Specposiołek 92

Specposiołek 92

Specposiołek Siennoj powstał na początku lat 30., gdy władza sowiecka rozpoczęła masową kolektywizację i walkę z kułactwem.

Trafiali tu chłopi z południa Rosji, później Białorusini. W ciągu ośmiu lat katorżniczej pracy udało się im wybudować kilkanaście mieszkalnych baraków, budynków gospodarczych i wydrzeć tajdze parę hektarów pola. Polscy zesłańcy dotarli tu na wiosnę 1940. 

Pociąg numer 668 z Archangielska do Karpagor kursuje raz na dobę. Odjazd późnym popołudniem, przed północą jest na miejscu. Zmiana lokomotywy i w podróż powrotną wyrusza w środku nocy, tak aby na 5 rano przybyć ponownie do Archangielska. 

Z punktu widzenia kogoś z zewnątrz taki, a nie inny rozkład jazdy jest bezsensowny – wysiada się na głuchej leśnej stacji w środku nocy. Dla miejscowych mieszkańców wszystko jest jednak wyjątkowo logiczne i dobrze przemyślane. Przyjeżdżając o 5 rano do Archangielska mogą pozałatwiać wszystkie sprawy, złapać wszystkie przesiadki, dostać się do lekarza, zrobić zakupy etc, a po południu wsiąść z powrotem do pociągu i wrócić do domu. Innej drogi nie ma. Na upartego można przebijać się traktami gruntowymi, jednak mało komu się to opłaca – no chyba, że zimą i z towarem na którym można sporo zarobić.

Stacja kolejowa Karpogory – Pasażerskie, jak większość tego typu stacyjek w Rosji, położona jest kilka ładnych wiorst od miejscowości. Tuż obok niej znajduje się więzienie, czyli „zona” jak mówią miejscowi. Ponure ogrodzenia z drutu kolczastego oraz wieżyczki strażnicze aż zanadto przypominają o minionych czasach. Przez cały dzień panuje tu spokój. Ruch zaczyna się dopiero przed przyjazdem pociągu. Dziesiątki samochodów oraz pazików – niewielkich busów o zadziwiająco mocnych zawieszeniach i zdolnościach terenowych zjeżdżają się jak na zawołanie. Kilkanaście minut po przybyciu pociągu stacja kipi życiem. Po tym czasie pasażerowie rozsiadają się jednak do samochodów i busów, a życie znów zastygra. Do czasu odjazdu pociągu.

Dzięki pomocy miejscowego dziennikarza Pawła Niemirowa szybko odnajdujemy właściwy autobusik. Nie ma czasu na rozmowę – Pogadamy jak będziecie wracać, zresztą jest tu jedna rzecz którą musicie obowiązkowo zobaczyć. Po chwili pazik rusza. Kilkanaście minut jazdy w niezłym korku i jesteśmy w Karpogorach. Nocą trudno jest się zorientować co do topografii mijanego miasteczka, jednak nie sposób nie zauważyć, że na każdym przystanku ubywa pasażerów. Zaraz za miasteczkiem kończy się asfalt, co jednak zupełnie nie przeszkadza kierowcy. Zawieszenie ma mocne. Twarde. Za to my latamy ze swoimi plecakami po całym salonie. Za oknami czarna otchłań tajgi. Przez przednią szybę widać jedynie słabo oświetloną mocno już zużytymi reflektorami drogę. Wysiadają ostatni pasażerowie. Dalej jedziemy już tylko my dwaj i kierowca. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Kierowca otwiera drzwi i mówi, że to już tutaj. – Prom macie w tamtą stronę. Powodzenia życzę! Odpala peta i odjeżdża.

Prawdziwe ciemności zdarzają się rzadko i dla człowieka przywykłego do cywilizacji stanowią nie lada przeżycie. Przez kilka chwil po odjechaniu autobusu staramy się przystosować do okrążającego nas mroku, jednakże nic nam z tego nie wychodzi. Zachmurzone niebo i totalny brak jakichkolwiek świateł sprawia, że pomimo wielkiego wysiłku i tak nic nie widać. Nie ma rady. Wyciągamy latarki i powoli człapiemy w stronę wskazaną nam przez kierowcę pazika.

