Opowieść o Stanisławowie i ulicach, których już nie ma

Opowieść o Stanisławowie i ulicach, których już nie ma

Było, minęło, zostało w pamięci…

I znów się udało. Namówiłem Tadeusza Olszańskiego na druk jeszcze jednego rozdziału przygotowywanej przez niego książki o Stanisławowie. A przecież już niedługo ukaże się drukiem w znanej oficynie wydawniczej „Iskry”. To prezent świąteczny od autora dla naszych czytelników. Przyjemnej lektury!

Marcin Romer

Ulica Cicha
W Stanisławowie nie ma już ulicy Cichej. Co ja mówię, przecież nie ma już i Stanisławowa. Jest Iwano-Frankiwsk. Z dziwną, sztuczną nawet dla Ukraińców, a dla nas Polaków obco brzmiącą nazwą, w żaden sposób nie przylegającą do murów miasta, które kiedyś było Stanisławowem. Kresowym grodem, założonym przez Rewerę Potockiego w XVII wieku na Pokuciu, u stóp południowych Karpat. Stał się też Stanisławów perłą tej ziemi nazwanej Pokuciem, bo Rzeczpospolita sięgała wtedy aż po położone nad Czeremoszem miasto Kuty. A więc po Kuty. Stąd i Pokucie.

Znakomity ukraiński pisarz, społecznik i polityk Iwan Franko, którego nazwisko nosi dziś Stanisławów, urodził się w 1856 roku zupełnie gdzie indziej, we wsi Nahujowice koło Drohobycza, i w grobie zapewne się przewraca, bo choć marzył o niepodległej Ukrainie, to przecież cenił Polaków, naszą kulturę i zdawał sobie sprawę z ogromnego wkładu w rozwój Kresów. Nawet pisał po polsku, podziwiał Mickiewicza i poświęcił jego twórczości książkę, współpracował z „Kurierem Lwowskim”, przyjaźnił się z Elizą Orzeszkową oraz Janem Kasprowiczem. Szukał wspólnie z nimi drogi do wolności Polaków i Ukraińców, których w Galicji umiejętnie skłócali ze sobą Austriacy. W Stanisławowie Franko bywał rzadko, związki z tym miastem miał niewielkie. Zdziwiłby się zapewne teraz, oglądając aż dwa swoje, niestety brzydkie, pomniki, postawione po tym, jak Nikita Chruszczow w 1962 r., idąc jakby w ślady Austriaków, kazał to miasto na przekór nie tylko tradycjom, ale i logice nazwać Iwano-Frankiwskiem.

Nie ma więc Stanisławowa, jest Iwano-Frankiwsk. Ale w Iwano-Frankiwsku nadal najpiękniejszy jest Stanisławów. To, co dawne. Rynek z ratuszem, który z lotu ptaka ma kształt polskiego przecież Krzyża Walecznych, fara, w której Henryk Sienkiewicz pochował pułkownika Wołodyjowskiego, kościół ormiański, ulica Sapieżyńska, przemianowana na Nezależnosti. Cudownie secesyjny dworzec kolejowy, ulica Trzeciego Maja – dziś Hruszewskiego, włącznie z peryferyjną kiedyś ulicą Cichą, po której wprawdzie śladu nie ma, ale mam ją w pamięci, jak to wszystko, co było kiedyś miastem mego dzieciństwa. Wszystkie kościoły i kamienice, wszystkie ulice i uliczki śródmieścia, aż do secesyjnej perły dworca kolejowego. Jądro miasta na zawsze pozostanie stanisławowskie, ale Stanisławowa już nie ma. Jest Iwano-Frankiwsk, zwłaszcza kiedy wychodzi się za dawne progi, na zachód w stronę Bystrzycy Sołotwińskiej i na wschód – w kierunku Bystrzycy Nadwórniańskiej, które, otaczając miasto splotą się za chwilę w jedną rzekę. Tylko nurt spływających z Karpat obu Bystrzyc jest taki sam, wartki. I woda taka sama, czysta, ciągle nieskażona, każdy kamyczek widać. Nie ma już jednak zielonych łęgów nad rzekami, a zamiast wiklinowego gąszczu rozpanoszyło się poprzedzielane szeregami skorodowanych samochodów oraz rzędami śmietników blokowisko. Jeden przy drugim bloki i jeden za drugim. Klasyczne sowieckie szuflady do mieszkania. I to już jest Iwano-Frankiwsk, a nie Stanisławów. A ulicy Cichej naprawdę nie ma, bo i tam, podchodząc do centrum, wyrosły już bloki.

