Reminiscencje wojenne. Część 2 (1943-1947)

Reminiscencje wojenne. Część 2 (1943-1947)

Lato 1943 r. upływało na nerwowym oczekiwaniu wiadomości od ojca, który w Bażanówce (powiat sanocki) przygotowywał warunki do naszego przyjazdu.

Mama znowu była w ciąży i denerwowała się podwójnie: czy zdążymy wyjechać przed porodem i czy unikniemy bezpośredniego kontaktu z UPA, która po rzezi na Wołyniu, coraz częściej nabyte doświadczenia sprawdzała m.in. w woj. stanisławowskim.

Opowiedz mi swoją przeszłość, a powiem Ci, jaka będzie Twoja przyszłość
Konfucjusz

Ja nadal pasałem nasze kozy, korzystałem z uroków lata i swobody, jaką dawała mi rola pastucha. Mimo że biegł mi już 9 rok życia, nawet nie liznąłem żadnej nauki, a sporadyczne próby mamy, aby mnie nauczyć chociaż znajomości abecadła i podstawowych rachunków, kończyły się z reguły ucieczką do moich kóz bądź do pobliskiego lasu. Lato dobiegało końca, gdy nadszedł list od ojca, że możemy wyruszać. Mama pośpiesznie spakowała walizeczkę oraz torbę z jedzeniem. Kozy oddaliśmy naszym gospodarzom. W Haliczu pożegnaliśmy się z moją kochaną ciotką Zofią, która tak dzielnie matkowała mi przez trzy lata. Była osobą młodą, samotną, zdrową i silną. Postanowiła pozostać, przetrwać przeciwności i zagrożenia. I przetrwała. Wyruszyliśmy pociągiem ze Stanisławowa przez Halicz, Lwów, Przemyśl, Rzeszów do Zarszyna (w pow. sanockim). Ojciec wyjechał po nas na stację furmanką i w ten sposób, pewnego wrześniowego wieczoru, znów spotkaliśmy się całą rodziną.

Przyjechaliśmy do domu rodzinnego ojca w Bażanówce, gdzie mieszkał mój osiemdziesięcioletni dziadek z synową i jej trojgiem dorastających dzieci. Był to stary drewniany dom, składający się z jednego pokoju, obszernej kuchni i sieni, z której się wchodziło wprost do stajni, gdzie stacjonowały dwie krowy i koń. Dostaliśmy dwa drewniane łóżka z siennikami, ale bez pościeli. Środkową część siennika przykrywaliśmy pasem lnianego płótna, aby ciało nie miało bezpośredniego kontaktu ze słomą. Wkrótce sytuacja dodatkowo się skomplikowała, bo 21 września 1943 r. mama urodziła córeczkę, moją siostrę, którą wkrótce ochrzczono, nadając imię Zofia (chyba na cześć ciotki). Przybyła kołyska, a także nowy człowiek do wykarmienia i wychowania. Wkrótce po tym radosnym wydarzeniu, pewnego ranka mama uważnie mi się przyjrzała i stwierdziła, że jestem żółty jak cytryna. I na stwierdzeniu żółtaczki pozostało, bo nikt nie dochodził jej rodzaju ani źródła. Nie było też mowy o jakimkolwiek leczeniu czy też pomocy lekarskiej. Po trzytygodniowej chorobie jakoś zacząłem dochodzić do siebie i powoli zdrowiałem. Retrospektywnie oceniając, myślę, że była to tzw. żółtaczka pokarmowa (typ A), która potem skutkowała długotrwałym osłabieniem, wychudzeniem, nietolerancją niektórych pokarmów, a także późniejszą nietolerancją alkoholu, która pozostała mi na całe życie.

