Rudolf Weigl (Fot. archiwum prywatne)

Rudolf Weigl

Dla ratowania istnień ludzkich

O prof. Rudolfie Weiglu napisano już wiele wspomnień i artykułów. Genialny polski naukowiec, twórca szczepionki przeciwko tyfusowi plamistemu, uratował w czasie wojny setki osób. W okresie powojennym władze komunistyczne w Polsce starały się przedstawić go jako kolaboranta z władzą niemiecką.

Do napisania tego artykułu skłoniły mnie własne wspomnienia i opowieści rodziców i dziadków, które jako młody chłopak chłonąłem z ciekawością podczas rodzinnych uroczystości i spotkań. Związane z tym było to, że mój dziadek prowadził we Lwowie przed wojną pracownię produkcji szkła laboratoryjnego. Specjalizował się w wykonywaniu indywidualnych zamówień dla uczonych według ich rysunków i wymagań. Nieraz były to unikatowe aparaty z kwarcu i ze szkła (dla prof. Parnasa, Weigla, Piłata, Mościckiego, Grzyckiego, Nikliborca, Jakuba, Lorii i in.). Wielu z nich znał osobiście. Pierwszy we Lwowie rozpoczął produkcję reklam z oświetleniem neonowym – np. dla firmy naftowej „Polmin” w gmachu Szprechera na ul. Akademickiej i na wielu kinach lwowskich. Po wrześniu 1939 roku dzięki prof. Weiglowi nasza rodzina została uratowana po raz pierwszy.

Przy wydawaniu nowych radzieckich dowodów dziadkowie dostali tzn. gusiówki (od nazwiska radzieckiego komisarza Gusiewa). Oznaczało to, że w ciągu 10 dni należało wyjechać ze Lwowa i osiedlić się w miejscu oddalonym od dużego miasta o 100 km. Dzięki osobistej interwencji prof. Weigla w wojewódzkim wydziale zdrowia i wyżej, nakaz został cofnięty. Pracownia została znacjonalizowana i oddana w gestię Zarządu Aptek (Aptekouprawlenija). Zarządcą został zupełnie przypadkowy człowiek, laik w tej branży, ale za to świeżo upieczony komunista – towarzysz Sobel. Dziadkowi pozwolono pracować dalej jako zwykłemu robotnikowi.

Podczas okupacji niemieckiej z inicjatywy prof. Weigla zakład dziadka został przyłączony do kierowanego przez niego Instytutu Zwalczania Tyfusu Plamistego (niem. Institut für Fleckfieber und Virusforschung), który mieścił się w dawnym gimnazjum im. Królowej Jadwigi przy ul. Potockiego (ob. Czuprynki). Pomimo wojskowego podporządkowania i nadzoru pełnię władzy sprawował tam prof. Weigl.

Mając papiery z pieczątką tej instytucji było się praktycznie nietykalnym, ponieważ Niemcy panicznie bali się wszystkiego co było związane z tyfusem i tą instytucją. Dawało to schronienie i możliwość przeżycia wojny wielu Polakom we Lwowie. Jak wspominał stały uczestnik naszych rodzinnych uroczystości i najbliższy współpracownik prof. Weigla, ks. dr Henryk Mosing, podczas wojny przez Instytut przewinęło się około trzech tys. osób.

Pracownia dziadka produkowała przede wszystkim ampułki, do których była pakowana szczepionka przeciwtyfusowa, szklane moździerzyki, w których przecierano jelita wszy z zarazkami, urządzenia do dozowania, rozlewania i zamykania ampułek i – osobisty wynalazek prof. Weigla – imadełka, tzw. „klawiszki”, do przytrzymywania wszy podczas manipulacji, tj. zarażania i wydobywania zarażonych jelit tego owada.

Jak wspominał dr Henryk Mosing prof. Weigl wpadł na pomysł produkcji szczepionki w sposób spontaniczny: „Spytałem kiedyś Profesora, jak doszedł do tego pomysłu, a on odpowiada: w sposób bardzo przypadkowy.