Na ulicę Cichą szło się Sapieżyńską prosto w kierunku wiaduktu kolejowego. Już prawie wychodziło się z miasta, bo po prawej był katolicki cmentarz miejski i lekko przed nim wysunięty zbór ewangelicki. Trochę dalej, po lewej stronie ulicy zaczynał się wysoki mur z czerwonej cegły, za którym krył się żydowski kirkut. A zaraz potem skręcało się z Sapieżyńskiej w prawo, w ulicę Konopnickiej i pierwsza w lewo, w dół, w kierunku kolejowej rampy, była już Cicha ze swoimi małymi bielonymi domkami. To była zupełnie inna ulica, całkiem inny świat, żadne miasto, prawie polna droga bez chodników, bez bruku, a za to z rowem po obu stronach, wzdłuż którego ciągnął się szpaler drewnianych płotów, a za nimi – kwiaty od wiosennego bzu po sierpniowe malwy. I w takim właśnie obrośniętym kwiatami domku z numerem 6 mieszkała moja niania Andzia Bulak ze swoim mężem, panem Wasylem Bulakiem.

Andzia była zawsze wesoła, pełno jej było w naszym pana doktorowym dużym mieszkaniu, którym faktycznie rządziła. Mój Ojciec, doktor Tadeusz Olszański, wcześnie rano wychodził do Urzędu Starostwa lub do Kasy Chorych. Widziałem się z nim dopiero w czasie obiadu, podawanego oczywiście przez Andzię. Potem mój Tata zapalał cygaretkę, snuł swoje opowieści i udawał się do swego gabinetu, wypełnionego książkami od podłogi aż po sufit. Coś tam wertował, czytał, by po krótkiej drzemce przyjmować pacjentów. I tyle go widziałem, bo to był absolutnie przestrzegany porządek i nikomu nie wolno było w tym czasie Ojcu przeszkadzać. Tata miał jeszcze swoje laboratorium medyczne przy aptece pana Teodorowicza, z którym często i z pasją grywał w brydża. Bywał też w Kasynie Oficerskim, a razem z Mamą i, naturalnie, ze mną, raz w tygodniu – w sobotę lub niedzielę – chodziliśmy do cukierni Krowickiego na Sapieżyńską lub zaraz obok do kawiarni „Unionka”.

Wychowywała więc mnie przede wszystkim Mama – Węgierka, do której Tata mówił „Moja droga Katinko!”, bo takie było po węgiersku zdrobnienie od imienia Katarzyna. Od czasu do czasu, kiedy coś zbroiłem, Tata udzielał mi surowej reprymendy, zawsze słownej, no i wymierzał kary w postaci zakazu wychodzenia do kolegów na podwórze, a jak chciał dotkliwie, to zabraniał pójścia do kina. A ponieważ do jednego z pięciu kin Stanisławowa chodziło się od wielkiego święta, była to straszna kara. No więc początkowo chowała mnie Andzia, bo Katinka chodziła na lekcje języka polskiego, którego tak naprawdę do końca życia się nie nauczyła. Może z tego względu, ze zaraz po tych lekcjach spotykała się z licznym i szalenie wytwornym gronem Węgierek, które były żonami stanisławowskich lekarzy, adwokatów, oficerów i kupców, przeważnie Polaków, ale byli wśród nich również Ukraińcy i Żydzi. Było w latach dwudziestych wręcz modne mieć żonę z Węgier. Węgierki połączyły ich wszystkich w jedno, prawie rodzinne towarzystwo, nawzajem się odwiedzające. Niezależnie od tego, panie z Węgier utworzyły swoje, regularnie spotykające się na herbatce, kółko. Mama często zabierała mnie na te nudnawe dla mnie spotkania. Jedyny efekt był taki, że ja osłuchałem się z językiem mojej Mamy i szybciej się go uczyłem, niż Katinka po polsku. A polskiego, nim poszedłem do szkoły, uczyłem się od Andzi. Nie tylko polskiego zresztą, bo Andzia, choć Polką była, to przecież mówiła również po rusińsku, a śpiewała po rosyjsku. Jej mąż bowiem, pan Bulak, był z krwi i kości prawdziwym Kozakiem. Białym Kozakiem, który naprzód walczył z bolszewikami za swojego cara, a potem dalej z nimi wojował już po polskiej stronie. I do tego stopnia zasłużył się w polsko-bolszewickiej wojnie, że za swoje zasługi otrzymał nie tylko polskie odznaczenia, ale i domek przy ulicy Cichej, włącznie z ręką zgrabnej czarnowłosej Andzi, z którą się ożenił.