Nasz przyjazd do Bażanówki zwiększył poczucie bezpieczeństwa, ale nie oznaczał istotnego zwrotu w sytuacji rodziny. Moje pierwsze kontakty z rówieśnikami w Bażanówce były dla mnie nader stresujące, bo dla nich byłem „Rusinem” z uwagi na kresowy akcent, jak i na to, że od czasu do czasu wyrywało mi się jakieś ukraińskie słowo. Poza tym, byłem bardzo chudy, słaby, chorowity. Nie miałem apetytu, ciągle bolała mnie głowa. Mama obawiała się, że mam gruźlicę, bowiem we wcześniejszym dzieciństwie przebyłem wysiękowe zapalenie opłucnej i wysiękowe zapalenie stawu kolanowego. W zestawieniu z chronicznym niedożywieniem na Wschodzie była to dedukcja całkiem umotywowana, która znalazła potwierdzenie w późniejszych badaniach radiologicznych i tuberkulinowych. Oczywiście, i w tym wypadku leczenie sprowadzało się do dobrego odżywiania, którego – niestety – rodzice także tu, w Bażanówce, nie mogli mi zapewnić. Okazało się, że jest tu bezpieczniej, ale nie ma środków do życia.

Rodzina ojca sama niewiele miała, a tym, co miała, niezbyt chciała się dzielić. Bratówka ojca, która rządziła domem, zamykała przede mną mleko, chleb, masło, abym ich nie podjadał. Sama miała troje dzieci i dziadka na utrzymaniu, więc myślała przede wszystkim o nich. W czasie, gdy pojawiliśmy się w Bażanówce, mój ojciec był już zaangażowany w tajne nauczanie, zorganizowane w powiecie sanockim.

Niestety, za tę niebezpieczną pracę nie było żadnego wynagrodzenia, a jedynie uczniowie przynosili, co kto mógł, w naturze (jajka, mleko, ser, ziemniaki, owoce) i z tego żyliśmy. Na nalegania mamy, aby ojciec starał się podjąć pracę w szkole powszechnej, która jako jednoklasówka funkcjonowała w Bażanówce, odpowiadał, że w takiej (tzn. niemieckiej) szkole uczył nie będzie i nie uczył aż do wyzwolenia. Zresztą, znaczna część mieszkańców nie posyłała swoich dzieci do szkoły.

Drugim polem działalności ojca był ruch oporu. W Bażanówce było jednak 10 placówek obwodu AK, którym dowodził mjr Winogrodzki „Korwin”. Ojciec był łącznikiem między placówką lokalną a obwodem, a także mężem zaufania BCH (tzw. Roch). W Bażanówce działał i ściśle z Ojcem współpracował, kierownik informacji i propagandy obwodu AK Jan Radożycki „Owczarek”. Tu ukazywały się w latach 1942-44 „Wiadomości Frontowe”, a potem – „Przegląd Tygodniowy”. Odbywał się też, na dużą skalę, kolportaż prasy podziemnej z innych terenów. W naszym domu, na strychu, w stodole, chlewiku, było pełno tzw. bibuły, którą ojciec rozprowadzał. Część tej bibuły powierzał mnie (miałem wtedy 9 lat), wsadzając powiązane pliki do spodni, za pazuchę i posyłał z takim bagażem do różnych ludzi. Czułem się cholernie ważny i starałem się wywiązać z zadania jak najlepiej. Szybko przyswajałem sobie zachowania konspiracyjne, choć nie bardzo wiedziałem, co w tych gazetkach zostało napisane, bo nie umiałem czytać.

Dobrze natomiast wiedziałem, że nikt nie może mnie z tym bagażem widzieć, poza określoną osobą. Chyba nienajgorzej dawałem sobie radę, bo nigdy nic nie zawaliłem. Kiedyś miałem niezłego pietra, gdy, idąc wiejską drogą, obładowany bibułą, nieoczekiwanie natknąłem się na niemieckiego policjanta. Zatrzymał mnie i pytał o sołtysa. Z duszą na ramieniu zaprowadziłem go pod dom sołtysa i niezwłocznie dałem drapaka. Ojciec w domu bywał głównie w ciągu dnia, a większość nocy, dla bezpieczeństwa, spędzał poza domem. Sporadycznie spał w domu, zawsze bardzo czujnie i z otwartym oknem. Jeśli w nocy w okna domu, od strony sąsiedniej wsi Długie, błysnęły światła reflektorów samochodowych, to w ciągu paru sekund ojciec opuszczał pokój przez okno i kierował się do pobliskiego lasku (Kleszczów), bowiem podczas okupacji nocą samochodem mogło jechać tylko wojsko lub gestapo.