Po kilkudziesięciu metrach ukazuje się nam czarna otchłań rzeki. Nie dość że nie ma promu, to nie widać nawet drugiego brzegu. Po chwili konsternacji do naszych uszu dobiega jednak miarowe pomrukiwanie silnika. Kilka minut oczekiwania i zza zakrętu rzeki wyłania się potężny reflektor. To musi być prom. Chwila oczekiwania, załadunek po chybotliwym trapie i już po kilku minutach jesteśmy na drugim brzegu. Pytamy się operatora promu jak dojść do sielsowieta, w którym teoretycznie ktoś miałby na nas czekać. Przez chwilę nam tłumaczy, ale w końcu stwierdza, że i tak się nie połapiemy więc postanawia nas odprowadzić, pomimo tego, że mu nie po drodze.

Tajga. Lipiec 2000 (Fot. Piotr Celiński/www.piotrcelinski.info)

W sielsowiecie nie ma żywego ducha. Telefon też nie działa. W miejscowości jest co prawda maszt telefonii komórkowej, ale innej sieci. Co ciekawe w Rosji są rejony, w których w infrastrukturę inwestuje tylko jeden operator – każdy w innym miejscu, tak żeby nie wchodzić sobie w drogę i nie robić zbędnej konkurencji. Miejscowi i tak wykupują sim karty u tego kto ma monopol w danym rejonie, a przyjezdni… no cóż. Albo kupią sobie nowy telefon, co nie jest takie proste i wymaga rejestracji, okazania paszportu itd. albo wykupią u swojego operatora tzw. wewnętrzny roaming, który pozwala na korzystanie z usług innych sieci. O cenach połączeń lepiej nie wspominać. Nawet zadzwonienie do sąsiedniego obwodu podwaja stawkę, a rozmowy z mojego moskiewskiego telefonu kosztują tu na północy drożej od pieniędzy…

Nie mając łączności i żadnych kontaktów, decydujemy się na rozstawienie namiotu. Pomimo, że mamy dopiero początek września, w nocy są już przymrozki, jednakże solidne śpiwory robią swoje. O świcie zwijamy swoje obozowisko i próbujemy znaleźć naszego przewodnika. Jednak to on pierwszy znajduje nas.

Wasia z Kuszkopały
Wasia, a Właściwie Wasilij Wiktorowicz Postnikow ma 63 lata i jest najstarszym mężczyzną we wsi. Wszyscy go tu znają jako wytrawnego myśliwego i znawcę tajgi. Ciężko go zastać, gdyż większość czasu spędza na polowaniach, służeniu za przewodnika dla dzianych myśliwych z Moskwy oraz pracach zleconych takich jak chociażby stawianie tradycyjnych ruskich piecy – Wasia jest jednym z ostatnich żyjących specjalistów w tej dziedzinie. Jak sam mówi, żyje tak długo, dlatego że już prawie od 10 lat całkowicie nie pije. „Zawiazał” – jak mawiają miejscowi.

Po wstępnych rozmowach, dogadujemy się co do ceny i tego co chcemy zobaczyć. Krótki odpoczynek, herbatka i w drogę. Wasia jako jeden z nielicznych gospodarzy w Kuszkopale posiada potężny park maszynowy. Mowa tu oczywiście nie o ilości i cenie pojazdów, ale o ich mocy. Dwa śnieżne burany oraz wydawało by się zabytkowy traktor marki Białoruś z lat 50. XX w. Lane gumowe koła, potężny diesel odpalany od małego dwusuwowego benzyniaczka – ale za to na mrozach niezawodny. To właśnie nim mamy dzisiaj jechać.

Traktor jest mocno pokiereszowany, brakuje mu wielu części, choć jak mówi Wasia, kabinę ma stosunkowo nową. Zanim „zawiazał” zdążył jeszcze po pijaku nim dachować. Jak mu się taka sztuka udała – nie wiadomo. Do tej pory za bardzo nie pamięta. Niemniej jednak pogniecioną kabinę musiał wymienić, gdyż milicja się czepiała, iż w ten sposób sam dostarcza na siebie dowody, że jeździ po pijaku. A propos milicji. Po zatankowaniu traktora Wasia oznajmił nam, że dzielnicowy z sąsiedniej wsi się o nas dopytywał. Wedle donosu, dwóch mężczyzn w natowskich mundurach nocowało pod budynkiem administracji w wojskowym namiocie. – Ale go uspokoiłem, że to moi i że ich w tajgę zabieram – powiedział Wasia.