Od czasu do czasu, kiedy rodzice wychodzili na proszone obiady lub przyjęcia, Andzia, za zgodą Katinki, zabierała mnie na ulicę Cichą. Bardzo lubiłem tam chodzić. To był inny świat, nie tylko ze względu na skromność dużej kuchni z balią do prania oraz jeden tylko pokój, ale przede wszystkim ze względu na obecność pana Bulaka.

Pan Bulak był postawnym, przystojnym mężczyzną, miał czarne kręcone włosy, śniadą cerę i złote zęby. Podczas rewolucji pan Bulak nie chciał przejść na stronę bolszewików nawet wtedy, kiedy całą jego sotnię wzięto do niewoli. Torturowali go wtedy, wybili wszystkie zęby, ale udało mu się uciec i mścił się na nich potem również w szeregach kozackich oddziałów, które stanęły po polskiej stronie. Dostał za to Krzyż Walecznych, który obok Krzyża św. Jerzego nadanego mu jeszcze przez cara, oprawiony w ramki ze szkłem, wisiał nad łóżkiem. U góry były dwa krzyże – prawosławny pana Bulaka i katolicki naszej Andzi, a po bokach – ciemna ikona oraz częstochowska Matka Boska. Ordery były w samym środku, najważniejsze. Na drugiej ścianie zawieszone były dwie krzywe kozackie szable – szaszki oraz bałałajka i mandolina, z dużą ilością długich, kolorowych wstążek. Kiedy przychodziłem na ulicę Cichą, Andzia nastawiała ogromny, lśniący, mosiężny samowar, pan Bulak zdejmował bałałajkę i razem z nimi śpiewałem „Wołga, Wołga, mat` radnaja…”. Ja z Andzią piłem herbatkę z samowara, a pan Bulak – wódeczkę z kozackiego kubeczka z blachy. Mocno pogiętego, bo razem z nim przeszedł przez cały szlak bojowy. I jak dłużej to trwało, to czasem łzy ocierał, co wydawało mi się dziwne, bo przecież był to bardzo odważny i dzielny Kozak.

Pan Bulak często chorował, bo w czasie wojny oprócz tych tortur, po których wstawił sobie złote zęby, był dwa razy ranny i to nie postrzelony kulą, ale szablą cięty. Wtedy zawsze mój Tata brał dorożkę i razem ze mną jechał na ulicę Cichą leczyć pana Bulaka. Zdejmował on wtedy białą, obszerną, zawsze wyrzucaną na spodnie i przewiązaną w pasie wojskowym paskiem koszulę i mój ojciec bardzo starannie oglądał dwie ogromne blizny, a potem powoli przesuwał swoje lekarskie słuchawki przez plecy i piersi, a ja zastanawiałem się, jak taki przecięty dosłownie na pół człowiek mógł w ogóle przeżyć.

Już nie pamiętam, kiedy Andzia przestała u nas pracować. Przychodziła początkowo raz na tydzień, a potem – od wielkiego święta, bo pan Bulak coraz częściej chorował i musiał leżeć w łóżku. Andzia odwiedzała nas, brała od Ojca różne lekarstwa. Ja chodziłem już do szkoły i rzadko towarzyszyłem Tacie w jego wizytach na Cichej. Andzia przychodziła zawsze na dłużej przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą, ukręcić kutię, upiec ciasta, indyka lub ugotować szynkę i po swojemu rządzić kuchnią. Wtedy wracały dawne lata, bo Andzia nie była żadną służącą czy pokojówką, które często się u nas zmieniały, tylko moją nianią. Pierwszą i jedyną. Wtedy znów przesiadywałem w kuchni, pomagałem ucierać mak w makutrze na kutię, podkradałem bakalie i słuchałem andzinych opowieści o panu Bulaku. Andzia mówiła też do mnie inaczej niż moja Mama, a więc nie „mali Tadzia” („dużi Tadzia” to był Ojciec), lecz „paniczu mileńki”, jak nikt wcześnie ani później do mnie nie mówił. Chodziłem już wtedy do szkoły ćwiczeń przy placu Trynitarskim, zaraz obok Pałacu Potockich, zamienionego na szpital wojskowy. Była to najlepsza szkoła powszechna w Stanisławowie przy Liceum Pedagogicznym. Od drugiej klasy uczyłem się tam również, jak we wszystkich zresztą polskich szkołach, języka rusińskiego, bo tak nazywano wtedy język ukraiński, i pisania bukwami. Należałem do szczepu zuchów imienia Skrzydlatych Husarzy, miałem swoich kolegów, swoje zabawy i sprawy, więc na Cichej u Bulaków bywałem coraz rzadziej.

