Różnie może być. Część 1

Różnie może być. Część 1

Jak nas widzą, tak nas piszą

Pana Witolda Dzięciołowskiego, zwanego powszechnie Panem Witkiem, stałym czytelnikom naszego pisma specjalnie przedstawiać nie trzeba. O jego działaniach i inicjatywach pisaliśmy już wielokrotnie. Pan Witold Dzięciołowski, na co dzień przewodniczący Komisji Oświaty i Sportu Rady Dzielnicy Ochota, jest również koordynatorem projektu realizowanego już od kilku lat przez warszawską dzielnicę Ochota pod nazwą „Współpraca ze Wschodem – Ochota dla Tradycji”. Formuła projektu jest niezwykła. To organizowanie współpracy młodzieży polskiej i ukraińskiej. Współpracy autentycznej, nie malowanej. Młodzież na poziomie szkół średnich uczestnicząc w organizowanych plenerach, mieszkając razem, wspólnie zwiedzając zabytki historii obu krajów poznaje się wzajemnie, swoje problemy, odmienności. To szczególnie ważne. Wszak za parę lat, właśnie oni będą realizatorami szumnie przez polityków obu stron deklarowanego strategicznego partnerstwa Polski i Ukrainy. Czy dadzą sobie radę?

Poniżej pod tekstem wstępnym pana Witolda Dzięciołowskiego rozpoczynamy druk bardzo ciekawego reportażu Magdy Kurowskiej, uczennicy Vl klasy VII Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego w Warszawie, pod znamiennym tytułem „Różnie może być…”. To zapis nie tylko podróży, pleneru, towarzyszących mu zdarzeń. To przede wszystkim zapis świadomości młodego pokolenia Polaków, ich wiedzy o bliskiej przecież Ukrainie. Więcej pisać nie będę. Przeczytajcie sami.

Marcin Romer

Wstęp – czyli jak się zaczęło
Późną wiosną 2006 r. organizując kolejny VII Plener Plastyczno-Fotograficzny w Kamieńcu Podolskim trafiłem na spotkanie w klasie II znanego w Warszawie LO im J. Słowackiego. Rozmawialiśmy o organizacji, pracy, integracji z uczestnikami z Ukrainy, mówiłem także o nigdy nie zrealizowanym pomyśle opisania całej wyprawy.

Magda przyszła na końcu, podobnie jak inni, była dla mnie całkowicie nieznanym młodym człowiekiem. „Nie umiem rysować, fotografować nie chcę, mogę próbować zrobić reportaż, dziennik czy pamiętnik” – oświadczyła, a widząc moje zainteresowanie, zaczęła twardo negocjować warunki. W przebłysku iluminacji wyraziłem zgodę, nie okazując żadnych emocji, gdy usłyszałem, że o Ukrainie właściwie nic nie wie, tyle, co ze szkoły. Po zebraniu próbowałem wyłożyć Magdzie ideę i historię Pleneru, ale ona chciała wszystko zobaczyć i zrozumieć sama, było to normalne i naturalne, ale budziło we mnie niepokój.

Efekt dwutygodniowego pobytu Magdy na Ukrainie ocenicie Państwo sami, mam wrażenie, że uczennica była tam jedną z najbardziej zajętych osób, ciekawą spraw i ludzi. W tym, co pisze mniej jest o samym Plenerze, ta sytuacja jest tłem, tekst jest raczej zapisem stanu świadomości młodej osoby z Polski z zaskoczeniem odkrywającej całkowicie przedtem nieznane sprawy i problemy Strategicznego Sojusznika Polski. Problemy życia codziennego, gospodarki, sprawy narodowościowe i religijne. Mam wrażenie, że nie na to się umawialiśmy, ale być może to jest największą wartością wyjazdu i tekstu, który powstał. Magda, zdziwiona, próbuje znaleźć i dotknąć stereotypy, o których słyszała, a których jakby nie było. Wiedza i emocje w stanie tworzenia.

A Plener – 40 osób z Warszawy i różnych miast Ukrainy. Dziś trwają przygotowania do VIII, jak zawsze w Kamieńcu Podolskim, po raz pierwszy będą z nami młodzi Polacy z Wilna.