Po załadowaniu swojego dobytku na wysłużoną przyczepę ruszamy w trasę. Już po kilkudziesięciu metrach za wsią okazuje się dlaczego samochód terenowy to „pedalstwo”. Droga, a raczej ten nieprzejezdny błotnisty teren, który miejscowi nazywają drogą, można pokonać tylko traktorem lub pojazdem gąsienicowym.

Towarzyszem naszej podróży jest także Tajga – wesoła kilkuletnia łajka. Wasia mówi, że do zimy miał jeszcze trzy takie, ale je wilki zeżarły. Tajga miała najdłuższy łańcuch i zdołała wskoczyć na komórkę. Po reszcie zostały tylko pokrwawione obroże. No i odgryziony łeb, który udało się Wasi znaleźć po dwóch tygodniach kilka kilometrów za wsią. Tajga – chwilowo przywiązana do stalowej linki spinającej burty przyczepy jest bardzo bystra, inteligentna i niesamowicie wytrzymała. O tym ostatnim mieliśmy się przekonać już niebawem.

Po przejechaniu brodu przez rzekę Jułę Wasia spuścił psa oraz wyciągnął broń z pokrowca. Tutaj zaczyna się jego rewir, na który ma wykupioną licencję. Kontrolne wystrzały, wszystko działa jak należy. Ruszamy w dalszą drogę. Strzelanie z traktora jest zabronione, ale gdyby przypadkiem pojawił się w zasięgu jakiś głuszec, to mamy nie żałować śrutu… i tak nikt się nie dowie. Po prawie czterech godzinach jazdy „traktorną” drogą i kilku krótkich postojach, mających na celu uzupełnienie wody w chłodnicy, zadaję Wasi dziwne, przynajmniej dla niego, pytanie:

– Wasia, ten pies biegnie już za nami dobre 50 kilometrów, może by go tak wziąć na przyczepę?
– E, co to jest 50 kilometrów, tyle to i człowiek przebiegnie. A pies ma cztery nogi. Przecie żyje jeszcze…

Faktycznie. Łajka stwarza wrażenie jakby zaraz miała jej się skończyć bateryjka, ale oczy ma szczęśliwe. Po krótkim odpoczynku i kilku łykach wody ze strumienia znowu dołącza do naszego traktora.

– Ona tak zawsze. Niby zmęczona, ale nie daj Boże wyjechać ze wsi i jej ze sobą nie zabrać – to dopiero wtedy rozpacza. Nic jej nie będzie, do tego jest stworzona.

Wreszcie po prawie 70 kilometrach dojeżdżamy do samotnej myśliwskiej chatki. Krótki odpoczynek, herbatka z ogniska i kawałek słoniny z chlebem. Plecaki zostawiamy w środku i dalej ruszamy na piechotę. Krótki marsz strumieniem, kolejna chatka, i niewielkie podejście pod górkę. Po chwili naszym oczom ukazuje się ogrodzenie i kilka baraków.

Potężne ręczne piły tartaczne (Fot. Adam „Kaczor” Kaczyński)

Specposiołok
Historia specposiołka Siennoj jest typowa dla dalekiej północy. Podobnie jak większość osad w tym regionie Siennoj powstał na początku lat 30., gdy władza sowiecka rozpoczęła masową kolektywizację i walkę z kułactwem. Trafiali tu chłopi z południa Rosji, później dołączyli do nich Białorusini. 

W ciągu ośmiu lat katorżniczej pracy udało się im wybudować kilkanaście mieszkalnych baraków, budynków gospodarczych oraz wydrzeć tajdze parę hektarów pola. Polscy zesłańcy dotarli tu na początku kwietnia 1940 r. Łącznie 312 osób, wśród nich rodziny Wiśniewskich, Kozakiewiczów, Szalatych oraz Białorusini Podobiedy. 

Komendantem specposiołka był starszy lejtnant Skomorochow. Pomagali mu dwaj milicjanci – sierżant Minin, którego zesłańcy wspominali jako bardzo dobrego człowieka oraz młodszy sierżant Żytow – służbista i kanalia.

