał cały czas za uchem. W naszej kamienicy mieściła się cukiernia Krowickiego. Siedzieli tam przeważnie oficerowie. Rozmówki ich dotyczyły głównie I wojny światowej, a mnie to nadzwyczaj interesowało, bo w domu mówiło się często o polityce.

Porównując z dzisiejszymi kawiarniami, to z pewnością wyróżniała się stałą uprzejmością kawiarnia Union, która była bezpośrednio pod moim pokojem. W nocy delikatnie dochodziły do mnie stamtąd dźwięki muzyki jazzowej. Była to szalona przyjemność, muzyka działała na mnie usypiająco. Union cieszył się dobrą opinią, jeśli z jakichś powodów ktoś musiał przebywać w Stanisławowie, to oczywiście ta osoba była w kręgu zainteresowań tego hotelu. Pilnujący wejścia do hotelu nazywał się Berger, a właścicielem był Żyd.

Sapieżyńską uważano za prawdziwe centrum reprezentacyjne miasta, a rynek był punktem handlowym. To była ulica, można powiedzieć, łącząca dwa krańce miasta ze sobą, dzielnicę Górkę z jednej strony i dzielnicę Belweder z drugiej strony.

Kamienica Chowańców (Biblioteka Narodowa w Warszawie)

Często, gdy spotykam się z dawnymi mieszkańcami Stanisławowa, opowiadają mi o swoim domu, w którym mieszkali przed wojną. Przyznają niekiedy, że ich dom nie był tak duży i tak piękny, jak go zapamiętali. Pan, z pewnością nie miał takich złudzeń, skoro do dziś kamienica Chowańców uchodzi za jedną z najpiękniejszych w Stanisławowie…
Ten dom mógł imponować innym budynkom. Właściwie należał do czołówki. Jedyną konkurencją był chyba dom Hauswalda. Mieszkanie należało do luksusowych, było dobrze urządzone, z windami. Posiadało własne centralne ogrzewanie, lecz paliliśmy węglem w piecach gdyż ktoś powiedział, że centralne ogrzewanie osusza powietrze. U babci na trzecim piętrze wisiał duży obraz napoleoński Wojciecha Kossaka. Rodzice nie lokowali jednak pieniędzy w sztukę, obrazy kupowali, by pasowały do całości mieszkania. Od strony Sapieżyńskiej znajdowały się pokoje rodzinne, a od Gosławskiego była część reprezentacyjna, przeznaczona w każdym momencie na przyjęcie gości, między innymi wicepremiera Bronisława Pierackiego, który przyjaźnił się z ojcem. Często przeprowadzał on kontrolę w magistracie jako minister spraw wewnętrznych. Poza tym przyjeżdżali do nas różni dygnitarze z Warszawy. Z reguły spotkania zaczynały się w salonie, później przechodzono do jadalni w narożnym pokoju, gdzie mieścił się stół rozkładany na dwadzieścia osób. To były spotkania półoficjalne, nie urządzano żadnych tańców. Zawsze zostawiałem uchylone drzwi, żeby słyszeć te rozmowy. Dlatego byłem dobrze zorientowany w polityce przedwojennej.

Stanisławów miał to szczęście, że nie został zniszczony, tak jak Tarnopol podczas II wojny światowej. Najważniejsze budynki ocalały, w tym wiele wybudowanych za czasów prezydentury Pana ojca. Czy oprócz swojego domu, ma Pan bliskie sercu miejsce w Stanisławowie?
Na pewno była to straż pożarna, która posiadała nowoczesne budynki i sprzęt. Na pierwszym piętrze, gdzie znajdowały się dyżurki, drzwi się otwierało, tak jakby do szafy, a na środku był słup, [strażak] łapał się rękami i zjeżdżał na dół. W ten sposób kilkunastu strażaków w ciągu minuty było już na aucie, a tam czekał na nich hełm, pas, topór itd. [Strażak] ubierał się, gdy już ruszał samochód. Osobno były warsztaty, wieża ćwiczeń. W budynkach straży pożarnej w całej Polsce było równocześnie pogotowie ratunkowe. Dziś jest osobno. W Stanisławowie pogotowie było w lewym skrzydle straży przy ulicy Kamińskiego, a w Krakowie w prawym. Karetki stały w garażach straży pożarnej, dwie lub trzy na całe miasto.

