Pierwszy lot Na mapie widoczny jest „łan za Belwederem”, gdzie odbył się pierwszy pokaz lotu (ilustracje z archiwum autora)

Pierwszy lot

W niedzielę 21 lipca 1912 roku Stanisławów wyglądał jak miasto przed Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą. Ulice niby wymarły; ani duszy wokół, puste cukiernie, kawiarnie i bilardy; w zakątkach sal, niczym senne muchy, drzemią kelnerzy.

Chociaż nie! Ludzie są, lecz nie zatrzymują się w mieście, a wielkimi tłumami, ulicami Kazimierzowską (Mazepy) i Batorego (Króla Daniela), suną na przedmieście. Chodźmy razem z nimi i zobaczmy co się dzieje.

Dwanaście minut w powietrzu
Tydzień przed tym dniem stanisławowskie gazety zawiadamiały, że niebawem nad miastem odbędzie się pierwszy lot znanego lotnika hrabiego Michała Scipio del Campo. Początkowo impreza miała się odbyć na wojskowej strzelnicy za więzieniem „Dąbrowa”. Było tam dość miejsca, gdzie żołnierze uprawiali musztrę (obecnie są to okolice ulic Sorochteja i Petlury). Jednak dowództwo garnizonu nie dało na to zezwolenia i trzeba było wyszukać inne miejsce. Postanowiono wykorzystać teren zwany „łanem za Belwederem, koło gazowni miejskiej”. Jak już wspominałem, gazownia mieściła się tam, gdzie obecnie są biura Iwanofrankiwskgazu – przy ul. Lenkawskiego – było to mniej więcej w tej okolicy. Teraz jest to olbrzymia przestrzeń pomiędzy jeziorem miejskim i Bystrzycą Sołotwińską. W tamtych czasach nie było tam ani jeziora, ani terenów działkowych i teren ten pod względem wielkości wcale nie ustępował strzelnicy wojskowej.

Na mapie widoczny jest „łan za Belwederem”, gdzie odbył się pierwszy pokaz lotu (ilustracje z archiwum autora)

Organizatorem pokazu był znany lwowski impresario pan Maublum. Wejście na teren było oczywiście płatne. Otaczał go kordon wojska i policji i czas oczekiwania urozmaicała wojskowa orkiestra. Ludzie szli jak do teatru: panowie w smokingach i nakrochmalonych śnieżnobiałych koszulach, a panie przywdziewały najelegantszą garderobę i rodowe klejnoty. Na długo przed godz. 17:00 „łan za Belwederem” wypełniły tłumy ludzi. Jeszcze więcej gapiów stało poza kordonem. Ku wielkiemu rozczarowaniu pana Maubluma, postanowili oni oglądać widowisko za friko. I impresario nic na to nie mógł poradzić.

W mieście jeszcze żadna masowa impreza nie rozpoczęła się punktualnie. Ten pokaz również nie był wyjątkiem. Ponad godzinę publiczność podziwiała stojący w centrum pola aeroplan marki Morane. Dopiero o godz. 18:12 młody człowiek w skórzanej kurtce i wielkich okularach wskoczył do kabiny i wzniósł się w przestworza.

Oto jak opisuje to wiekopomne wydarzenie dziennikarz „Kuriera Stanisławowskiego”:

Przy wspaniałym zachodzie słońca hrabia Scipio wzniósł się wysoko w niebo, zrobiwszy trzy wielkie koła aż do wioski Zagwoździe, „Czerwonej karczmy” (stała koło mostu od strony ul. Pasiecznej) i okolic miejskiego parku; zakręty wykonywał lekko i zgrabnie. Raz zniżając się do samej ziemi, to znów wzlatywał na wysokość kilkudziesięciu metrów. Wszystko czynił z desperacją, ale też z wielką pewnością.

Lot trwał 12 minut. Cały ten czas zakreślanym w powietrzu figurom towarzyszyły burzliwe oklaski, oraz „ojki” i „achy”. Gdy aeroplan wylądował, tłum przerwał kordon policji i rozczuleni widzowie długo fetowali pilota, nosząc go na rękach. Słowem – święto się udało!

Panorama Stanisławowa (ilustracje z archiwum autora)

Wzloty i upadki
Popularność lotnika zwiększył fakt, iż pochodził ze znanego polskiego rodu, czyli był „kimś swoim” dla wielu przedstawicieli stanisławowskiego establishmentu. Wprawdzie, już na pierwszy rzut oka nazwisko Scipio del Campo nie ma w sobie nic polskiego i jest raczej włoskie.

Na początku XVI wieku król Zygmunt I ożenił się z księżniczką Boną Sforza. Do świty panny młodej należał hrabia Pietro Scipio del Campo, który z czasem zapuścił korzenie w nowej ojczyźnie. Jego potomkowie obejmowali wysokie stanowiska w Rzeczypospolitej i posiadali znaczne dobra.

Przyszły pilot urodził się w 1887 roku w rodowym majątku Rajki koło Berdyczowa. Jego ojciec, Tadeusz, miał tu cukrownię, przynosząca niezłe dochody. Michał już od dziecka był wiercipiętą i lubił kręcić się na… skrzydłach wiatraka. Pewnego razu jednak spadł i dotkliwie się potłukł, ale ciągota do nieba mu nie przeszła.

