Reminiscencje wojenne. Część 3

Reminiscencje wojenne. Część 3

Sądząc z kierunku lotu odłamka, gdyby krowa pozwoliła mi uczynić ze dwa kroki dalej, spotkanie z odłamkiem byłoby nieuniknione. Zabrałem odłamek ze sobą i ruszyliśmy, tym razem bez oporu, dalej do domu. Pokazałem go rodzicom, a mama skomentowała, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.

Warunki koczowania na Wólce skutkowały także innymi wątpliwymi przyjemnościami, jak np. tą, że pewnej nocy, śpiąc na wyżej opisanym strychu, dostałem nagłej biegunki. Nie mając możliwości zejścia ze strychu, zapełnionego śpiącymi ludźmi, byłem zmuszony załatwić się do słomy, na której spaliśmy. Nietrudno wyobrazić sobie fetor, panujący aż do rana, kiedy można było uprzątnąć zanieczyszczoną słomę a także, niestety, wyjaśnić pozostałym współśpiącym pochodzenie fetoru. Warto dodać, że nikt mi z tego powodu złego słowa nie powiedział.

Dieta i borówki zażegnały kryzys jelitowy. Wkrótce po tym zdarzeniu dopadła mnie inna nieprzyjemna choroba, polegająca na licznych zmianach ropnych na nogach, które trudno się goiły. Mama od Sowietów uzyskała trochę nadmanganianu potasu, w którego roztworze codziennie moczyłem nogi i okładałem liśćmi z podbiału. Ponad miesiąc męczyła mnie ta infekcja.

Po 4-5 tygodniach obozowania na Wólce pozwolono nam powrócić do domu. Z jaką radością wracaliśmy! Chociaż pierwszej nocy w domu spędził nas jeszcze do piwnicy ostrzał artyleryjski, to jednak niemieckie ataki się skończyły i można było spokojnie chodzić po wsi. Pewnym echem działań wojennych była jeszcze operacja wyzwolenia Jasła (które legło w gruzach) i walk o Przełęcz Dukielską, kiedy przez kilka dni i nocy drżały w domach szyby z powodu huku artylerii i lotnictwa.

Ciekawiej i bardziej obszernie wydarzenia związane z przejściem frontu na naszym terenie opisuje prof. Józef Stachowicz w książce „Miniony czas” (s. 201-207).

W tym, już spokojniejszym czasie przez Bażanówkę przechodziły rozmaite oddziały wojskowe, popasając przez kilka dni. Miło wspominam taki kilkudniowy pobyt wojska węgierskiego (też zmieniali sojusznika pod koniec wojny), które bardzo starało się pomagać ludności, dzieląc się swoją żywnością, a dzieci zaopatrując w słodycze, a nawet czekoladę, której smaku nie znałem od początku wojny.

W październiku 1944 otwarto w Bażanówce szkołę powszechną. Miałem już 10 rok życia, ale do żadnej szkoły dotąd nie chodziłem. Rodzice, jak wspomniałem, trochę mnie nauczyli czytać i liczyć i uznali, że należy mnie zapisać do 4 klasy. Tak też się stało. Natknąłem się na ogromne trudności, bo np. nie umiałem odejmować większej liczby od mniejszej i w każdym calu odstawałem in minus od reszty dzieci. Rodzice mnie pocieszali, że braki nadrobię. I rzeczywiście nadrobiłem, ale dopiero pod koniec 4 klasy (świadectwo z 4 klasy mam do dzisiaj). Natomiast formalnie nadal nie mam wykształcenia w zakresie pierwszych trzech klas podstawówki!