Nie było tygodnia żebym nie odwiedzał straży pożarnej, zwykle gdy jechałem rowerem. W zimie urządzona była tam ślizgawka. Mam nawet ślad od tego czasu, gdy się wywróciłem podczas gry w hokeja. Latem na części z tych placów były urządzone korty do tenisa.

Raz, gdy przed wojną przyjechaliśmy do babci w Krakowie, poszliśmy do straży, ojciec przedstawił się oficerowi, który oprowadzał nas po obiekcie. Ja się patrzyłem na te auta, które były staromodne, mniejsze i węższe niż w Stanisławowie. U nas była nowoczesna straż, bo zlikwidowano konną pod koniec lat 20. Mnie osobiście brakowało tylko samochodów na gąsienicach, żebym mógł jeździć na terenach górskich.

Podczas prowadzonych rozmów stanisławowiacy zwracają uwagę na piękne defilady organizowane z okazji 3 maja i 11 listopada. Chyba trudno było nie zauważyć tych wszystkich uroczystości mieszkając na Sapieżyńskiej? Był Pan również, jak większość chłopców, zauroczony wojskiem?
Oczywiście. Defilady w Stanisławowie, w porównaniu jednak do Lwowa, czy Krakowa, były mniej efektowne. W szeregu szło na szerokość czterech żołnierzy, a na przykład we Lwowie chyba ośmiu. Naprzód szła piechota, później artyleria i na samym końcu jechała kawaleria. Wszystkie oddziały mnie interesowały. Sam zresztą jeździłem w ujeżdżalni konno. Imponowali mi oficerowie w paradnych strojach w spodniach szaserach z lampasami po obu stronach, które w zależności od pułków miały odpowiedni kolor. Oficerowie mieli specjalne buty z lakierowanej skóry sięgające troszkę za kostkę. Dodatkowo każde spodnie miały gumę, która była pod piętą, w ten sposób nie wychodziły z butów. Wzbudzało we mnie podziw także jak oficerowie chodzili w ostrogach.

Co ciekawe, poborowi z wielkim żalem opuszczali wojsko. Imponowało im to, że byli żołnierzami. Najlepszym dowodem tego było, że jak jechali na urlop to nie zrzucali munduru w przeciwieństwie do naszych czasów powojennych. Nawet pamiętam jak w Jaremczu, w największy upał, Hucuł, który służył w kawalerii, miał ostrogi, buty z cholewami, szablę z boku. Kiedy zapytałem go „Iwaśku, czemu ty tak chodzisz”, usłyszałem tylko „ja wojskowyj, ja wojskowyj”.

Gdy byłem dzieckiem, rodzice kupili mnie i kolegom komplet wyposażenia wojskowego. Podczas jednego z uroczystych spotkań u rodziców zaproszony był generał [Kazimierz] Łukoski. Niania Hancia dała nam znać, że ktoś przyszedł. Wyszliśmy więc na korytarz, na główny przedpokój, ustawieni rzędem i gdy wszedł generał, stanęliśmy na baczność, prezentując broń. Na to on zasalutował i przeszedł przed nami. To było wspaniałe przeżycie. Niestety, koledzy, którzy ze mną wtedy byli, zginęli w czasie wojny.

