Rarańcza, Łobaczewska i inne ciekawostki Pomnik na mogile poległych polskich legionistów spod Rarańczy (studiowschod.pl)

Rarańcza, Łobaczewska i inne ciekawostki

Gazeta Lwowska na przełomie lutego i marca 1930 roku publikowała interesujące materiały, które w jakiś sposób nawiązują do chwili obecnej. Jednym z nich była informacja o obchodach kolejnej rocznicy walk oddziałów polskich pod Rarańczą (ob. Ridkiwci w obw. czernowieckim). Tadeusz Teslar opublikował obszerny artykuł, opisujący bohaterstwo polskiego żołnierza na linii frontu austriacko-rosyjskiego.

Rarańcza
Mała wioska pod Czerniowcami, sławna na świat cały. Czyby jednak ktoś słyszał jej nazwę, gdyby nie krew gorąca bohaterów II-giej Karpackiej Brygady Legjonów Polskich.

Po trzykroć w krótkich dziejach walk Żelaznej Brygady żyzne pola Rarańczy obficie zbroczyła krew żołnierza polskiego. Tam też na polach Rarańczy, począł się w niedalekiej przyszłości Kaniów. Przez te trzy Rarańcze II. Brygada Legjonów Polskich stwierdziła, że mimo niejakich błędów przywódców politycznych Brygady, które, zresztą, żołnierz karpacki swoim bohaterstwem poprawił i skreślił, skrzyżowały się triumfująco i bez skazy szable legionowe z trzema zaborcami Polski: Rosją, Austrią i Niemcami.

Obchodzimy dziś 12-tą rocznicę Rarańczy, owego sławnego przebicia się w dniu 15 lutego 1918 r. II. Brygady poprzez front wojsk austriackich na Ukrainie. Począwszy od dnia 12 lutego 1918 r., gdy Austrja podpisała z Rosją haniebny i dzielący po raz czwarty Polskę traktat brzeski, II. Brygada Legjonów Polskich przekształciła się w samodzielnego żołnierza Polski, zależącego tylko od siebie i swej wielkiej, niepodległościowej ideologji. Jeżeli były momenty pozornej różnicy pomiędzy I. a II. Brygadami Legjonów Polskich, to czyn Rarańczy przetopił żołnierza legionów w jedną bryłę, w jedno serce kochające i pragnące rozumieć swego Komendanta.

Dowództwo austrjackie, czując, że Legjoniści nie dadzą się już po traktacie brzeskim niczem omamić, zarządziło ścisły nadzór nad II. Karpacką Brygadą. Lecz cóż mogą systemy szpiegowskie przeciwko niezmożonemu duchowi żołnierskiemu, który raz wreszcie zapragnął wolności, a gdyby mu do niej wrota zaparto, wolałby zginąć.

Żołnierz miał dosyć zwlekania i chciał mieć jasną decyzję. Zasługą wyższych oficerów II. Brygady, było wzięcie lwiej części odpowiedzialności za bunt historyczny. Byli między nimi wielcy ludzie, których nazwiska historia zapisała już na swych kartach. Wieczorem, dnia 14 lutego, na odprawie oficerskiej II Karpackiej Brygady, jednogłośnie zdecydowano przebić się z bronią w ręku przez austriacki front bojowy do Rosjan i tam połączyć się z organizowanemi formacjami polskiemi.

Trzeba również zaznaczyć, że nie wiedziano po naszej stronie o organizowaniu na froncie rumuńskim oddziałów polskich z byłych wojsk rosyjskich, tam rozłożonych. A był to fakt, później decydujący o losach Brygady, który dał jednocześnie możność rozwoju II. Korpusu Wschodniego.

W noc z 15 na 16 lutego 1918 roku ruszyły oddziały 3-go i 2-go pułku piechoty Legjonów Polskich, a później za niemi ruszają oddziały Brygady, biorąc kierunek przez Sadogórę na Rarańczę, gdyż odcinek tego frontu wojennego każdy Legjonista znał, jak swój pusty chlebak. Trzeba było zrobić przez noc 30 kilometrów, i zanim pocznie świtać, przekroczyć międzypole pomiędzy okopami austriackimi i rosyjskimi. Marsz był gwałtowny i ciężki, gdy jednak nogi odmawiały, poganiało serce.