We wrześniu 2007 r. w Warszawie, w Centrum Artystycznym Radomska 13 (Ośrodek Kultury Ochoty) odbył się wernisaż prac z Pleneru, następnie wystawa (80 fotografii i 40 rysunków) pojechała do Lwowa, oglądano ją w Polskim Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych przy ul. Rylejewa i w Polskiej Szkole Średniej nr 10, a następnie w szkole nr 13 z rozszerzonym językiem polskim Kamieńcu Podolskim. W grudniu będzie prezentowana w VII LO im J. Słowackiego w Warszawie.

Witold Dzięciołowski

Rożnie może być
Podróż dłuży się i dłuży. Wreszcie zbliżamy się do granicy polsko-ukraińskiej.

– Panie Witku, ile będziemy tu czekać?

– Godzinę, dwie, trzy, cztery…

Okna autokaru są coraz gęściej pokrywane smugami zacinającego deszczu. Wszyscy są zmęczeni i spragnieni postoju. Jakoś nie wyobrażam sobie Euro 2012 – powiedział ktoś z nas. Rzeczywiście, wokoło jest mnóstwo błota i rozgrzebanej ziemi. Dwaj panowie z mocno opalonymi torsami przenoszą jakieś cegły i gruz, nie przejmując się, że leje jak z cebra. Przy budowie stoi prostokąt pół metra na metr ogrodzony siatką, a w nim – buda, z której spogląda obojętnie na przejeżdżających ludzi pies.

Wreszcie udało się przekroczyć granicę i zarządzono krótki postój. Cała grupa rozpierzchła się po terenie w poszukiwaniu toalety. Ustawiła się kolejka i pierwsze kilka osób zapłaciło złotówkę. Zobaczywszy za drzwiami wśród dość nieświeżych oparów dziurę w podłodze, wycofały się one ze skrzywioną miną, płosząc pozostałych klientów toalety na polsko-ukraińskiej granicy. Usłyszeliśmy tylko: nie spodziewajcie się niczego lepszego. Różnie może być.

Zjeżdżaliśmy z niewielkiej skarpy. Wszędzie w promieniu czterystu metrów ciągnęły się pola w różnych odcieniach zieleni. Potem droga wznosiła się i w oddali można było dojrzeć jakieś miasto. Mnóstwo czerwonych, ciemnobrązowych i czarnych dachów opierało się na drewnianych i kamiennych bryłkach o różnorodnych rozmiarach. Po lewej stronie ponad niewielkimi domkami wznosiły się dwa osiedla, składające się może z trzech, może czterech bloków. Natomiast po prawej stronie budynki wydawały się mniej okazałych rozmiarów, ale spomiędzy drzew błyszczała srebrno-błękitna cerkiew. Przy drodze stały blaszane billboardy z nieznaną dla mnie treścią. Czułam się trochę, jak można by się czuć w kraju azjatyckim. Cyrylica była mi równie obca, jak japońska kaligrafia. Jednak z reklam, tak jak wszędzie, spoglądały urocze panie lub przystojni panowie z prezentowanym towarem.

Dalej mijaliśmy mnóstwo wsi, które w niczym nie różniły się od polskich. Zdarzały się małe posesje z wieżyczkami nuworyszów i skromne chatynki z błękitnymi okiennicami. Może tylko krów naliczyłam więcej, niż u nas. To chyba jest Ukraina.

Pan Witek spytał mnie, czy ja coś wiem o Ukrainie i czy słyszałam coś o jakimś Buczaczu albo Hadziaczu. Zastanowiłam się chwilę i przypomniałam sobie fragmenty moich szkolnych notatek: Stefan Batory i rejestr kozacki, unia brzeska, powstanie, Chmielnicki, polskie klęski pod Żółtymi Wodami i Korsuniem, oblężenie Zbaraża, niemiła Polakom ugoda zborowska, rozgromienie armii kozacko-tatarskiej pod Beresteczkiem, rok 1654 i również niemiła Polakom ugoda rosyjsko-kozacka w Perejasławiu, rozejm polsko-moskiewski w Niemieży na czas potopu, Jan Wyhowski, spóźniona próba utworzenia Rzeczpospolitej Trojga Narodów w Hadziaczu, Czarniecki bije się pod Połonką i takie pomieszanie z poplątaniem do rozbioru Ukrainy przez Polskę i Moskwę na korzystniejszych dla Moskwy warunkach w Andruszowie, potwierdzonego pokojem Grzymułtowskiego. Potem Mehmed IV, rok 1672, wkracza na Podole i Bracławczyznę, oblężenie Kamieńca Podolskiego, haniebny Buczacz i kontrofensywa hetmana Jana Sobieskiego pod Chocimiem. Wiem, że teraz też w tym kraju dzieje się niemało i że raczej nie lubią tu Polaków. Pomyślałam, że nie jest źle, ale jeszcze dużo do zobaczenia, usłyszenia i poczucia przede mną.