Ciągłe przemarsze obcych wojsk, migracje ludności, brak podstawowych środków higieny sprawiły, że jesienią 1944 r., w sposób niesłychany, rozpleniło się wszelkie robactwo: pchły, wszy, pluskwy i świerzb, a wraz z nimi – choroby. Najgorsza była epidemia duru (tyfusu) brzusznego, która zebrała w Bażanówce okrutne żniwo. Przez kilka tygodni, codziennie pod oknami naszego domu szły 1-2 pogrzeby. Marli młodzi i starzy. Nowo powstająca władza rozdała kartki z tekstem: „Uwaga! Nie wchodzić! Choroba zakaźna!”, które należało przylepić na drzwiach domów, dotkniętych epidemią. Listonosz, widząc taką kartkę, krzyczał przed domem, aby otworzyć okno, przez które wrzucał korespondencję i szybko się oddalał. W naszym domu zachorowała moja mama, ja i moja mała siostrzyczka Zosia. Leczenia nie było żadnego, poza zwalczaniem gorączki drogą zawijań w mokre prześcieradło. Mama chorowała bardzo ciężko, z długotrwałą utratą przytomności, przez około 3 tygodnie gorączka nie schodziła poniżej 39-40 stopni. Schudła kilkadziesiąt kilogramów, zupełnie wyłysiała, musiała się na nowo uczyć chodzić. Do jakiej takiej równowagi powróciła po 3-4 miesiącach. Ja chorowałem lżej, 3-4 tygodnie, ale też pozostała mi pamiątka na całe życie, w postaci skłonności do zaburzeń jelitowych z byle powodu. Najgorzej było z Zosią. Chorowało biedactwo przez 2-3 tygodnie i pewnej listopadowej nocy cichutko zmarła, nie budząc nikogo. Ani mama, ani ja nie mogliśmy pójść na pogrzeb w Jaćmierzu, bo leżeliśmy trawieni gorączką. Ojciec zamówił u sąsiada małą trumienkę i osobiście ją odniósł na cmentarz. Spoczywa w Jaćmierzu. Była pięknym, mądrym i dobrze rozwijającym się dzieckiem. Nasze sąsiadki krakały: – „Taka mądra! Oj, to się Pani nie będzie chować!” I rzeczywiście nie uchowała się. A może w niewłaściwym czasie przyszła na świat? Żyła 14 miesięcy. Na malutkim nagrobku Zosi rodzice napisali:

„Proś, dziecko, Boga o łaskę dla Rodziców”.
Jestem pewien, że tej prośby rodziców Zosia nie zaniedbała.

Ojciec na dur nie chorował, ale długo nie mógł sobie poradzić ze świerzbem i wszawicą. Pamiętam, ile grozy przysparzał wówczas puchacz, hukający nocami na gruszy w naszym ogrodzie. Wierzono, że gdzie huka puchacz, tam zagląda śmierć i często to się sprawdzało. Zmarł także wówczas mój brat stryjeczny, 17-letni chłopak, uciekinier z Wołynia (koło Kowla). Chroniczne niedożywienie, brak środków higieny i przede wszystkim brak pieniędzy, aby cokolwiek kupić lub choćby poprosić o pomoc lekarską, dopełniały dość dramatycznego obrazu sytuacji, w której znaleźliśmy się wkrótce po wyzwoleniu. Praktycznie byliśmy zdani na pomoc rodziny i wolę Bożą.

Późna zima i wiosna 1945 r. – to dla nas czas wychodzenia z chorób, wszawicy oraz innego robactwa. Mama, gdy tylko odzyskała trochę sił, metodą gotowania i szorowania wrzątkiem wszystkiego co się nadawało, powoli doprowadziła nasz pokój, łóżka, bieliznę i garderobę do stanu używalności. Pamiętam, że Wielkanoc 1945 spędziliśmy już wolni od zarazy i robactwa. A w maju, pierwszy raz w życiu obchodziłem uroczyście w szkole święto 3 Maja, a zaraz potem radowaliśmy się z powodu zakończenia wojny, z nadzieją spoglądając w najbliższą przyszłość.

W Polsce Ludowej
Rok szkolny 1944/45 kończyłem w połowie lipca, jako uczeń szczęśliwie promowany do klasy piątej. Po skróconych wakacjach rozpocząłem naukę we wrześniu ’45, już w nowej szkole, mieszczącej się w budynku dworu opuszczonego przez właścicieli ziemskich Rodicz-Laskowskich, w wyniku realizacji Manifestu PKWN.

Warunki w nowej szkole były o niebo lepsze, niż w poprzedniej jednoklasówce – obszerne klasy, duży hall, wokół piękny park, boisko, huśtawki, a nawet murowana ubikacja w pobliżu budynku. Najważniejsze jednak było, dla nas uczniów, podniesienie stopnia organizacyjnego szkoły do poziomu 7 klas, co uwalniało nas z uciążliwego chodzenia do szkoły w Jaćmierzu, odległym o 3 km.

W tejże szkole podjął pracę ojciec, a wkrótce został mianowany jej kierownikiem. Mama, z zawodu również kwalifikowana nauczycielka, nieco później zatrudniła się w naszej szkole, ucząc wówczas i zawsze potem klasy pierwsze oraz matematyki i śpiewu w klasach wyższych. Wpłynęło to w sposób oczywisty na naszą sytuację finansową i bytową, chociaż zarobki nauczycieli zawsze były dość symboliczne. Niezwłocznie opuściliśmy naszą izdebkę w domu dziadka, wynajmując mieszkanie w domku, w trakcie budowy. Mimo spartańskiego umeblowania i dojmującego zimna w zimie, czuliśmy się prawie szczęśliwi. W szkole zorganizowano drużynę harcerską, do której zaraz wstąpiłem, rozkoszując się biwakami, sprawnościami, nocnymi obozami w lesie, udziałem w uroczystościach patriotycznych. Uzyskiwałem kolejne stopnie harcerskie. Jeżeli pamiętam, kończyłem szkołę w stopniu ćwika (nie mylić z ćwokiem!). Zapału nie studziły nawet takie zdarzenia, jak przypadkowa kąpiel w stawie, w środku zimy, gdy załamał się cienki lód, podczas jazdy na własnoręcznie wystruganych w drewnie łyżwach. W międzyczasie starą szkołę wyremontowano i przeznaczono na mieszkanie dla nauczycieli oraz sklep spożywczy. Opuściliśmy nasze skromne, wynajęte mieszkanie i przenieśliśmy się do starej szkoły, zajmując mieszkanie z dużą kuchnią, dwoma pokojami, piwnicą, ogrodem ze studnią oraz drewutnią z chlewikiem. Można było uznać, że złapaliśmy jaką taką stabilizację, rokującą w miarę normalne życie.