Kiedy we wrześniu 1939 roku zaczęła się wojna, miałem już 10 lat i chciałem natychmiast iść do wojska, którego w Stanisławowie zrobiło się nagle bardzo dużo. Stanisławów był miastem garnizonowym, z pułkami piechoty i ułanów, dywizjonem lekkiej artylerii konnej i pięknymi defiladami wojskowymi dwa razy w roku – 3 maja i 11 listopada. Naprzód nasze wojsko wychodziło elegancko i błyszcząco, jak na defiladach, z koszar na dworzec, a po dwóch tygodniach już wracało zupełnie inne, zakurzone, zmęczone. Ojciec też był w mundurze, bo jako majora-lekarza rezerwy zmobilizowano go zaraz w pierwszych dniach wojny i całymi dniami przebywał w szpitalu wojskowym. Nikt jeszcze nie wierzył, że przegrywamy, choć nasze wojska zaczęły już całkiem ze Stanisławowa wychodzić i to nie w kierunku Lwowa, a w stronę Karpat, na Węgry. Dziś już wiem dokładnie, że to 17 września wszystko się zawaliło i skończyła się polska niepodległość, a do Stanisławowa w trzy dni później wkroczyła Czerwona Armia. W szarych szynelach do samej ziemi, z bagnetami na sztyk na długich karabinach i z dziwnymi szmacianymi woreczkami zawiązywanymi na sznurek zamiast wojskowych tornistrów na plecach. Szli godzinami od strony Górki, przez kolejowy wiadukt, a potem Sapieżyńską przez miasto i ciągnął się z nimi zupełnie obcy, smrodliwy zapach ni to dziegciu, ni kału. Jechały śmieszne, ciągnięte przez koniki wózki na dwóch kółkach z kulomiotem, zwane taczankami, armaty oraz tankietki i ogromne tanki, jakich nigdy przedtem nie widzieliśmy. Entuzjastycznie witała ich na Sapieżyńskiej ludność ukraińska i żydowska, a pod nowoczesnym gmachem Poczty odbył się nawet powitalny wiec z mnóstwem czerwonych flag, które nie wiadomo skąd nagle się wzięły. To było straszne, bo w tym wiecu uczestniczyli ludzie, których codziennie widywaliśmy na ulicach, a niektórych nawet znaliśmy i nigdy nie podejrzewalibyśmy, że będą świętować klęskę Polski. Nie mogliśmy uwierzyć i pozamykaliśmy się w domach. I wtedy wieczorem przybiegła do nas na ulicę Kamińskiego, bo tam wówczas mieszkaliśmy, zapłakana i strasznie nieszczęśliwa Andzia z wiadomością, że pan Bulak się zastrzelił. Miał w szafie swój kozacki nagan i nie chciał czekać aż bolszewicy znów po niego przyjdą. Rozpłakaliśmy się z Mamą i tylko Ojciec zachował spokój, bo pana Bulaka trzeba było przyzwoicie, po ludzku pochować, a nie jak samobójcę za cmentarnym murem. Wystawił więc świadectwo zgonu, który nastąpił wskutek nieostrożności w czasie czyszczenia broni i Andzia poszła z tym do zaprzyjaźnionego z nami księdza Kazimierza Filipiaka na parafię ormiańska, a potem do prawosławnego popa, bo pan Bulak był przecież tej wiary.

