Polska śliwka w ukraiński kompot, czyli jak weszłam do Lwowa od razu pod podszewkę

Mój pierwszy kontakt ze Lwowem, a jednocześnie pierwszy wyjazd na teren byłego ZSRR odbiegał od schematu, który dotyczył wówczas większości Polaków.

Był rok 1997, Ukraina od kilku lat była już państwem niepodległym i otwartym na turystów, choć zupełnie na nich nieprzygotowanym. Niezbyt liczne polskie wycieczki przyjeżdżały nie do Lwowa, a do polskiego Lwowa, czemu trudno się dziwić – żyło jeszcze wówczas pokolenie, które zostało z tego miasta wypędzone, przyjeżdżano więc całować rodzinne progi, karczować krzewy porosłe rodzinne mogiły, dokonywać bilansu zniszczeń i strat. Domyślam się, że nie były to miłe wycieczki, raczej okupione łzami i uporczywie wracającymi wspomnieniami tego, co przemielił wielki młyn historii – Tamtego Lwowa.

Pierwsze kroki kierowano oczywiście do polskich instytucji we Lwowie – towarzystwa przy Rynku, kościołów. Tam też można było znaleźć nocleg czy przewodnika, bo pierwszymi niezależnymi polskojęzycznymi przewodnikami powracających byli właśnie miejscowi Polacy, nie mający może profesjonalnego przygotowania, ale za to opowiadający historię miasta bez komunistycznej propagandy, a przede wszystkim uzupełnioną o cały nowy, powojenny rozdział, który dla przybyszy zza zachodniej granicy był do tej pory prawie zupełnie białą plamą. Warunki mieszkaniowe w polskich rodzinach były dalekie od luksusu, ale i tak zazwyczaj lepsze od pełnego karaluchów hotelu „Lwów”, czy jeszcze gorszego „Kijowa”, który mieścił się w budynku niegdyś eleganckiej „Astorii”. Popularne było kwaterowanie całych wycieczek u polskich rodzin, które zapewniały także wyżywienie. Rano zbierało się w umówionym miejscu, aby już w sposób zorganizowany odwiedzić katedrę, rynek, cmentarz Łyczakowski i Orlęta.

W czasie tych wyjazdów ich uczestnicy dużo lepiej poznawali Lwów, niż dzisiejsi turyści, nocujący w hotelach, oprowadzani przez zawodowych przewodników, czy po prostu przesiadujący w niezliczonych lwowskich knajpach czy nocnych klubach. Nawiązywały się znajomości, czasem długoletnie przyjaźnie.

W 1997 roku wybrała się na Ukrainę także trójka świeżo upieczonych absolwentów 1. roku studiów warszawskiej etnologii. Mieliśmy po 20 lat, nasz wyjazd nazwaliśmy szumnie wyprawą naukową, dzięki czemu otrzymaliśmy niewielkie dofinansowanie od Studenckiego Koła Naukowego, a naszym celem były bojkowskie wsie w okolicach Sławska. Koleżanka miała już doświadczenie (była raz na Ukrainie), ja znałam trochę ukraiński (nauczyłam się na pamięć pierwszych 50 stron z rozmówek), a kolega „załatwił” kilkanaście opakowań przeterminowanej herbaty Lipton, która miała służyć za podarunki dla miejscowych. Zaopatrzyliśmy się też w dobre rady bywałych i kontakty do znajomych, którzy w razie czego mogą służyć jako deska ratunku. Plan był opracowany ze szczegółami – porannym autobusem docieramy z Przemyśla do Lwowa, szukamy noclegu na dwa czy trzy dni (kwatery u Polaków!), po czym jedziemy dalej, w Bieszczady Wschodnie.

Życie jednak zweryfikowało ten plan od razu. Na granicy staliśmy 12 godzin i zamiast o 10:00 przyjechaliśmy do Lwowa o 22:00. Bez noclegu, z plecakiem przeterminowanego Liptona. Nie wiem jak, ale pierwsze, co nam przyszło wówczas do głowy, to zadzwonić pod jeden z podanych przez znajomych numer i poprosić o pomoc w znalezieniu hotelu. Wybraliśmy numer ukraińskiego małżeństwa geografów. Niestety nie pamiętam dziś nawet ich nazwiska, zresztą i ich samych nigdy nie poznaliśmy, bo akurat nie było ich w domu – także pojechali w góry. Byli za to ich rodzice, którzy bez wahania zaproponowali nam nocleg – biednym, zbłąkanym dzieciom z Polski. Nocowaliśmy u nich na jednym z lwowskich blokowisk trzy dni. Dodatkowo karmili nas dwa razy dziennie i nie chcieli słyszeć o żadnym wynagrodzeniu.

Następnego dnia wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Mieliśmy do dyspozycji chyba jedyny wówczas dostępny przewodnik Orłowicza (napisany w 1918 roku). Bardziej nas jednak zajmowało włóczenie się uliczkami, siedzenie na pustym Rynku, na którym nie było wtedy ani jednego ogródka z piwem i obserwowanie leniwie toczącego się wokół życia.