Lwów – miasto zabytków i zakochanych
Najpierw pojechaliśmy do Lwowa. Lwowskie kamieniczki były smutne, brudne i odrapane tak samo, jak kamienice warszawskiej starówki przy uliczkach, o których zapomnieli napisać w ilustrowanych mapach dla turystów. Udaliśmy się w stronę podziemnego biura turystycznego, mieszczącego się w jednej ze wspomnianych kamienic. Mieliśmy odebrać materiały plastyczne, które zostały niewykorzystane w zeszłym roku. Chwilę poczekaliśmy w bramie. Wyszło z niej dwoje czarnoskórych młodych i dobrze wyglądających mężczyzn. Osoby, które nigdy nie były na Ukrainie, zrobiły wyraźnie zdziwione miny, a osoby, dla których nie był to pierwszy raz, popatrzyły na nowopoznanych kolegów, jakby chcieli powiedzieć: „A co wyście myśleli?”.

Wąskie ulice Lwowa uniemożliwiły autokarowi dłuższy postój w miejscu, w którym go opuściliśmy. Każdy niósł kilka desek, mających służyć artystom za podpórki. Powoli cała polska grupa zaczęła się integrować: pierwsze rozmowy, żarty… Wszystko odbywało się jak powinno.

Każdy postój, nawet najkrótszy, musiał być wykorzystany na zwiedzanie toalet. Kierowca zaparkował przed uczelnią, świecącą pustkami. Dziwnie czułam się o tej porze roku w takiej instytucji. Co jakiś czas wył przeraźliwie głośny alarm i ochroniarz musiał ciągle go wyłączać. Sprzątaczka okazała się przemiłą kobietą. Pokazała nam imponujących rozmiarów sale wykładowe. Podobno kiedyś był tam akademik. Nasza przewodniczka, zapytana, czy wtedy już tu pracowała, machnęła ręką i z zawadiacką miną zaśmiała się: „Co tu się wtedy nie działo! Po balkonach przełazili jedni do drugich. Nieważne, które piętro. Wariaci!”. A alarm co i raz rozbrzmiewał złowrogo w równych odstępach czasu.

Do Iwano-Frankiwska (Stanisławowa) dojechaliśmy późnym wieczorem, ale mimo to miasto tętniło życiem. W lokalach grała muzyka, a po ulicach przechadzały się grupki młodzieży. Nierzadko z jakąś butelką w dłoni. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy dużym hotelem „Nadija”, by później pojechać do hotelu „Dniestr”. Każdy z nas marzył tylko o prysznicu i miękkiej poduszce. Hotel był przyjemny, a pokoje bardzo duże. No i była winda, więc nie musiałam mocować się z walizkami.

To są tylko ludzie
Pierwszy dzień w Stanisławowie przywitał nas szarym niebem, ohydnym deszczem i zimnym wiatrem. Kiedy po śniadaniu wracałyśmy z dziewczynami na górę, mijałyśmy otwarte drzwi. Oczywiście, nie mogłyśmy przepuścić okazji i musiałyśmy zajrzeć tam chociażby na chwilkę. W gigantycznym pomieszczeniu stały trójnożne krzesła, obdarte wersalki, porysowane stoły, poskładane zasłonki, firanki i koce, a wszystko to pokryte tajemniczą warstewką kurzu. Przy suficie wisiały drobne pajęczyny. Po chwili przyszli pracownicy hotelu, którzy najwyraźniej robili tam porządki. Najpierw wydawali się zaniepokojeni, ale później pozwolili zrobić zdjęcie zapomnianemu pokojowi. Na pewno musi tam być dużo ciekawych „skarbów”.

Hotel „Dniestr”, w którym się zatrzymaliśmy, został wybudowany w 1913. Rok później swoją działalność zaczął w nim hotel „Austria”, słynący ze świetnej restauracji. W 1919 mieściło się tu też kino „Odessa”, a także odbywały się bardzo ważne spotkania. Na jakiś czas rząd Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej przeniósł się do ówczesnego Stanisławowa. To tu zdecydowano o jej unii z Ukraińską Republiką Ludową. Kiedy była tu Polska, budynek nazwano Warszawa, później Rosjanie nazwali go Spartak, aż w końcu został Dniestrem… Ogólnie rzecz biorąc: miał dość międzynarodowe losy, choć ciągle stał w jednym miejscu.