Warto jeszcze wspomnieć o epizodzie żydowskim. Z poręczenia kogoś z AK, ojciec i jeden z gospodarzy podjęli się ukrycia młodej Żydówki z okolic Rymanowa. Osoba ta otrzymała schron pod stodołą, starannie zamaskowany i ciepły. Tam, pod osłoną nocy, ojciec dostarczał jej jedzenie, wodę, podstawowe środki higieny. Nocą też mogła trochę wychodzić, z zachowaniem ostrożności. Wytrzymała ok. pół roku, po czym postanowiła dostać się do swoich. Chyba nie wytrzymywała nerwowo izolacji. Ubrana i nieco ucharakteryzowana na aryjkę, udała się do Zarszyna, gdzie w okolicy stacji kolejowej została zatrzymana przez policję, odstawiona do Rymanowa i tam zastrzelona. Wspominam o tym epizodzie dlatego, że po wyzwoleniu miał on pewne reperkusje, o których napiszę dalej.

Tak, więc raczej wegetowaliśmy, oczekując końca wojny. Mama, zajęta wychowaniem niemowlęcia i mnie, ojciec, pochłonięty konspiracją i tajnym nauczaniem. Zgodnie z nabytymi na Kresach umiejętnościami, pasałem krowy w sadzie i na łące mojego dziadka, i gdy nikt z domowników mnie nie widział, aby zaspokoić głód, ssałem krowie dojki, racząc się w ten sposób pełnym, ciepłym mlekiem. Czasem udawało mi się zakraść do piwnicy, gdzie ciotka przechowywała mleko i tam spijałem z mleka śmietanę, co od czasu do czasu kończyło się kosmiczną awanturą, bo śmietana nie była do jedzenia, tylko do robienia masła, które w całości było sprzedawane na targu w Sanoku. W domu mogłem legalnie napić się mleka bez śmietany lub maślanki. Wstępu do piwnicy broniła potężna kłódka, a klucz do niej był dobrze schowany.

Nadszedł rok 1944. Skończyłem 9 lat. Na wiosnę posłano mnie na nauki przed I Komunią św. do kościoła parafialnego w Jaćmierzu. Tam okazało się, że nie umiem czytać, a trzeba było uczyć się wielu nowych modlitw, prawd wiary, przykazań, katechizmu itp. Nie miałem ani katechizmu, ani możliwości uczenia się z niego. Uczyłem się, więc wszystkiego na pamięć, powtarzając za innymi dziećmi. Widziałem, że ks. proboszcz Szpytma ma poważne wątpliwości, czy mnie dopuścić do pierwszej Komunii św.

Po rozmowie z rodzicami zostałem jednakże dopuszczony. Mocno przeżyłem spowiedź (te kradzieże mleka i śmietany!) i w jakimś pożyczonym, kremowym ubranku przyjąłem pierwszą Komunię św. Zaraz potem rodzice ostro zabrali się za uczenie mnie czytania, pisania i rachowania. Jesienią już jako tako czytałem i nawet zabrałem się za czytanie „Robinsona Cruzoe”, którego ojciec mi skądś przyniósł. Powieść mnie zachwyciła, a samodzielne czytanie zaczęło mi sprawiać przyjemność. I to pozostało mi na całe życie!