Po przybyciu na miejsce, zesłańcy zostali rozdzieleni do pracy. Mężczyzn skierowano do wyrębu lasu i do spławiania drewna. Co ciekawe, pracami w tajdze kierował Michaił Doplewski – potomek polskich zesłańców z czasów carskich. Żona Doplewskiego – Rosjanka, pracowała zaś w Siennym jako felczer. Do dziś dnia Doplewscy wspominani są jako wyjątkowo dobrzy ludzie. Dzięki staraniom Doplewskiej uratowano życie wycieńczonemu szkorbutem Wiktorowi Szalatemu. Po otrzymaniu informacji o tym, iż w oddalonej o przeszło kilkadziesiąt kilometrów Kuszkopale mają zabić konia, który złamał nogę, Doplewska wyprosiła zgodę na zakupienie wątroby zabitego zwierzęcia. Bogaty w witaminy organ uratował życie wycieńczonemu Wiktorowi.

Po przyjeździe Polaków Siennoj wraz z położoną nieopodal osadą Priliak stał się największym osiedlem ludzkim w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Oprócz pracy przy wyrębie tajgi zesłańcy uprawiali także okoliczne pola i łąki. Zwłaszcza te drugie były szczególnie cenne dla przedsiębiorstw leśnych, gdyż ewentualny brak siana dla będących podstawową siłą pociągową koni byłby prawdziwą katastrofą. Ludzi zawsze można było dostać nowych, natomiast koń był własnością socjalistyczną i kara za jego śmierć mogła być poważną. Śmierć zesłańca natomiast żadnemu z przedstawicieli władz nie zagrażała – ot, mniej o kolejnego niezdatnego do pracy. W ciągu kilkunastu miesięcy pobytu w Siennym zmarło co najmniej kilkanaście osób. Na istniejącym cmentarzyku pojawiły się kolejne groby. Do dnia dzisiejszego dotrwało kilka zmurszałych krzyży prawosławnych i jeden katolicki.

Zsyłkę w Siennym doskonale pamięta pan Wiktor Szalaty, który wrócił do Polski dopiero z Armią Berlinga. „Zamieszkaliśmy w dużych jednoizbowych barakach wyposażonych w piece chlebowe. W każdym z tych domów zakwaterowano po trzy, cztery na ogół liczne rodziny. Pierwsze dni przyniosły upragniony odpoczynek i czas na zagospodarowanie się na nowym miejscu. Nie trwało to jednak długo. Wkrótce mężczyźni zostali podzieleni na dziesięcioosobowe brygady i skierowani do lasu. Każda brygada otrzymała dwie piły i kilka siekier. Uczono nas pracy przy zrębie drzew.

Należało najpierw wokół ścinanego drzewa odgarnąć sięgający do pasa śnieg. Nie wolno było ściąć drzewa powyżej jednej trzeciej średnicy pnia. Służyły do tego piły poprzeczne i łuczkowe na kabłąku z drewna napinanego skręcanym sznurkiem. Trzeba je było umiejętnie napinać w zależności od temperatury powietrza. Inaczej w zimie, inaczej w lecie. Piły były dobre, szwedzkie, szły w drewno jak w masło. Pracowaliśmy tak do końca kwietnia.

Zbliżała się wiosna. Jakże inna niż, ta którą znamy z Wielkopolski czy nawet z Polesia. Przez cały kwiecień trzymał mróz. Gdy nadszedł maj, od razu zrobiło się ciepło i w ciągu 2-3 tygodni znikał śnieg i rozmarzała ziemia. Uprawa roli w tajdze była dla nas nowością, niosącą liczne niespodzianki. Kołchoźnicy rozpoczynali orkę, gdy gleba rozmarzała na głębokość 15-20 cm. Wtedy orano pola przez 3-4 dni, przez dzień i noc, aby zdążyć przed rozmarznięciem ziemi na większą głębokość. W taki sposób przewracano, a raczej mieszano błotnistą maź. […]

Pamiętam nasze rolnicze doświadczenia. Ze szwagrem Janem Głowackim posadziliśmy na przydzielonym nam poletku ziemniaki. W czerwcu przyszedł mróz i zniweczył całą naszą pracę i nadzieję rodziny na własne zbiory. W następnym roku, nauczeni doświadczeniem i zdobytą od miejscowych mieszkańców wiedzą, zastosowaliśmy specjalną ochronę ziemniaków przed mrozem. Pojawiał się on zwykle nad ranem. Podpalaliśmy wtedy przygotowane wcześniej kępy mchu i wysuszonego torfu. Warstwa dymu ścielącego się nad powierzchnią gleby w bezwietrzną noc chroniła młode łęty ziemniaków przed mroźnym powietrzem” […] (Relacja Wiktora Szalatego – opr. red. Jerzy Osypiuk – www.historia.nekla.eu).