Tego samego dnia poznaliśmy grupę z Iwano-Frankiwska, która miała pojechać z nami do Kamieńca. Nieśmiałe młodsze dziewczynki szybko przemieszały się z grupą, ale najstarsza z nich, Hala, towarzyszyła mi prawie przez całe zwiedzanie miasta. Wraz z innymi dziewczynami z polskiej grupy rozmawiałyśmy z nią o szkole plastycznej, do której uczęszcza: „Zraziłam się trochę do malowania. W szkole panie każą nam malować cały czas. To bez sensu, bo nie chcę tworzyć, kiedy nie mam natchnienia”. Dlatego idę na ekonomię. Ukraińskie dzieci uczą się dwanaście lat, ale idą do szkoły wcześniej, niż w Polsce. Hala, która ma 16 lat, już za rok zacznie studia. Ona mówiła po ukraińsku, my po polsku, ale rozumiałyśmy się bez problemu.

Gród Stanisława Rewery Potockiego, założony w 1662 przez jego syna Andrzeja Potockiego, miał być twierdzą broniącą Rzeczypospolitej przed Tatarami. Po pierwszym rozbiorze Polski przeszedł pod władzę Austrii i zniemczono jego nazwę. Iwano-Frankiwsk, jeśli ktoś woli – Stanisławów, był niegdyś tyglem narodowości, kultur i wyznań. W jednym mieście współistnieli ze sobą Polacy, Ukraińcy, Huculi, Bojkowie, Ormianie, Żydzi, a także Niemcy. Wszystko do czasu, kiedy najważniejsze stały się kwestie nacjonalistyczne. W 1919 Zachodnioukraińska Republika Ludowa toczyła walki o to miasto z Polską. W końcu dostało się ono w granice II Rzeczypospolitej, przed II wojną światową najliczniejszą grupą byli Polacy. W 1939 zajęło je ZSRR i włączyło do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Okupacja hitlerowska przyniosła masowe aresztowania, a także masowy mord dokonany na 800 Polakach w Czarnym Lesie. Żydzi z istniejącego tu getta skończyli w obozie zagłady. Po 1945 Stanisławów znów trafił do sowieckiej Ukrainy, a Polaków wygnano. Proponowano także zmianę nazwy na Stalinsk-Prykarpatske, ale skończyło się na samym pomyśle. Nazwa miasta została zmieniona dopiero w 1962, w czasie obchodów 300-lecia miasta. Nowa nazwa – Iwano-Frankiwsk – została nadana na cześć wybitnego pisarza Iwana Franki, z którego postacią mieliśmy się spotkać jeszcze dwukrotnie we Lwowie.

Po Stanisławowie oprowadzała nas pani, która jest absolwentką dawnej szkoły średniej nr 7. W 1957 r. uczniowie zdawali w niej ostatnią maturę. Rok wcześniej była ostatnia repatriacja Polaków i mało ich jakoś zostało, no i mało się chyba jakoś starali, bo szkoła jest ukraińska i mieści się w niej Instytut Doskonalenia Nauczycieli – opowiadała. Było widać, że jest bardzo mocno zaangażowana w działalność grupy Polaków, przynajmniej w Stanisławowie. Nie dało się także nie zauważyć ogromnego i wielokrotnie podkreślanego żalu do władz miasta – obecnych i tych sprzed lat.

– My już od piętnastu lat się ubiegamy o lokal dla towarzystwa, ale póki co bez skutku. Jesteśmy twardzi i uparci, więc kiedyś dopniemy swego. Mówią, że dadzą, ale obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Powiedzieli, że dadzą jeden duży pokój dla wszystkich mniejszości narodowych i każdy będzie miał swój stół. Mamy biuro w szkole polskiej, która udostępniła nam koniec korytarza, który wyremontowaliśmy. Mamy swoją bibliotekę i aptekę. I tak jest lepiej, bo kiedyś spotkaliśmy się na ławeczkach, każdy miał papiery u siebie w domu – mówi.