Trzecie wyzwolenie
Lato 1944 r. było dość niespokojne. W Bażanówce już w czerwcu panował wzmożony ruch, spowodowany koncentracją oddziałów AK (OP-23 Południe pod dowództwem mjr. Winogrodzkiego „Korwina”) przed akcją „Burza”. Prasa konspiracyjna donosiła o postępach frontów na wschodzie i zachodzie. W pierwszych dniach sierpnia od strony Sanoka i Strachociny dochodziły odgłosy artylerii i warkot samolotów. 8 sierpnia był dniem słonecznym i ciepłym. W okolicach Widacza (to nazwa wzgórza, oddzielającego Bażanówkę od Strachociny) i w pobliskim lesie pokazywały się sylwetki zwiadowców radzieckich. W godzinach południowych do naszego domu weszło dwóch żołnierzy niemieckich: starszy stopniem i wiekiem, trochę znający język polski (Austriak) i drugi, bardzo młody (na oko osiemnastolatek). Poprosili o wodę do picia i coś do jedzenia. Wypili po kubku wody i zjedli trochę ziemniaków z zsiadłym mlekiem. Młodszy, wyraźnie przerażony, blady, spocony, położył się na ławie i zasnął. W tym samym czasie na Bażanówkę zaczął się sypać grad pocisków artyleryjskich, jako przygotowanie przed sowieckim natarciem od strony Strachociny. Dom drżał od wybuchów. Ja wraz z moim starszym kuzynem schroniliśmy się pod stołem. Domownicy chcieli schować się w piwnicy pod stodołą, ale obawialiśmy się, że pójdą z nami także Niemcy, bo wyraźnie nie mieli ochoty nas opuszczać. Zdawaliśmy sobie sprawę, czym grozi ukrywanie Niemców, jeśli odkryliby to Sowieci. W pewnym momencie dom zatrząsł się gwałtownie, wypadły szyby z okien, meble przesunęły się, ale nic się nie zawaliło, ani nie zapaliło. Nie bardzo rozumieliśmy powód tego wstrząsu. Wyjaśniło się to znacznie później, bo po 23 miesiącach, gdy z dołu, zawierającego gaszone wapno, a zlokalizowanego tuż obok węgła domu, wydobyliśmy pokaźnych rozmiarów pocisk artyleryjski, który nie eksplodował. Zrozumieliśmy po raz kolejny, że Opatrzność nad nami czuwała. Po dwugodzinnej nawale artyleryjskiej nagle nastała cisza, wówczas obaj Niemcy pożegnali się i poszli na swoje stanowiska. Odetchnęliśmy z ulgą i biegiem udaliśmy się do wspomnianej piwnicy.

Zapadał zmierzch, a z oddali słychać było jakby jęki, podobne do płaczu dzieci. Sądziliśmy, że pocisk trafił w czyjś dom lub piwnicę i jęczą ranni. Podejrzany jęk jednak stopniowo potężniał, wyraźnie zbliżał się w naszym kierunku i już za parę minut okazało się, że jego źródłem jest zbiorowe Urrrrraaaa! nacierających Sowietów. Prawie równocześnie ziemia zaczęła drżeć i po chwili na drogę do Długiego i Zarszyna wjechały czołgi sowieckie. U drzwi naszej piwnicy pojawił się bajec z granatem w ręce i pepeszą gotową do strzału, kopnął drzwi, wołając: Giermańca niet? I polecił opuścić piwnicę, obrzucił ją wzrokiem i pobiegł dalej. Gdyby zastał Giermańca, zapewne granat i pepesza zostałyby użyte. I znów dziękowaliśmy Bogu, że uwolnił nas od towarzystwa Niemców.

Czołgi dojechały do przysiółka Koszary i zatrzymały się. Wyszliśmy na drogę, zobaczyć i powitać wyzwolicieli. Z czołgu, który zatrzymał się najbliżej naszego domu, wyszło trzech żołnierzy. Najstarszy z nich (dowódca?) pozdrowił nas donośnym Zdrastwujtie! I zaraz nas poinformował, że za nimi idzie wojsko polskie i polskie władze z Wandą Wasilewską na czele. Zaprosiliśmy ich do domu, ugościliśmy samogonem, chlebem, kartoflami i mlekiem. Po krótkim postoju czołgi ruszyły na Zarszyn, skąd dochodziły odgłosy zażartej bitwy pancernej. Jak okazało się w dniu następnym, Sowieci w Zarszynie dorwali się do browaru, gdzie Niemcy pozostawili sporo piwa i spili się tak dokładnie, że Niemcy przypuścili kontratak, odbili Zarszyn, zabijając niezliczoną ilość Sowietów. Rano następnego dnia sowieckie jednostki pancerne ponownie zajęły Zarszyn, a my, już po raz trzeci wyzwoleni, udaliśmy się obejrzeć wieś i zobaczyć, jak przeżyli inni mieszkańcy Bażanówki. Przy drodze, ok. 100 m od naszego domu, napotkaliśmy trupy dwu żołnierzy niemieckich, tych, których dzień wcześniej, mimo woli, gościliśmy w naszym domu.