Wielu mieszkańców obecnego Iwano-Frankiwska z pewnością są ciekawi, jak wyglądała praca i życie pozazawodowe najdłużej urzędującego włodarza Stanisławowa w dwudziestoleciu międzywojennym.
Zacznijmy od początku. Około godziny dziewiątej rano przychodził do nas fryzjer Mandziuk, który miał zakład w naszej kamienicy. Czesał ojca i golił go, gdy był już ubrany. Następnie o godzinie dziesiątej ojciec szedł do magistratu. Pracował tam przez cały dzień, albo gdzieś wyjeżdżał jako poseł. W każdym razie do domu na obiad nie wracał. Tylko w niedzielę jedliśmy obiad razem. Natomiast woźny Wróbel brał menażki do domu i przynosił ojcu porządny posiłek przyrządzony przez kucharkę, którą nadzorowała mama. Ojciec pracował do szóstej lub siódmej wieczorem, później najczęściej szedł do kasyna przy ulicy Sapieżyńskiej, gdzie grał w brydża ze znajomymi panami. I tak to trwało, nieraz do godziny jedenastej, dwunastej, czy pierwszej w nocy. Dlatego tak późno chodził do biura następnego dnia. Nieraz zostawał w domu, innym razem ktoś do nas przychodził. Dopiero w niedzielę spędzaliśmy czas wspólnie. Nie było wolnych sobót, z tym że pracowano krócej.

Nigdy nie było takiego roku, żeby ojciec brał jeden miesiąc urlopu na wakacje Tylko raz na dwa lata rodzice wyjeżdżali razem i jeżeli spędzali urlop w Polsce, to tylko w górach w Jaremczu. Najczęściej jednak wyjeżdżali za granicę, na przykład do Czechosłowacji czy Francji.

A jaką rolę odgrywały w Stanisławowie kobiety, takie jak Pani prezydentowa Janina Chowańcowa i babcia Sabina z domu Dankiewiczowa?
Przede wszystkim była to bardzo rozwinięta działalność społeczna. Babcia finansowała ośrodek dla ludzi bezrobotnych i biednych, to się nazywało głodna kuchnia, która mieściła się w wynajętym lokalu. Przygotowywano tam normalne obiady za darmo dla ludzi. Moja babcia miała nad tym wszystkim nadzór i przede wszystkim to finansowała.

Natomiast działalność społeczna mojej matki to był Polski Biały Krzyż. Chodziło o zorganizowanie właściwej pomocy oświatowej dla żołnierzy. W każdym pułku był czas przeznaczony na szkolenie, nie pamiętam ile ono trwało. Mam wrażenie, że zależało to od poziomu wiedzy poborowych. My mieliśmy tego pecha, że do Stanisławowa trafiali poborowi z najbardziej zapadłych dzielnic polskich. Jeden facet traktował schody jako drabinę i na klęczkach szedł po schodach. Bo on u siebie schodów nigdzie nie widział. Najniższy poziom był u poborowych z zaboru rosyjskiego z Polesia i okolicy Puszczy Białowieskiej. Nie umiał się taki człowiek nawet podpisać. Na szkoleniach PBK mógł dowiedzieć się o podstawowych kwestiach dotyczących państwa, historii i higieny.

Należy pamiętać, że przy średnich zarobkach pana domu małżonka jego nie pracowała. Przeciętnie niewiasty zajmowały się domem i kuchnią. Chodziły na spacery, zakupy lub spotykały się ze znajomymi. Mama dodatkowo prowadziła wspomnianą działalność społeczną. Jej zajęciem było między innymi uzbieranie potrzebnych pieniędzy na PBK. Organizowała bale, które odbywały się w budynku kolejarzy przy ulicy 3 maja. Innym razem w parku Romaszkana zorganizowała wspaniałą zabawę na świeżym powietrzu. Była tam estrada, na której występował balet. Panowie byli zauroczeni dosyć skąpo ubranymi tancerkami. W pewnej chwili do mamy przyszły ich żony, kilka pań, i mówią: „Pani prezydentowo, błagamy, żeby odesłać te niewiasty, już niech idą stąd”.