Przed spotkaniem z nią poszliśmy do dawnej kolegiaty pw. Najświętszej Marii Panny, a tak naprawdę do muzeum sztuki sakralnej. Przewodnik mówił po ukraińsku, ale dobierał słowa, które według niego były najbardziej podobne do polskich. Co jakiś czas upewniał się, czy wszystko rozumiemy. Rozumieliśmy. Za jakiś czas ponownie znaleźliśmy się przed kolegiatą. Odbudowany kościół był bardzo piękny.

– Większość starszych Polaków, którzy tutaj żyją, była w nim chrzczona. Chodziliśmy na katechezy. (…) Był taki pomysł, żeby tę budowlę zburzyć, bo oni sobie wymyślili, że na placu powstanie prospekt. Na szczęście do tego nie doszło. Tu był dobry ksiądz, ale go zesłali na Sybir. Potem przydzielili nam księdza z Litwy, który woził różne panie „Warszawą”. Pisaliśmy do Moskwy i myśleliśmy, że zaraz przyślą nam nowego, a oni po prostu zamknęli kościół i zrobili magazyn, a następnie – muzeum archeologiczne. Dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku zaczął się powoli odradzać, ale nie jako świątynia, lecz muzeum. Wszystko było zniszczone. Wreszcie zaczęli odnawiać, to trzeba przyznać. Jednak nigdy nam go nie oddali. Ubiegaliśmy się, ale oni powiedzieli, że jeżeli pałac Potockich odnowimy, a Polska pomoże, to oni wezmą sobie tam pomieszczenie na muzeum sztuki sakralnej i może dostaniemy świątynię. Jak wiadomo, morze jest głębokie i szerokie, więc póki co nic z tego – z ironicznym uśmiechem skwitowała nasza przewodniczka.

Nie ma sensu przytaczać opisów wszystkich zwiedzanych przez nas obiektów, bo przewodników turystycznych napisano już wiele. Jednak pozwolę sobie jeszcze na trzy historie przewodniczki. Muszę się uczciwie przyznać, że niestety nie zapamiętałam jej imienia.

Stanęliśmy przed bramą Pałacu Potockich. Nie można było tam wejść, a niewiele dało się dostrzec przez drzewa. – To wykupił jeden z nowobogackich Ukraińców, bo myślał, że sobie z tym poradzi, ale nie udało mu się i zwrócił miastu. Miasto stwierdziło, że Unia Europejska pomoże i zrobimy w pałacu muzeum, hotele, restauracje. My w Unii nie jesteśmy i jeszcze długo nie będziemy, więc dlaczego ona nam ma pomagać cokolwiek tutaj robić. W zeszłym roku były tu dwie panie: jedna z Francji, druga z Polski. Jedna z nich znała kogoś z Francji, kto był potomkiem rodu Potockich, więc namówiliśmy ją, żeby udawała, że jest z Potockich i mówiła po francusku. Zadzwoniliśmy do Rady Miejskiej. Szybko przybiegli i otworzyli nam bramę. Do budynków nie można było wejść. Zakazali robić zdjęcia, bo pałac jest już zrujnowany, ale zagadaliśmy ich. Ta pani sobie fotografowała. Powiedziała, że zawiezie zdjęcia do Francji i pokaże, jak to teraz wygląda.

Sytuacja jest wręcz absurdalna. To, co należało kiedyś do Polaków, nie może być im zwrócone. Jeśli chodzi o wydawałoby się błahe sprawy, np. polska tablica pod ukraińską na pomniku Mickiewicza, nie mogą liczyć na współpracę z władzami. Tak naprawdę, nie mogą też liczyć na pomoc Polski, a tym bardziej UE, chociaż i to niewiele by pewnie dało. Z drugiej strony jednak tam już jest Ukraina – inny kraj. Czy Polacy zawsze są gotowi na ustępstwa na swoim terytorium? Niewątpliwie, są fakty, których nie umiem ani zrozumieć, ani zaakceptować. Mam na myśli stanisławowską nekropolię, po której zostało zaledwie kilka nagrobków. Byłaby kilka lat starszą od warszawskich Powązek. Chowano na niej wybitne osobistości, powstańców… Tu był taki mały Łyczaków. Były piękne pomniki, wręcz dzieła sztuki. Potem przyjechał dźwig i zrównał to z ziemią. Niby zrobili mogiłę zbiorową, ale, tak naprawdę, to chodzimy po grobach. Kiedyś był tu jeszcze orzeł, ale go zabraliśmy do kościoła, bo baliśmy się, że trafi na złom. Takie rzeczy się zdarzają. Zostało sześć nagrobków naszych, polskich i my nimi się opiekujemy. Te krzyże są symboliczne. Ukraińcy wystawili je strzelcom siczowym. Tam obok stał pomnik Legionistów Polskich. Mamy zdjęcia, mamy wszystko, ale na razie to tak stoi – mówi przewodniczka.