W Bażanówce nikt z mieszkańców nie zginął, spłonęła, bodaj, tylko jedna stodoła. Straty sowieckie natomiast były duże, bo poległo ok. 50 krasnoarmiejców, których pochowano obok Domu Ludowego. Niemcy, którzy bronili Bażanówki i Widacza w sile kompanii, wycofali się bez większych strat, bo tylko trzech poległo tego wieczora. Mieliśmy nadzieję, że wojska sowieckie szybko zdobędą tzw. doły sanocko-jasielskie i front się oddali na zachód, tymczasem Niemcy przygotowali solidną obronę i Sowieci utknęli na pierwszych wzgórzach Beskidu Niskiego. Ze wzgórz Odrzechowej raził zmasowany ogień artylerii, a pola między Odrzechową a Zarszynem zostały bardzo skutecznie zaminowane. Front utknął, jak się okazało, na całe sześć tygodni. Sowieci na tym odcinku frontu pozostawili skromne siły i przeszli do obrony, a na ich miejsce przybyły wojska czechosłowackie, które wpierw walczyły na wschodzie, po stronie niemiecki ej, ale przeszły, po Stalingradzie, na służbę sowiecką i teraz przez Przełęcz Dukielską zmierzały na Słowację, gdzie właśnie trwało powstanie (proradzieckie) i było przez Niemców krwawo tłumione.

Około tygodniowy pobyt Słowaków w Bażanówce wspominam bardzo miło, byli bowiem przyjaźni i kulturalni, dzielili się z ludźmi konserwami, a dzieci mogły liczyć na słodycze. W naszym sadzie stała m.in. bateria dział przeciwlotniczych, która waliła ze wszystkich luf podczas nalotów niemieckich, a Słowacy pozwalali mi asystować na stanowiskach ogniowych, a nawet pomagać podawać pociski do dział. Szczególnie podobały mi się dymki eksplodujących w powietrzu pocisków. Podczas nalotu strzelało wszystko, nawet pepesze, choć nie miały raczej żadnych szans dosięgnięcia samolotu. Chłonąłem intensywnie tę wojenną symfonię, nie zastanawiając się nad osobistym zagrożeniem, za co zbierałem reprymendy od rodziców. Niemieckie myśliwce nieraz nagle zniżały ot i z maszynowej broni pokładowej raziły stanowiska ogniowe artylerii, ale nie tylko. Utkwił mi w pamięci obraz wojskowego wozu, zaprzężonego w dwa konie, wożącego chyba jakieś zaopatrzenie lub amunicję, powożonego przez dwóch żołnierzy. Tuż przed naszym domem seria z samolotu skosiła obu żołnierzy i oba konie. Wieczorami pilnie obserwowałem feerie kolorowych pocisków artyleryjskich, lecących od strony Sanoka na wzgórza Odrzechowej. Pewnego dnia o świcie wojska słowackie ruszyły na Odrzechową. Tego samego dnia po południu, w nieładzie i chaosie, to samo wojsko wracało ciężko poturbowane i z dużymi stratami osobowymi (rannych i zabitych). Okazało się, że weszli na wyżej wspomniane pola minowe, które ich okrutnie zmasakrowały. Mieli żal do sowieckiego dowództwa, że ich wpuścili na ten teren, nie poinformowawszy o rodzaju i sile niemieckiej obrony w tym rejonie. Sowieci podobno uznali, że był to błąd w dowodzeniu, ale wynikający z winy Słowaków, którzy zbyt się pośpieszyli z natarciem. Chodziły też słuchy, że ten błąd był zamierzony przez dowództwo radzieckie.