Pomnik na mogile poległych polskich legionistów spod Rarańczy (studiowschod.pl)

Osiągano już Rarańczę, gdy kolumnom polskim zastąpiły drogę kolumny nieprzyjaciela, a tak jeszcze niedawnego „sprzymierzeńca”. Właściwe starcie gwałtowne czołowego batalionu Brygady zapoczątkował porucznik Mieczysław Boruta-Spiechowicz – dziś pułkownik W.P. – który na „halt” austriackie trzema strzałami rewolwerowymi wybił kły gotującemu się do skoku tygrysowi, kładąc trupem trzech oficerów austrjackich. Zanim zerwała się burza przygotowanych do boju Austrjaków, już się przewaliła przez nich masa Legjonistów.

Wywalone już były wrota wolności. Rarańcza osiągnięta. Niestety, przedarły się już ostatnim wysiłkiem tchu tylko 2-gi i 3-ci pułki piechoty Legjonów Polskich, karabiny maszynowe i kilka koni. Reszta, t.j. I-szy pułk artylerji polowej, tabory i służby, walcząc z obskakującemi ich dywizjami austrjackiemi, uległy zalewowi. Bohaterstwo swe uświęcili w więzieniach Huszt i Maramarosz Sziget.

Ci zaś, co zdążyli przejść, stając się protestem Polski przeciw hańbie brzeskiej, ruszyli w step ukraiński i zdobyli nieśmiertelność – Kaniów. Tam nastąpiło skrzyżowanie szpad z trzecim gnębicielem Polski, niemieckim zaborcą.

Obecnie na wielu uczelniach w Polsce są otwarte wydziały studiów nad Europą Wschodnią, są nawet odrębne placówki naukowo badawcze, zajmujące się tą problematyką. Protoplastą tych badań była pierwsza taka placówka otwarta w 1930 roku w Wilnie. Oto jak opisywano jej otwarcie.

W Wilnie otwarty został Instytut naukowo badawczy Europy Wschodniej
W dniu dzisiejszym odbyło się w Wilnie uroczyste otwarcie Instytutu naukowo badawczego Europy Wschodniej. O g. 17-tej w wielkiej sali pałacu reprezentacyjnego nastąpiła inauguracja Instytutu w obecności ministra Czerwińskiego, ministra Staniewicza oraz licznych przedstawicieli świata naukowego.

Zebranie zagaił prof. Rozwadowski, jako prezes Instytutu, udzielając następnie głosu ministrowi Czerwińskiemu, który wygłosił przemówienie.

Prof. Ehrenkreuz przedstawił pokrótce cele Instytutu, które polegają na badaniu pod względem historycznym, geograficznym, gospodarczym, społecznym i politycznym ziem i formacyj państwowych położonych między Morzem Czarnem i Bałtykiem, oraz ludów zamieszkujących te tereny.

W końcu zebrania na propozycję posła Jędrzejewicza uchwalono wysłać depesze hołdownicze do Pana Prezydenta Rzplitej, Marszałka Piłsudskiego i Prezesa Rady Ministrów.

Uroczystość zakończyła się prelekcją prof. Rozwadowskiego na temat racji bytu nowopowstałego Instytutu.

Państwowa Biblioteka im. Eustachego i Emilii Wróblewskich w Wilnie – w tym gmachu mieścił się Instytut Naukowo-Badawczy Europy Wschodniej i Szkoła Nauk Politycznych (wilnoteka.lt)

O godz. 19:00 odbył się obiad, w którym oprócz członków Instytutu wzięli udział bawiący w Wilnie ministrowie oraz przedstawiciele miejscowych władz i społeczeństwa.

Znany muzykolog Konserwatorium Polskiego Towarzystwa Muzycznego dr. Stefania Łobaczewska w działach „Z Teatru” i „Z sali koncertowej” Gazety Lwowskiej pisała recenzje z przedstawień teatralnych i koncertów muzyki klasycznej. Oto dwa materiały:

„Scheherezada”, balet z muzyką Mikołaja Rimskiego-Korsakowa
Wystawienie na naszej scenie pięknego baletu Rimskiego-Korsakowa nazwać można pomysłem ze wszechmiar szczęśliwym. Jest to bowiem jeden z tych wyjątkowych spektaklów, w którym działająca na szersze masy bezpośredniość wrażenia łączy się z prawdziwemi, trwałemi walorami natury ogólno-estetycznej i specyficznie muzycznej.