Po zwiedzaniu mieliśmy czas wolny. Dowiedziałam się, że niedaleko jest duży bazar. Chciałam trochę popatrzeć na ludzi i przy okazji zrobić drobne zakupy. Pierwsza część bazaru, który w niczym nie przypominał małych polskich bazarków, okazała się częścią chemiczno-przemysłową. Można tam było dostać dosłownie wszystko – od lakieru do paznokci po kije do szczotki w różnych długościach. Aby dostać się do „bazaru spożywczego”, należało iść w dół uliczki, mijając kilka kiosków z papierosami. Na samym początku stały wielkie stoiska z równie wielkimi i pachnącymi bochnami chleba, trochę dalej – warzywa i owoce, a w budkach – nabiał. Miałam ograniczony czas, więc nie wchodziłam zbyt głęboko. Nie mogłam się porozumieć z jedną ze sklepikarek, ale szybko z pomocą przyszła mi jakaś starsza Ukrainka. Po zwiedzaniu indywidualnym udałam się do restauracji. Tam spotkałam pana Witka.

– No i co zapamiętałaś ze zwiedzania?

Chyba najbardziej to, że Polacy nie mogą się dogadać z tutejszymi władzami. Tu się żrą, kłócą i nienawidzą. To są tylko ludzie. Czasem te organizacje są tylko po to, żeby wyłudzać pieniądze od naiwnej Polski. Oni ci powiedzą, że są, by pomagać, bo Polska, bo kultura, bo Kresy, no i pomoc socjalna, bo są chorzy i starzy. Wspólnota ma pieniądze i daje, ale to są tylko ludzie.

Wieczorem poszliśmy do supermarketu, żeby kupić jedzenie na kolację. Na razie grupa z Polski była sama. Kolacja, którą zjedliśmy wspólnie w moim pokoju, dość mocno się przeciągnęła, ale ani mnie, ani dziewczynom, z którymi mieszkałam, wcale to nie przeszkadzało. Bardzo szybko wśród nas zapanowała niemal rodzinna atmosfera.

Kolorowe jarmarki i zamek
Następnego dnia rano wyjechaliśmy do Kamieńca Podolskiego. Grupa polska i ukraińska połączyły się przynajmniej na najbliższe dni. Część zamieszkała w Domu Pielgrzyma, a ja, Emilia, Ola i Ula – w zakrystii katedry. Razem z nami dzieliły pokój lwowianki, czyli Ewelina, Ela i Tania oraz wcześniej znana nam Hala ze Stanisławowa. Klimat tego miejsca był niezwykły. Stare i nadgryzione zębem czasu rzeźby stały wokoło katedry. W pokoju śledziło nas wzrokiem całe mnóstwo świętych obrazów, a na półpiętrze na straży stała figura groźnego świętego. Świadomość życia z ołtarzem za ścianą też jest raczej nowością dla młodych dziewczyn. W pokoju słyszałyśmy pieśni i modlitwy.

Po Kamieńcu oprowadził nas chłopak, który urodził się w polskiej rodzinie w Kamieńcu, a teraz studiuje historię w Polsce. Zaczęliśmy od dawnego kościoła franciszkanów.

– Kościół franciszkanów jest jednym z najstarszych zabytków naszego miasta. (…) Teraz jest tu cerkiew. Ta ruina obok – to kościół sióstr dominikanek. Rosjanie robili z naszymi zabytkami niewiarygodne rzeczy. Teraz przekazano go kurii biskupiej, więc coś dobrego się zaczyna dziać.

Z kościołem oo. dominikanów też historia obchodziła się brutalnie. Już Turcy zrobili w nim stajnię. NKWD własnoręcznie zamieniło to miejsce w rumowisko i niedawno znaleziono szczątki 20 ludzi, prawdopodobnie kleryków, którzy się tu uczyli. Teraz już w kościółku odbywają się msze.