Gdy chłopak dorósł, ojciec wyprawił go na politechnikę studiować metalurgię, skąd został wydalony za nieobecności i zawalone egzaminy. Rozgniewany ojciec oddał niesfornego synalka do wojska, gdzie ten miał dosłużyć się do stopnia porucznika artylerii konno-górskiej. Po demobilizacji hrabia poszedł do głowy po rozum i pojechał do Francji by ukończyć przerwane studia. Tam zainteresował się lotnictwem i w 1910 roku ukończył lotną szkołę Farmana w Reims, otrzymując dyplom z nr. 210.

Hrabia Michał Scipio del Campo (wikipedia.org)

Lotnictwo dopiero rozwijało skrzydła, wobec czego młody lotnik szybko zdobył sławę. Był pierwszym lotnikiem w wielu miastach Imperium Rosyjskiego, którego był obywatelem. Początkowo del Campo zawitał do Azji Środkowej, gdzie wywołał prawdziwą furorę. W czasie lotu nad Samarkandą jego aeroplan spadł z wysokości 30 m, a pilot doznał poważnych kontuzji.

Po powrocie w 1911 roku do zdrowia Michał jako pierwszy pokazał się na niebie Warszawy. Wziął udział w grupowym przelocie Warszawa – Petersburg, jednak z powodu awarii maszyny i kolejnego nieprzewidzianego lądowania, musiał opuścić wyścig. Taką żywotność hrabiego można wytłumaczyć niskimi wysokościami lotów, ale miał też jednak „cholerne szczęście”.

W 1912 roku odbyło się triumfalne tournée del Campo po Galicji (a raczej nad nią). 29 czerwca Michał dwukrotnie latał nad Lwowem. Interesujące jest to, że chorował wówczas na zapalenie płuc i latał z gorączką 40 stopni. Jednak nagroda 500 koron zadziałała lepiej niż aspiryna. Następnie były loty nad Stanisławowem i Jaremczem, gdzie odważny pilot startował z wysokiego urwiska nad Prutem.

Dziwne, że podczas I wojny światowej Michał Scipio nie został pilotem wojskowym. Przez całą wojnę ukrywał się w neutralnej Szwecji, gdzie pracował jako… termotechnik. Potem przebywał w Berlinie, Mediolanie, Paryżu, a nawet w Rio de Janeiro. Dopiero w 1932 roku wrócił do Polski. Szczęśliwie przetrwał krwawe Powstanie Warszawskie i po wojnie przeniósł się do Katowic, gdzie do emerytury projektował piece termodynamiczne. Zmarł w 1987 roku w wieku 94 lat.

Hosanna aeroplanom!
Lot hrabiego tak pobudził stanisławowską publiczność, że w 1913 roku tutejszy wydawca Schrajer wydał okolicznościowa widokówkę „Start aeroplanu hr. Scipio del Campo”. Jest to okaz nadzwyczaj rzadki. Nie zobaczy się jej w Internecie i nie ma jej też w prywatnych zbiorach miejscowych kolekcjonerów. Przed kilku laty młodemu kolekcjonerowi Maksymowi Dutczakowi udało się kupić unikalną pocztówkę na aukcji, otóż szczodrze podzielił się jej wizerunkiem ze społecznością.

Start aeroplanu hrabiego Scipio del Campo (pocztówka z kolekcji Maksyma Dutczaka)

Na pocztówce widzimy aeroplan ze sklejki, który na linach utrzymuje kilku austriackich żołnierzy. Na drugim planie poza niewysokim ogrodzeniem widać tłumy gapiów. Przed ogrodzeniem stoi parę osób – pewnie jacyś notable. Samego pilota na pocztowce nie widać – siedzi już chyba w kabinie aeroplanu. Chodzą jednak słuchy, że Schrajer wydał całą serię podobnych widokówek i na jednej z nich Michał Scipio del Campo przedstawiony jest w całej okazałości. Ale niestety nikt tych widokówek nie widział.

Postać odważnego lotnika zapadła w duszę pisarzowi Jurijowi Andruchowyczowi. Wspomina hrabiego w kultowej książce „Perwersja”, hrabia jest też drugoplanową postacią w opowiadaniu „Rekreacja”. Inny zaś autor poświęcił panu Michałowi wiersz „Z biografii pilota”, urywek z którego będzie idealnym epilogiem do tego artykułu.

Hosanna aeroplanom, które wzburzyły przestworza!
Pewnego niedzielnego poranka wstąpiłem na lotnisko.
Będę pierwszym pilotem nad tym beztalenciem!
Instruktor nakazał latać oszczędnie i nisko.
(Okulary motocyklowe, niby czarna łuska smoka.
Zaproście fotografów i poetów.
Serwus, Madonno)…

Unoszę się – pode mną rozdziawione gęby.
Deputacja z orkiestrą, generałowie i charty,
Dwie na żółto ubrane damy, liliputa już nawet nie widać.
Karoliny, karmelitki, karmelki i małolatki
Z magistratu, z komitetu, z patronatu i aparatu
I jeszcze jacyś cywile, szkoda, że nie mogę rzucić granatu…

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 15 (355), 18 – 31 sierpnia 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X