Późnym latem 1941 r. do Siennego dotarła informacja o amnestii. Po otrzymaniu upragnionej „sprawki” o zwolnieniu ze zsyłki większość mieszkańców specposiołka na własną rękę rozpoczęła podróż do wolności. Pierwszym punktem do którego dotarli były rejonowe Karpogory, dalej droga wiodła wzdłuż Piniegi i Północnej Dźwiny. Bardzo wielu nie udało się jednak załapać na statki i musieli pozostać w samych Karpogorach lub w okolicznych miejscowościach. Dopiero w 1944 r., dzięki staraniom Związku Patriotów Polskich pozwolono im przejechać w okolice o lepszym klimacie – na środkową Ukrainę.

Historia specposiołka Siennoj nie skończyła się jednak wraz z wyjazdem Polaków. Solidne baraki oraz dobrze zagospodarowane pola były wykorzystywane aż do połowy lat 70. W posiołku, już bez przedrostka „spec” żyli zwyczajni ludzie, działała szkoła, przedszkole oraz klub. Miejscowość zaczęła się wyludniać pod koniec „epoki zastoju”. Kto mógł, to wyjeżdżał w miejsca położone bliżej cywilizacji. Co ciekawe, ludzie zabierali ze sobą nie tylko swój dobytek, ale także domy.

Przed sezonem roztopów były one rozbierane deska po desce, pal po palu. Wszystkie części skrupulatnie numerowano. Wiosną, wykorzystując pochodzący z roztopów przybór wody, spławiano drewno na odległość nawet kilkudziesięciu kilometrów. Po wysuszeniu na nowo stawiano te same domy, tyle że w zupełnie innym miejscu. Większość budynków z Siennego w ten właśnie sposób znalazła się w Kuszkopale. Kilka pozostawionych baraków oraz komórek do lat 80. wykorzystywali jeszcze miejscowi drwale oraz robotnicy sezonowi, którzy nocowali w nich w trakcie prac na pobliskich miejscach wyrębu tajgi.

To właśnie dzięki nim, baraki wzniesione przez rosyjskich, białoruskich i polskich zesłańców zachowały się do dnia dzisiejszego. Niestety, wraz z upadkiem Związku Radzieckiego upadł też cały przemysł drzewny i drwale przestali się pojawiać w tych rejonach. Niewykorzystywane i nieremontowane budynki popadły w ruinę. W tej chwili mają jeszcze dachy, lecz te już zaczynają się zapadać… za kilka lat nic z nich nie pozostanie.

Tymczasem wykorzystujemy ładną pogodę i ubezpieczenie ze strony Wasi i Tajgi. Żaden niedźwiedź nie zajdzie nas znienacka. Kilkanaście minut penetracji walących się baraków i są upragnione „torfieje”. Na pierwszy ogień idą potężne ręczne piły tartaczne. Po chwili odnajdujemy wagę służąca do odmierzania przydziału chleba. W jednym z opuszczonych pomieszczeń są resztki rybackiej sieci wraz z pławikami z drewna. Na zakończenie, robiona domowym sposobem brona. Wątpliwości co do wieku i pochodzenia znalezionych przedmiotów ostatecznie rozwiewa waga – po wstępnym oczyszczeniu z rdzy ukazują się bicia producenta oraz data produkcji – 1915. Z całą pewnością nie przywieźli tego ze sobą pracujący tu w ostatnich latach drwale.

Przez najbliższe dwie godziny przeczesujemy cały teren specposiołka. Robimy zdjęcia, liczymy groby na cmentarzu. Jest ich prawie setka. Część osunęła się wraz ze skarpą do rzeki. W drodze powrotnej do traktora natrafiamy na świeże ślady niedźwiedzia. Szedł sobie znad rzeczki w stronę myśliwskiej chatki. Co ciekawe, Wasia w młodości spotkał misia dokładnie w tym samym miejscu: Byłem bez broni. Poczułem jak włosy stają mi dęba i unoszą czapkę. Niedźwiedź wpatrywał się we mnie, a ja stałem bez ruchu. Po kilku minutach odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Gdy wróciłem do chatki ojciec zapytał się mnie – coś ty taki blady… Tym razem misio poszedł sobie wcześniej i nie dane było nam się z nim spotkać. Wsiadamy na traktor i jedziemy dalej.

Adam „Kaczor” Kaczyński
Tekst ukazał się w nr 12 (160) 29 czerwca – 16 lipca 2012

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X