Weigl z początkiem wojny (I wojny światowej – red.) został zmobilizowany do pracowni w Przemyślu. Przyjechał tam szef tych laboratoriów – znany epidemiolog i bakteriolog z Krakowa – profesor Eisenberg, który chciał, żeby Weigl zajmował się zarazkiem cholery i nie bardzo mu się podobały te jego badania nad tyfusem plamistym. No i pyta się go:
– Proszę pana, no ma pan tu ten zarazek, dobrze mi pan pokazuje. Ale co? Wszy się między sobą nie zakażają? Nie! Zarazek przechodzi na drugie pokolenie? Nie! To znaczy co? Pan będzie miał tylko zarazki, póki ma chorego? A jak chorego nie będzie, to i pracy nie będzie, bo i nie ma zarazków! Jak to będzie?
A Weigl odpowiedział:
– Jeśli nie zechce ssać normalnie to trzeba jej do d… – do zadniego otworu wstrzyknąć.
Profesor Eisenberg trochę był tym dowcipem, takim nie na miejscu, poruszony i Weigl, chcąc ratować sytuację mówi:
– A co Pan myśli, że nie można?
A ponieważ miał złote ręce i był rzeczywiście wspaniałym technikiem, wziął taką wesz, podłożył pod papierek, wyciągnął ze szkła cieniutką rurkę i rzeczywiście pokazuje, jak można wstrzyknąć ten materiał raz czy drugi.
Prof. Eisenberg wstał i powiedział: „Rzeczywiście – złote ręce” – i jakoś się udobruchał. Ale potem Weigl zaczął myśleć nad tym sposobem. Rzeczywiście to był najlepszy sposób hodowania tego zarazka”. (H. Mosing. Nagranie z 17.XI.1994 Haliny Owczarek z Radia Lwów)

Wynalazkiem prof. Weigla były „klawiszki” do zarażania wszy. Było to bardzo delikatne urządzenie, którego zadaniem było unieruchomienie wszy za główkę, tak delikatnie aby nie rozgnieść jej, a równocześnie trzymało na tyle mocno, aby można było przeprowadzać zarażenie i wyciąganie zarażonych jelit, z których już produkowano szczepionkę. Poszczególne klawisze łączono po 20 i mocowano na płytce. Dawało to możliwość „taśmowego” prowadzenia operacji. Do produkcji wykorzystywano wszelkie dostępne materiały, m. in. łuski po nabojach, z których wykonywano same przyciski. Taki przycisk powinien był być absolutnie identyczny z innymi. Mosiężnej blaszce z łuski nadawano odpowiedni kształt, wypiłowywało się rowek stosownej głębokości, całość polerowało się i mocowało sprężynki. Robiono tych urządzeń bardzo dużo. W zachowanych dziadka skrzynkach znajdywałem wiele takich wyprofilowanych i wypolerowanych blaszek, sprężynek, podstawek – nie wszystko zostało wykorzystane do produkcji. Ojciec zajmował się właśnie wycinaniem blaszek odpowiednich rozmiarów, ich formowaniem i polerowaniem.

Ze wspomnień dziadka pamiętam jak opowiadał o pewnej aferze w Instytucie. Szczepionka była produkowana na potrzeby Wermachtu, ale prof. Weigl wystarał się o 100 kompletów ampułek miesięcznie na potrzeby ludności cywilnej, nie zatrudnionej w zakładzie (wszyscy pracownicy byli szczepieni obowiązkowo). Te ampułki były produkowane w pracowni dziadka. Były numerowane od 1 do 100 i miały oznaczony miesiąc produkcji.

Pewnego razu zawołano dziadka do Instytutu. Okazało się, że policja w Warszawie skonfiskowała partię ampułek, w których zamiast szczepionki była… woda zabarwiona herbatą. Ponieważ nosiły numery z tej setnej serii wojskowy kierownik Instytutu Daniels i prof. Weigl poprosili dziadka o wyjaśnienie. Dziadek porównał warszawskie ampułki z tymi z lwowskiej pracowni i wskazał na odmienności. Ampułki nie pochodziły z dziadka pracowni. Prof. Weigl kategorycznie zażądał zakończenie śledztwa we Lwowie i szukania winnych w Warszawie.

Dziadek wspominał też, jak przy organizacji produkcji szczepionki profesor osobiście omawiał wszystkie szczegóły wyposażenia laboratorium. Aby zachować potrzebną czystość powierzchni stołów laboratoryjnych zaproponował szklane tafle. Dziadek, który przypadkowo trafił na to omówienie, wtrącił, że szklany blat będzie zawsze zimny i pracując przez dłuższy czas trzymając łokcie na stole, można się nabawić choroby stawów. Po chwili zastanowienia nad słowami dziadka prof. Weigl przyznał mu rację i zdecydował: żadnego szkła na blatach.