Pogrzeb odbył się dwa dni później, wczesnym rankiem. Była piękna, wrześniowa pogoda, przez którą tak szybko, jak wtedy mówiono, przegraliśmy wojnę, bo gdyby padało, to niemieckie czołgi utknęłyby w błocie. Prawosławnym zwyczajem pogrzeb zaczął się na podwórku przed domem Bulaków, gdzie wystawiono otwartą trumnę. Pan Bulak miał przewiązaną białym bandażem głowę, był starannie ubrany w swoją białą koszulę z przypiętymi orderami, granatowe bryczesy, długie kozackie starannie wyglansowane buty. Dłonie miał złożone na kozackiej szabli, którą też włożono do trumny. Pop i ksiądz Filipiak odprawili modły, a potem Andzia i kilku jeszcze sąsiadów żegnało się z nim, całując w zabandażowane czoło. Dopiero po tym nałożono na trumnę wieko i zabito gwoździami.

Dokładnie to wszystko zapamiętałem, bo pierwszy raz w życiu spotkałem się ze śmiercią kogoś, kogo dobrze znałem i lubiłem. Nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, dlaczego pan Bulak odebrał sobie życie. Ojciec niezwykle krótko mi to wytłumaczył: bo był honorowy! Ale i to trudno było mi zrozumieć, bo przecież samobójstwo to grzech śmiertelny i jak wobec tego pogodzić to z honorem? Dopiero po kilku dniach, kiedy zaczęły się w Stanisławowie aresztowania, dotarła do nas wieść, że tego samego dnia, kiedy zastrzelił się pan Bulak, niedaleko od nas, w Kałuszu popełnił samobójstwo generał Stanisław Hlawaty, który był serdecznym przyjacielem mojego ojca chrzestnego, też generała – Romualda Dąbrowskiego. Generał Hlawaty mieszkał w Stanisławowie. Kilka razy widziałem go u państwa Dąbrowskich, do których często zabierała mnie Mama. Był wysoki i choć nie nosił już munduru, lecz tylko baretki odznaczeń w klapie marynarki, bardzo mi imponował, bo był kiedyś dowódcą szkoły kadetów w Krakowie, a ja marzyłem o tym, aby pójść do takiej szkoły. Więc skoro generał Hlawaty tak postąpił, to i pan Bulak miał do tego prawo.

Cmentarz był niedaleko i poszliśmy za ciągniętą przez małego konika furką, na której ułożono trumnę. Po pogrzebie Ojciec długo rozmawiał z Andzią i wieczorem przyszła ona do nas na Kamińskiego. Przyniosła w koszyku kartofle, a pod nimi w zawiniątku – nagan, z którego zastrzelił się pan Bulak. Ojciec też przygotował swoje rewolwery, które trzymał w zamkniętej na klucz szufladzie swego biurka. To była jego broń jeszcze z włoskiego frontu w czasie I wojny światowej i z następnych dwóch wojen – polsko-ukraińskiej oraz polsko-bolszewickiej. Jako oficer rezerwy miał prawo do tej broni. Czasem nawet mi ją pokazywał. Były to austriacki mauser i ogromny bębenkowiec – colt, który mi się bardzo podobał. Ojciec rozebrał swoje pistolety i nagan pana Bulaka, smarował poszczególne części wazeliną i zawijał w kawałki porwanego na strzępy prześcieradła. Potem wszystko ułożył w lśniącym, metalowym, podłużnym pudełku, w którym trzymał instrumenty lekarskie, i nalał jeszcze oliwy z naftą. Kiedy zaczęło ciemnieć, zeszliśmy na podwórze. Andzia z Ojcem wykopali dół w samym rogu, pod murem, który oddzielał nasze podwórze od ogrodu klasztoru Urszulanek, a ja stałem przy bramie i pilnowałem czy nie pokaże się ktoś obcy. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, jak niebezpieczne było wtajemniczenie takiego dzieciaka, jak ja, w ukrycie broni, ale wtedy uważałem to za wyróżnienie i byłem niesłychanie dumny.

Kiedy już Ojciec zakopał pudło i wchodziliśmy na klatkę schodową, odezwała się sygnaturka w klasztorze Urszulanek, wzywająca siostry na wieczorną modlitwę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że było to jakby podzwonne nie tylko dla pogrzebanej właśnie broni, ale i mojego przedwojennego Stanisławowa. A rewolwery Ojca i nagan pana Bulaka zapewne do dziś spoczywają pod murem dawnego klasztoru. I chyba nie zardzewiały, bo mój Ojciec był bardzo dokładnym człowiekiem i starannie zakonserwował broń.

Tadeusz Olszański
Tekst ukazał się w nr 9-10 (51-52) 24 grudnia 2007

Ulbrichówka

Ulica Kamińskiego w Stanisławowie

Plac Mickiewicza

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X