Muzyka „Scheherezady” nie była zresztą dla publiczności lwowskiej nowością, jako wykonana w bieżącym sezonie koncertowym w formie suity symfonicznej na koncertach Polsk. Tow. Muzycznego pod batutą dr. Adama Sołtysa. Ale dopiero w teatrze wychodzi na jaw całe jej piękno, świeżość i bogactwo kolorystyki dźwiękowej, dążącej wprost do wypowiedzenia się równocześnie i w wizji wzrokowej. Jeżeli w ogóle można mówić o syntezie dźwięku i obrazu, tu dochodzi ona prawie bez reszty do świadomości słuchacza i widza.

Talent Rimskiego-Korsakowa, wybitnie sceniczny, nie sięga w głąb metafizycznych tajemnic, nie szuka czwartego wymiaru, tak jak to po nim czynił Skriabin, dla którego połączenie wszelkiego rodzaju sztuki w formie wielkiego misterium miało być środkiem zbawienia ludzkości i któremu tylko w części danem było zrealizować te marzenia w muzyce i przelać je w formę konkretną.

Dzieło Rimskiego-Korsakowa znalazło na naszej scenie przyjęcie bardzo życzliwe, dzięki ogromnej staranności, która cechowała ujęcie jego strony zarówno muzycznej, jak i choreograficznej i malarskiej. Pierwsza spoczywała w ręku młodego, nowo zaangażowanego kapelmistrza, p. Górzyńskiego, który poprzednio już zdobył rzetelny sukces w operetce, tym razem zaś dał dowód wybitnej muzykalności i talentu, przechodząc od razu do tak poważnego i trudnego zadania, jakiem jest bez wątpienia dyrygowanie „Scheherezadą”. Wyrównawszy pewne drobne zresztą niedociągnięcia rytmiczne na wstępie, osiągnął p. Górzyński bardzo piękne brzmienie orkiestry, szlachetny styl frazowania i doskonałe tempo następnych części.

Realizacja choreograficzna spoczywała w rękach baletmistrza p. Romanowskiego, o którym również wyrazić się należy z całem uznaniem: dał on prawdziwą bajkę z tysiąca i jednej nocy, pełną świeżości, a zarazem w stylu wysoce estetycznym.

Do sukcesu „Scheherezady” przyczyniła się nie mało nowa primabaleryna sceny lwowskiej fascynująca urodą i wdziękiem p. Dobliecka, oraz świetna, jak z ilustracji bajkowej wzięta postać Eunucha p. Faliszewskiego, niewolnika p. Romanowskiego, zarówno jak pp. Jałowiecka, Manówna, Pitołajówna, Wojciechowska, Boguszewicz, Bykowski, Chrzanowski, Dobicki i Winter, podobnie jak piękne dekoracje p. Balka.

Alma Rose
Koncert młodziutkiej wiolinistki, Almy Rose, córki znanego koncertmistrza Opery Państwowej w Wiedniu i twórcy kwartetu smyczkowego im. Rosego oraz siostrzenicy wielkiego Mahlera, obudził zrozumiałe zainteresowanie w sferach muzycznych Lwowa. Alma Rose nie zawiodła oczekiwań publiczności, okazała się bowiem artystką poważną i sumienną, choć niezupełnie jeszcze dojrzałą, co jest zrozumiałem samo przez się, jeżeli się zważy jej bardzo młody wiek. Ton jej brzmi bardzo ładnie w pozycjach niższych, gorzej w wyższych, w czem niezawodnie winę ponosi w znacznym stopniu sam instrument: nie jest też jeszcze nienaganny sam sposób osadzenia tonu (to, co się po niemiecku nazywa powszechnie „Tonansatz” na skrzypcach). Jeżeli chodzi o technikę, mieliśmy dowody, że artystka nie cofa się już dziś przed problemami bardzo trudnemu niejednokrotnie przerastającemi jej siły, jak np. w koncercie Wieniawskiego, gdzie brak było precyzji i jasności zwłaszcza w oddaniu części pierwszej.