Następnie zaprowadził nas na plac Ormiański, który jest nazywany mozaiką kultur Kamieńca. – Kiedyś każda z mniejszości kamienieckich miała swoją kamienicę, wzniesioną w stylu dla niej charakterystycznym. Budowano je wokoło tego placu. Zawsze w maju odbywa się tu Festiwal Siedmiu Kultur, podczas którego poszczególne narody rozbijają swoje namioty. Polacy też taki mają. Kiedy jeszcze działała polska szkoła, którą ja miałem przyjemność skończyć, dzieci do niej uczęszczające przebierały się np. w stroje krakowskie i prezentowały coś z polskiej kultury. Sam tańczyłem w zespole krakowiaka, poloneza…

Minęliśmy kościół św. Trójcy i dotarliśmy do imponującego zamku. Po drodze spotkaliśmy mnóstwo młodych par w trakcie sesji zdjęciowych. Wiatr był dość silny, więc białe suknie, ku utrapieniu panien młodych, musiały się mu poddać. Prawie do każdego murka przylepieni byli zakochani, a ich samochody z bukiecikami przypiętymi do masek zastawiały chodniki. Zamek cieszy się dużym powodzeniem jak na staruszka, który tyle przeżył. Ta twierdza jest dla mnie bardzo ważna, bo świadczy o więzi z dawną ojczyzną i jest śladem Polski na tych ziemiach. Tu koncertują mniej znane polskie zespoły. Pamiętają o tutejszych Polakach.

Przechodząc przez bardzo chybotliwy mostek, przerzucony w wąwozie przez Smotrycz, spotkaliśmy staruszkę z dwiema kozami. W wąwozie także mieszkają ludzie. Ich domy to niszczejące chatki. Niektóre z nich są naprawdę niezwykłe. W drodze do centrum umówiłam się z przewodnikiem na wywiad w niedzielę o czternastej po mszy.

Po obiedzie pierwszy raz poszłam na kamieniecki bazar. Pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślałam przechodząc przez bramę, był Stadion Dziesięciolecia. Niesamowity gwar, mnóstwo kolorów, dźwięków i zapachów. Można było spotkać małe stoiska, spore budki i bardzo długie stoły ze wszystkim, o czym człowiek tylko mógł zamarzyć. Jednak, piorunujące wrażenie zrobiła na mnie hala mięsna. Było dość późno, więc niewiele zostało na półkach. Dzieci biegały po białej podłodze. Śmierdziało w hali niemiłosiernie, a na jednym z blatów stała głowa świni. Gdybym była sama, chyba nie odważyłabym się tam wejść. Agata, Emilia i ja wyszłyśmy po chwili na zewnątrz. Kiedy minęło moje odurzenie specyficznym zapachem tego miejsca i głową świni, usłyszałam piosenkę Maryli Rodowicz „Kolorowe jarmarki”. Gdy Maryla wyśpiewała ostatnie „cukrowej waty i z piernika chaty”, całość została jeszcze raz powtórzona do odrobinę przyspieszonej melodii przez Ukrainkę lub Rosjankę, oczywiście w jej języku. To nie był koniec doświadczeń związanych z muzyką.
Dziewczyny zrobiły mnóstwo zdjęć. Musiałyśmy już się zbierać. Po ulicy jeździły samochody, ludzie też nie zachowywali się cicho. Spośród hałasu wybijał się sopranowy głos. Myślałam, że to też taśma magnetofonowa albo płyta CD. Okazało się, że przy płocie stała kobieta ubrana na ciemno i to ona tak śpiewała. U nas raczej spotka się młodych ludzi z gitarami lub nieco starszych z akordeonem. Byłam w szoku, bo miała przecudowny głos, a w czapce przed sobą tylko kilka hrywien. Tuż obok niej na murku siedział staruszek. On z kolei zajmował się ważeniem ludzi za drobną opłatą.

Pod wieczór oglądałyśmy zdjęcia. Miałyśmy przy tym mnóstwo zabawy. Zanim się obejrzałyśmy, za oknami zrobiło się szarawo. Naszą pokojową idyllę przerwał telefon od pana Witka. Kazał mi i Emilii kierować się w stronę zamku. Miał czekać przy kawiarni. Za kilka minut byłyśmy na miejscu. Tam okazało się, że czeka na nas całkiem spora grupa. Podzamcze w blasku latarni nabrało zupełnie innego charakteru. W świetle dnia bardzo dobrze było widać wszystkie zniszczenia, a w nocy zamek znów stawał się twierdzą.

Magdalena Kurowska
Tekst ukazał się w nr 9-10 (51-52) 24 grudnia 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X