Poranne loty zwiadowcze samolotów niemieckich i następujący po nich (w ciągu ok. pół godziny) ostrzał artyleryjski stały się stałym programem dnia. Podczas jednego z takich ostrzałów miało miejsce charakterystyczne zdarzenie. Siedzimy w piwnicy i obserwujemy przez uchylone drzwi pobliską drogę. Na drodze pojawia się, z radosną miną, sołdat, który w pewnej chwili zdejmuje z głowy hełm (był upał) i rzuca go do płynącego obok potoku. Ojciec mój, który to obserwował, w odruchu życzliwości woła: Czto dietajesz?! Pa-gibniesz! Adresat uwagi, z gębą uśmiechniętą od ucha do ucha odpowiada: Nu, niczewo! U nas ludiej mnogo! Wydaje się, że m.in. ta pogarda śmierci, podlewana obficie alkoholem, była niebagatelną przyczyną tak wysokich strat, ponoszonych przez Armię Czerwoną.

Po około 10 dniach codziennego ostrzału zarządzono ewakuację Bażanówki i Posady Jaćmierskiej poza linię bezpośredniego ostrzału. Ewakuował się każdy sam, tzn. najczęściej piechotą, ciągnąc za sobą wózki, rowery, bydło i bagaż ręczny. Jazda furmankami była niebezpieczna, bo były one przez Niemców ostrzeliwane. Zabraliśmy do wózka moją małą siostrzyczkę (8 miesięcy), nieco podręcznego dobytku do tobołków, krowę od dziadka i udaliśmy się do położonej za górą Wólki, którą góra zasłaniała przed bezpośrednim wglądem Niemców z odrzechowskich wzgórz. Trafiliśmy do gospodarza, gdzie było już ok. 60 innych uciekinierów i nie było mowy o zatrzymaniu się w domu. Jedynie Mama z naszym niemowlęciem, karmionym jeszcze piersią, została przyjęta na wspólne legowisko w sieni domu, natomiast ja z ojcem dostaliśmy się na strych dużej stodoły, gdzie za posłanie mieliśmy dość cienką warstwę słomy.

Na tym strychu spało ok. 30 osób. Wszędzie było pełno rosyjskich wojsk tyłowych (artyleria, amunicja, żywność, transport konny i samochodowy).

Tamże miałem okazję pierwszy raz w życiu obejrzeć kino polowe, które wyświetlało dla wojska kroniki wojenne. Jednogodzinny seans wieczorem, na wolnym powietrzu, na które wojsko zaprosiło bezpłatnie ludność polską. Rozumiałem wszystko, bo z językiem rosyjskim stykałem się już wcześniej na Kresach Wschodnich.

Od ruskich za samogon można było nabyć amerykańskie konserwy z rosyjskim napisem: swinaja tuszonka.

Moim źródłem życia była krowa, której pasienie dwa razy dziennie było moim najważniejszym obowiązkiem. Mleko piłem regularnie dwa razy dziennie, a ponadto, wcześniej wyuczonym sposobem, dokarmiałem się na pastwisku przez bezpośrednie pociąganie mleka z wymienia krowiego. Poczciwe bydlę to tolerowało i nigdy mnie nie kopnęło ani nie nadepnęło. Ta sama kro-wina, pewnego razu, jak jestem przekonany, uratowała mi życie. Było tak: jak każdego ranka, wypędziłem krowę na pastwisko, położone na stoku góry. Po godzinie nadleciały niemieckie myśliwce zwiadowcze. Wiedziałem, że za kilkanaście minut zacznie się ostrzał artyleryjski, bo taki był porządek rzeczy. Do domu było ponad jeden kilometr. Zacząłem ciągnąć krowę za sznur, aby pójść do domu. Opierała się niemożliwie, bo była jeszcze głodna i nie miała zamiaru kończyć przedwcześnie śniadania. Razem zeszliśmy w dolinkę u podnóża góry. Krowa porykiwała i co kilka kroków zapierała się nogami, stawiając mi skuteczny opór. Nie zdążyliśmy powrócić, gdy zaczęła grzmocić artyleria. Z całych sił chciałem przyspieszyć ten powrót, tymczasem moja żywicielka, dotychczas posuwająca się z oporami, nagle stanęła jak wryta i ani kroku naprzód. W tym samym momencie, dosłownie o krok przede mną, zarył się w ziemię odłamek z pocisku artyleryjskiego, wielkości pięści, który eksplodował kilkadziesiąt metrów dalej.

Eugeniusz Niemiec
Tekst ukazał się w nr 1 (77), 16 – 31 stycznia 2009

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X