Przechodząc z kolei do oceny duchowej strony gry Almy Rose, podkreślimy przede wszystkiem powagę i objektywizm, cechujący jej interpretację Sonaty Brahmsa. Wprawdzie tempa były na ogół zbyt rozciągnięte, a środkowej części brakowało wrażenia wewnętrznej spoistości, styl jednak — na ogół biorąc — był wiernie zachowany. Podnieść to należy tem więcej, że osobiście bliższym był koncertantce program II. części koncertu, gdzie miał sposobność przejawić się jej nieco sentymentalny liryzm i młodociany temperament. To też Czajkowski, Paganini i Sarasate obudzili największy entuzjazm na sali, a wywołaniom, naddatkom nie było końca.

Jednym z pierwszych filmów dźwiękowych była „Dzika Orchidea” z Gretą Garbo w roli głównej. Film demonstrowano również we Lwowie. Ktoś, podpisujący się jako „G-m”, parał się recenzowaniem wydarzeń X muzy.

Na srebrnym ekranie „Dzika Orchidea”.
Film dźwiękowy kinoteatru „Palace”. W roli tytułowej – Greta Garbo
Co do typu jest ten film najsympatyczniejszą dla ucha syntezą dawnego rodzaju kinoteatru z innowacjami dźwiękowemi. Prócz muzyki, nadanej dla obrazu — śpiewy oryginalne bo przeniesione z egzotycznej Jawy.

Na Jawie bowiem rozgrywa się akcja w kraju, gdzie, jak mówi demoniczny kusiciel Grety Garbo „niema cieplarnianych orchidei, gdyż tam, w podzwrotnikowym upale, orchidee rosną dziko”. To niewinne na pozór, botaniczne określenie jest sensem całego dramatu, w którym młoda żona starego męża, ta właśnie „cieplarniana orchidea” staje się na parę momentów „Dziką Orchideą”, gdyż południowe słońce i czarujący książę Wschodu obudzą w niej zmysły.

I kto wie, coby z tego wynikło, gdyby w sprawę nie wmieszał się …tygrys. Pani Orchidea, choć nie były jej wstrętne gorące pocałunki księcia, ochłonęła z pożarów jawajskich tragicznej nocy w dżungli, gdy stała się świadkiem strasznej rozprawy między kandydatem na kochanka, a mężem. Czy odpadły od niej zmysłowe pokusy, czy porwała ją groźna i niemiłosierna postawa małżonka, nie wiadomo, dość, że zostawia swój romantyczny flirt w bandażach i z nadzieją rychłego powrotu do zdrowia, a sama bardzo pięknie zapewnia męża, że zawsze jego tylko jednego kochała. Chwila wahania, pocałunek, i auto rusza z przeklętego pałacu…

Gdyby tę banalną i o wątpliwej wartości etycznej treść filmu rzucono w inny, szary, codzienny świat, byłby ten dramat zwykłą, kinową szmirą. Ale tym razem wygodna etyka niewieścia i ulubiona ekskuza zdradliwej małżonki znalazły tak piękne ramy, tak czarujące tło i w zetknięciu z dziką przyrodą jawajską takie dramatyczne napięcie, że można przebaczyć mętny sens filmu, a rozkoszować się jego niewątpliwem, artystycznem pięknem.

Jaką naukę wyniosą z tego filmu ci, którzy w kinie szukają ewangelji i katechizmu życiowego — w to nie wchodzę. Zapewne niejedna piękna pani, która — słusznie, czy niesłusznie, poddała się analogicznym porywom, wyszła z przedstawienia dumna z siebie i przekonana o swojej niewinności. „Dzika Orchidea” tak była piękna w swojem kłamstwie, z taką gracją przeżyła i rzuciła w niepamięć swoją godzinę słabości, że… co zapewne nie może być grzechem?…

No, ale kinoteatr nie jest szkołą żon. Pamiętajmy o tem i bierzmy z „Orchidei” kinowych to, co jest ich istotną wartością: czar egzotycznego, pięknego kwiatu.