Skorzystaliśmy także z innych kontaktów, przekazanych przez polskich znajomych. Odwiedziliśmy Muzeum Etnograficzne, którego dyrektor od razu zaoferował nam pomoc, nie tylko naukową, ale chociażby w znalezieniu noclegu. Zorganizował nam też od razu zwiedzanie skansenu – jednym telefonem. Spodziewaliśmy się „człowieka sowieckiego”, starszego pana w rogowych okularach, a zastaliśmy niezwykle otwartego młodego człowieka, który od razu zaoferował pomoc wychodzącą daleko poza zakres służbowy. Ta znajomość przerodziła się w trwającą do dziś przyjaźń.

Lwów nas zachwycił i pozostawił niedosyt. Postanowiłam lepiej poznać to miasto i rozpoczęłam starania o zimowe praktyki w Muzeum Etnograficznym we Lwowie. Nie było z tym najmniejszego problemu – dyrektor od razu się zgodził i znowu pomógł, między innymi znajdując nocleg za grosze w pokojach gościnnych Muzeum Książki (ciekawe, kto z Was był tam kiedykolwiek, albo wie chociaż, gdzie się ono znajduje?). Ominęły mnie znów kwatery u Polaków, trafiłam za to przypadkiem w zupełnie inne środowisko, środowisko, z którym żaden Polak nie szukał kontaktu – i nawzajem. Środowisko ukraińskich nacjonalistów.

Ten wyjazd był zupełnie czym innym niż kilka beztroskich dni w środku lata. Po pierwsze, Lwów latem i Lwów zimą to dwa różne miasta. Dawały się we znaki problemy z ogrzewaniem i deficyt wody w mieście, a szare ulice pokryte grubą warstwą brudnego śniegu nie nastrajały optymistycznie. Do tego tym razem byłam sama, no i miałam pracę do wykonania – kilka godzin dziennie spędzałam w Muzeum, pomagając tłumaczyć stare polskie inwentarze Muzeum Przemysłowego. Minusowe temperatury nie zachęcały do zwiedzania, szybko robiło się ciemno.

Czym się zająć? Moimi przewodnikami po mieście byli – pan Roman, dyrektor muzeum, pani Ludmiła, główny kustosz, która traktowała mnie od początku jak własną córkę, oraz niewiele ode mnie starsza Ira, z którą tłumaczyłam inwentarze. W zimne zimowe wieczory chodziłam z nimi na odczyty, spotkania, wernisaże i benefisy, a nawet na greckokatolickie nabożeństwa i wizyty domowe do nich i ich znajomych. Zagubione polskie dziecko. I poznałam zupełnie inny Lwów, Lwów, który był schowany pod podszewką przedwojennych polskich zabytków, pod brukiem ulic, za rzeźbionymi bramami kamienic. Poznałam środowisko ukraińskiej inteligencji, środowisko dysydentów, kolekcjonerów sztuki ukraińskiej. Pamiętam, jak jeden z prelegentów, nacjonalista, lubiący przy każdej okazji wypominać Polakom ich politykę okresu międzywojennego, ugryzł się w język, widząc mnie w pierwszym rzędzie na jego wykładzie.

Poznałam Iwana Hreczkę, którego brat i ojciec byli w UPA, matka i siostra zostały po wojnie wysłane na 15 lat do łagrów, on zaś uniknął aresztowania po wojnie dzięki brawurowej ucieczce z wiejskiej wygódki. Dobre stosunki łączyły mnie z niestety zmarłym kilka lat temu Jarosławem Łemykiem, który był krewnym słynnego przedwojennego zamachowca z OUN, Mykoły Łemyka. Był dysydentem, kronikarzem przemian demokratycznych na Ukrainie w latach 90. Przez wiele lat kierował lwowskim Caritasem, a jako deputowany rady miasta był inicjatorem zmian nazw ulic na Bandery, Konowalca, Czupryki i innych ukraińskich nacjonalistów. Choć w czasie II wojny światowej mieli oni po kilka, kilkanaście lat, to wszyscy wywodzili się ze środowisk ciasno związanych z nacjonalizmem, i to nacjonalizm był ich sposobem na patriotyzm. A jednak z ust tych ludzi nigdy nie padały obelgi, ani nawet słowa krytyki pod adresem współczesnej Polski. Okres powojenny przyniósł refleksję i zrozumienie tego, jak bardzo nasze kraje są ze sobą związane wiekami historii, geopolityką, a nawet podobną mentalnością.

Tak, są kwestie, co do których nigdy nie będziemy zgodni, ale bez poznania i zrozumienia tego środowiska trudno zrozumieć, jakim miastem jest dzisiejszy Lwów. Trudno zrozumieć, bez zaglądania pod podszewkę.

Katarzyna Łoza
Tekst ukazał się w nr 8 (324) 26 kwietnia – 16 maja 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X