Nasze nadzieje zostały jednak wkrótce ostudzone, pojawiły się, bowiem, nowe (a w gruncie rzeczy, stare) zagrożenia. Okazało się, że znów, mimo zakończonej wojny, płoną polskie wsie, giną niewinni ludzie, tylko z tego powodu, że mieszkają w krainie, którą ukraińska OUN-UPA określa nazwą Zakierzońskiego Kraju, należnego rzekomo Ukrainie. Jak to dzisiaj wiemy, spalono wówczas na tych terenach łącznie 70 wsi, trzykrotnie Bukowsko, Nowotaniec, Prusiek. Doskonale pamiętam przerażenie, jakie ogarnęło Bażanówkę, gdy w okresie świąteczno-noworocznym 1945/46 spalono Nowosielce, leżące ok. 5 km od Bażanówki, mordując kilkunastu ludzi i wysadzając stację kolejową. Tę zimową noc wszyscy mieszkańcy Bażanówki spędzili na polu, obserwując ogromną łunę i strzelaninę, dochodzącą od strony Nowosielec. Mężczyźni montowali samoobronę, wyciągając z ukrycia (bo był zakaz posiadania) wszelaką posiadaną broń i amunicję, i odtąd pełnili całonocne warty wokół wsi. Kilkakrotnie było atakowane Długie, ale skutecznie się broniło.

Liczne wsie, w tym Bażanówka, otrzymywały ze strony banderowców żądania złożenia kontrybucji pod groźbą spalenia. Wielkie wrażenie, a nawet przerażenie wywołało zabicie w Jabłonkach, przez upowską sotnię Bira, gen. Karola Świerczewskiego (28 marca 1947). Fakt ten napawał uzasadnionym lękiem o dalszy los polskich wsi, skoro nawet wiceministra obrony narodowej banderowcy odważyli się zamordować! Ludność polska ziemi sanockiej odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy w kwietniu ’47 została podjęta tzw. Akcja Wisła, która skutecznie położyła kres barbarzyństwu UPA. Pewnie też prawdą jest, że przy realizacji akcji ucierpiało wielu niewinnych ludzi, ale tak jest zawsze przy radykalnych posunięciach.

Inne poważne zagrożenie nadeszło ze strony bezpieki i NKWD. Mój ojciec, zgodnie z rozkazem, natychmiast po wyzwoleniu zaprzestał działalności konspiracyjnej, podjął pracę w szkole, pracował z oddaniem i pełnym poświęceniem. Szkoła w Bażanówce szybko znalazła się w ścisłej czołówce powiatu sanockiego. Byliśmy zupełnie zaskoczeni, gdy pewnej nocy zjawiła się w naszym mieszkaniu ekipa ubowsko-enkawudowska, która przetrząsnęła mieszkanie i aresztowała ojca. Zrozpaczona mama usiłowała coś się dowiedzieć w sanockim UB, jednak nie uzyskała żadnej informacji, poza tym, że ojciec przebywa w sanockim więzieniu. Dotarła poprzez znajomych do strażnika więziennego z Posady Jaćmierskiej i prosiła go o zdobycie jakichś wiadomości. Droga okazała się o tyle skuteczna, że dało się ustalić powód aresztowania, którym okazała się okupacyjna praca dla AK i BCH oraz znajomość z szefem propagandy AK, wyżej wzmiankowanym „Owczarkiem” (zresztą też poszukiwanym przez UB).