A tak opisano wrażenie pewnego Anglika z jego pobytu w Polsce.

Anglik o Polsce
„The Daily Telegraph” poświęca całą stronę swego numeru Polsce.

Autor artykułu zwraca uwagę na ogromny rozwój Polski po wojnie, pomimo piętrzących się trudności: port w Gdyni służy tu przykładem żywotności dobrej organizacji i dążenia do dorównania Europie w możliwie najkrótszym czasie. W dalszym ciągu podkreślone jest znaczenie położenia Polski na skrzyżowaniu dróg, wiodących z Zachodu Europy na Wschód i z Morza Bałtyckiego do Czarnego. Znaczną część artykuł poświęcono na szczegółowe omówienie przemysłów polskich, podkreślając ich dźwignięcie się po wojnie i wzrastające znaczenie na rynku międzynarodowym. W zakończeniu artykułu autor zaznacza, jak ciekawym krajem jest Polska dla turystów, których coraz więcej udaje się do Polski na pobyt w celu zwiedzenia kraju, lub leczenia się w polskich uzdrowiskach. Artykuł uzupełnia widok Warszawy oraz ogłoszenia szeregu polskich firm.

W latach międzywojennych miał miejsce intensywny rozwój gospodarki polskiej. Polska starała się nadrobić czas zaborów, w tym i w takich najnowocześniejszych dziedzinach, jak lotnictwo.

Polski samolot
„Zakłady Mechaniczne E. Plage i T. Laśkiewicz” w Lublinie obchodziły uroczysty dzień, w którym po raz pierwszy dokonano próby w locie nowego samolotu polskiej konstrukcji i całkowicie z polskich surowców. Samolot ten nosi nazwę „Lublin RXI”, zaprojektowany przez inż. Jerzego Rudlickiego, opracowany na podstawie wymagań Ministerstwa Komunikacji i na podstawie danych, jakie zebrały Polskie Linje Lotnicze „Lot” oraz Wojskowy Zakład Zaopatrzenia Aeronautyki w Warszawie.

Samolot Lublin R XI

W ten sposób nasi konstruktorzy, współpracując z fachowcami z dziedziny eksploatacji, mogli stworzyć typ polskiego samolotu z polskich surowców, dostosowany specjalnie do naszych potrzeb.

Należy podkreślić, że samolot „Lublin RXl”, zbudowany z krajowej stali i krajowego drzewa, nie tylko dorównywa samolotom zagranicznym, ale w niektórych wypadkach przewyższa je nawet. Teraz już można mieć nadzieję, że będziemy budowali nasze lotnictwo nie na licencjach i nie z drogich zagranicznych materjałów, a opierając się na naszej wiedzy i krajowym surowcu.

Niestety miały też miejsce informacje kryminalne…

Z magazynów 19 p. p. zginęły mundury
Wywiadowcy urzędu śledczego wpadli ostatnio na trop złodzieji i paserów, którzy dokonywali systematycznych kradzieży mundurów z magazynów 19 p. p. W toku dochodzeń, w których brała również udział żandarmerja wojskowa aresztowano jako sprawców tych kradzieży: szeregowców 19 p. p. Romana Skowronka i Michała Sędziuka, oraz pasera Jana Więcka, zajętego w 19 p. p. w charakterze ogrodnika.

Więcek był stałym odbiorcą złodzieji. Również większą ilość skradzionych mundurów zakupili Władysław Więcek, strażak miejskiej straży ogniowej, Roman Wykusz, Władysław Wawro i Michał Dziedzic. W czasie rewizji odebrano im większą ilość rzeczy, pochodzących z kradzieży. W toku dochodzeń wszyscy sprawcy przyznali się do winy i podali, że na placu Solskich kupowali stare mundury, nienadające się do użytku, które potem składali w magazynie w miejsce nowych. Aresztowanych szeregowców oddano do dyspozycji sądu wojskowego, zaś paserów odstawiono do więzienia Sądu Okr. karnego.

Została zachowana oryginalna pisownia

Opracował Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 5 (345), 17 – 30 marca 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X