Przy okazji jakiegoś święta rodzinnego, siedząc przy zastawionym stole wspominano czasy wojenne. W tych trudnych latach okupacji niemieckiej babcia starała się ugotować jakiś pożywny posiłek i karmiła wszystkich pracowników. Produkty „organizowali” z dziadkiem gdzie tylko się dało. Pewnego razu prof. Weigl trafił na przerwę obiadową w pracowni. Dziadkowie naturalnie poczęstowali go. Zaczął dopytywać się skąd biorą produkty, kto gotuje. Na drugi dzień wezwał dziadka do Instytutu przedstawił go niemieckiemu oficerowi zaopatrzeniowemu i nakazał wciągnąć wszystkich pracowników na listę zaopatrzeniową i wydawanie im należnego deputatu żywnościowego, jaki pobierali wszyscy pracownicy Instytutu.

Pewnego razu ojciec pokazał mi swój wytarty, o postrzępionych rogach, ausweis, który zachował z czasów wojennych. Opowiedział przy tym ciekawą historię.

Młodzież podczas okupacji niemieckiej miała obowiązek odrabiania tzw. Baudienst, czyli służby pracy. Za uchylanie się od tego obowiązku groziła wysyłka na roboty na teren Rzeszy. Baudienst kontrolowano okresowo i należało meldować się wtedy w urzędzie. Ojciec wraz z innymi młodymi chłopakami (a byli wśród nich synowie profesorów politechniki Jakuba i Aulicha i jedyny ocalały syn prof. Romana Longschampsa – Jan), którzy odrabiali Baudienst w pracowni dziadka, w pewnym dniu mieli stawić się w urzędzie pracy na kontrolę. Doprowadził ich tam podoficer z dyrekcji Instytutu. Wynikiem takiego sprawdzianu miały być trzy podpisy w odpowiednich dokumentach i na listach. Chłopacy po wizytach w kolejnych gabinetach urzędu zostali przez podoficera puszczeni do domu. Sprawa wydawała się zakończona. Jednak w nocy przyszła po nich policja ukraińska i aresztowała za rzekome uchylanie się od Baudienstu. Okazało się, że brakowało im jednego podpisu w papierach.

Rano dziadkowie poszli do prof. Weigla po pomoc. Wezwał do siebie podoficera, który towarzyszył poprzedniego dnia chłopakom i zrugał go za niedopełnienie swoich obowiązków. Nakazał natychmiast zwolnić chłopaków z posterunku i odnieść ich papiery do urzędu po trzeci podpis (bez obecności ich samych!). Motywował to tym, że są potrzebni w pracy i nie mają czasu na tracenie go po urzędach. Jak udało się to wojskowemu – nie wiadomo, ale na wieczór wszyscy mieli swoje papiery z powrotem i z odpowiednią ilością podpisów.

Dr Mosing wspominał również o zatrudnionych bezpośrednio w Instytucie Żydach. Doprowadzano pewną ich grupę każdego dnia z zamkniętego już wtedy getta. Wykonywali oni prace porządkowe i transportowe. Jeden z nich przychodził do dziadka po gotową produkcję. To właśnie dzięki możliwości poruszania się (w miarę wolnego) po mieście udało mu się wyrobić „aryjskie” papiery dla żony i wysłać ją do Austrii. Sam niestety zginął w getcie.

Nie był to chyba pojedynczy przypadek, bo chociaż prof. Weigl nie uczestniczył bezpośrednio w okazywaniu takiej pomocy, to stwarzał możliwości ratunku dla innych.

Wykaz osób zatrudnionych w Instytucie prof. Rudolfa Weigla w latach niemieckiej okupacji Lwowa (lipiec 1941 – lipiec 1944), złożony przez Katarzynę Cieślik i Mariana Kłapkowskiego w Krakowie w 2013 r. wskazuje ponad 600 osób. Nie uwzględniono w nim pracowników zakładu dziadka (około 40 osób). Przypuszczalnie nie jest to też pełna lista mieszkańców Lwowa, którzy w czasie okupacji przewinęli się przez Instytut prof. Weigla, dzięki czemu mieli „żelazne” papiery, mogli poruszać się swobodnie po mieście, nawet po godzinie policyjnej. Stwarzało to doskonałe warunki do prowadzenia działalności konspiracyjnej.

Niestety, o tym wszystkim można mówić dopiero po latach. W chwili śmierci profesora, temu uczonemu o światowej sławie, hołd oddawali tylko ci, którzy go znali osobiście, pracowali z nim i wiedzieli jakim naprawdę był człowiekiem.

Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 10 (230) 29 maja – 15 czerwca 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X