Minęło ok. 2 tygodni od aresztowania Ojca, gdy pewnego dnia, późnym popołudniem zjawił się u nas cywil o wyraźnie semickich rysach i zaczął przepytywać mamę: – Pani ma zmartwienie! Aresztowano męża. Jak pani myśli, dlaczego? Zaczął rozpytywać o przeszłość okupacyjną ojca. Matka, nie wiedząc, z kim ma do czynienia i podejrzewając prowokację, unikała jasnych odpowiedzi. Aby Mamę otworzyć, ów dżentelmen wyjaśnił, że jest oficerem PUBP w Sanoku i chciałby pomóc, więc prosi o szczerość. Wyjaśnił też powód swej inicjatywy: – Wiem, że mąż pani za okupacji ukrywał Żydówkę. To była moja bliska rodzina. Choć ona nie przeżyła, to ja mam dług wdzięczności wobec męża i chciałbym pomóc.”

Mama zaryzykowała i opowiedziała mu o naszych losach okupacyjnych. Zresztą czy miała inne dobre wyjście? Gość wyjaśnił też, że sprawa jest trudna, bo mąż jest więźniem NKWD i został zakwalifikowany do wywiezienia w głąb ZSRR. Pod mamą nogi się ugięły i zawalił się świat, bo doskonale wiedziała, co taka perspektywa oznacza. Prosząc o pomoc, dodała, że nasza sytuacja materialna nie daje szansy na rewanż finansowy. Facet pożegnał się grzecznie, dodając, że niczego nie obiecuje na pewno, ale spróbuje pomóc. Po dalszych 3-4 dniach, ku naszej nieopisanej radości, ojciec pojawił się w domu i opowiedział dalszy ciąg. Siedząc w ciupie, wiedział, że wraz z innymi akowcami oczekuje na wyjazd za Ural. Pewnego dnia wszedł strażnik, kazał mu się zebrać i iść z nim. Ojciec sądził, że właśnie nadszedł czas podróży. Tymczasem został zaprowadzony do UB i wezwany na przesłuchanie. Przesłuchiwał go oficer, którego wcześniej poznała mama. Po zebraniu relacji i porównaniu ich z informacjami od Mamy, poinformował ojca, że zostaje zwolniony do domu. Przypomniał ojcu okupacyjny epizod z Żydówką, podziękował za opiekę nad nią i dodał, że „my umiemy być i wdzięczni, i mściwi.”

W następnym dniu ojca zwolniono z ubowskiego aresztu. Nie wiem jak ów ubowiec rozliczył się ze swej decyzji z „doradcami” z NKWD i czy w ogóle musiał się wytłumaczyć. Faktem natomiast pozostało, że prawdopodobnie uratował ojcu życie, bo, znając ojca, byliśmy pewni, że Gułagu by nie przeżył.

Ojciec powrócił do swojej ukochanej pracy, ale pozostała mu obsesja, że jest śledzony i szpiegowany, od której nie uwolnił się do końca życia.

Pod koniec 1947 roku mama urodziła swoje ostatnie już dziecko, a moją siostrę Alinę, która, żyjąc już w lepszym czasie, została cenionym lekarzem-kardiologiem.

Rok 1948 przyniósł mi w darze świadectwo ukończenia szkoły podstawowej, upoważniające do dalszej edukacji w ogólniaku lub szkole zawodowej. Gdzieś na początku lipca 1948 r. przystąpiłem do „egzaminu” wstępnego do Państwowego Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego Męskiego im. Królowej Zofii w Sanoku. Ten „egzamin” – to była raczej rozmowa kwalifikacyjna, mająca na celu ocenę społeczno-polityczną kandydata. Główny głos w komisji miał niejaki Kazimierz Granat, ówczesny przewodniczący Prezydium MRN w Sanoku, a potem II sekretarz KP PZPR. Pamiętam, że pytał mnie o główne budowle socjalizmu, a zwłaszcza o zakłady chemiczne w Dworach k. Oświęcimia. Nie miałem z tym żadnego kłopotu, bo odpowiednio pokierowany przez ojca, systematycznie czytałem gazetę „Wolność”, która zawierała wszystko, co wówczas trzeba było wiedzieć. W ten sposób rozpocząłem nowy etap życia, nauki i zdobywania zawodu w warunkach pokojowych, pod „czułą” opieką nowej socjalistycznej Ojczyzny, Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. To jednak już jest temat na całkiem inną opowieść. Zadawałem sobie wielokrotnie pytanie: czy doświadczenia wojennych lat 1939-43-47 miały jakiś wpływ na moje dalsze życie? Mam wrażenie, że ten wpływ był niewątpliwy i co najmniej współdecydował o moich postawach i niektórych wyborach życiowych. O tym, że przeszłość może określać przyszłość, wiedział i napisał, już w VI wieku p.n.e. chiński myśliciel i mędrzec Kung-Fu-Cy (Konfucjusz) i dlatego jego sentencję wybrałem na motto drugiej części moich reminiscencji. Czy Konfucjusz miał rację? Oto jest pytanie, także do naszego pokolenia!

Eugeniusz Niemiec
Tekst ukazał się w nr 2 (78) 2-13 lutego 2009

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X