A jak Pan jako dziecko spędzał czas wolny w Stanisławowie?
Mieliśmy w domu domowe kino. Ekran był rozwieszony na ścianie w pokoju, a jedna osoba musiała kręcić korbką. Z odległości można było zobaczyć nieme sceny. Co się z tym aparatem stało, to nawet nie wiem. Wkrótce to przestało mnie interesować. Ojciec chciał, żebym był muzykalny i kupił mi swego czasu mandolinę. Jeżeli miałem ją pięć razy w rękach, to jest dużo. Później rodzice wpadli na pomysł, żebym zaczął uprawiać sport. Sprowadzono więc fachowca do domu, żeby wkręcił w suficie hak z grubą sprężyną, która kończyła się pełną piłką. W podłodze był podobny hak, tylko ukryty. Kiedy napinałem sprężynę, to się boksowałem z tą piłką. Ile to trwało, może miesiąc? Chyba za dobrze mi się powodziło. Traktowałem to zupełnie jak coś normalnego, dopiero dzisiaj się nad tym zastanawiam…

Pamiętam z czasów stanisławowskich słynną zabawę jojo. Wyglądała ona mniej więcej tak, że dwa kawałki drzewa lub metalu ze sobą łączono i nawijano na sznurek, na końcu którego była pętelka. Trzymało się jojo na palcu i rozwijało. W związku z tym powstała także taka oto anegdota:

Jojo to dziś szał nowy
jojo cieszy tępe głowy
w szkołach biurach czy w urzędzie
spotkasz dzisiaj jojo wszędzie.
Na ulicach na straganie
i we fryzjerniach kręcą panie.
Co to kryzys po co gderać
lepiej z jojo laury zbierać.
Więc powiedzieć można śmiało
całe miasto z jojociało.

Stanisławów był zamieszkiwany przez wiele narodowości. Z kim najczęściej utrzymywaliście kontakty, z Ukraińcami czy Żydami?
Przede wszystkim z Żydami. Niektórzy wrogowie ojca, jak Seidlerowie, mówili o nim „tata żydowski”. Nie kierował się on jednak kwestiami narodowościowymi, ale kierował się cechami indywidualnymi danego człowieka, czyli jego umiejętnościami. I takiego lekarza, jak Natan Lilienfeld, nigdy nie było i nie będzie. To był po prostu geniusz. Czego najlepszym dowodem był szef SS we Lwowie, któremu zachorowało dziecko podczas wojny. Lekarze niemieccy rozkładali ręce, jedynie Lilienfeldowi udało się postawić dobrą diagnozę, za co darowano mu życie.

Kolejną osobą był radca prawny, kolega szkolny ojca, adwokat najwyższego lotu Bernard Ziffer. Ojciec zaangażował go we Lwowie jako radcę prawnego w banku. Żydzi byli zresztą najlepiej wykształceni.

W innych miastach, gdzie było tak wiele narodowości, dochodziło nawet do walki wręcz. W Stanisławowie życie toczyło się bez większych napięć społecznych, do czego niewątpliwie przyczynił się mój ojciec.

Po wojnie stanisławowianie rozrzuceni zostali po całej Polsce. Pan znalazł się w Krakowie, gdzie osiedliło się także wielu kresowian. Spotykaliście się ze sobą, rozmawialiście o tym co było i co będzie dalej? Zaobserwował Pan może jakieś różnice w zachowaniu między tymi, którzy już od dawna tu mieszkali, a tymi, którzy zostali zmuszeni opuścić rodzinne strony?
Po wojnie nie było żadnych większych zjazdów dawnych mieszkańców – stanisławowiaków. Dopiero po 1989 roku zaczęliśmy się spotykać jako Koło Stanisławowian. Gdy na plantach rozmawiałem z różnymi osobami, często słyszałem kresowy zaśpiew. Wśród nich na dziesięciu może nawet i sześciu pochodziło ze Stanisławowa. Natura rdzennych mieszkańców Krakowa była jednak inna, byli mniej otwarci i uprzejmi… Wiele osób, jak mówi przysłowie, cudzego nie chcieli, ale swojego też nie dali…

Co chciałby Pan powiedzieć czytelnikom na koniec tego wywiadu?
Myślę często, gdy tak siedzę, zamykam oczy i puszczam sobie wstecz film pod tytułem: panowie szanujcie wspomnienia, kochajcie ich treść, gdyż zbliża się wasz fin de siècle… [słowa nawiązują do piosenki zespołu Skaldów pt. „Szanujmy wspomnienia”].

Rozmawiał Jarosław Krasnodębski
Tekst ukazał się w nr 8 (324) 26 kwietnia – 16 maja 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X