Okruszki wspomnień lwowskich Kazimierz Nałęcz-Rychłowski (1878–1941)

Okruszki wspomnień lwowskich

Od moich najmłodszych lat widziałem to przepiękne miasto i ludzi pełnych humoru, uprzejmości, życzliwych z nieodłącznym „lwowskim bałakiem”. Żadne miasto nie może pochwalić się taką ilością piosenek, opiewających jego dzielnice, zdarzenia historyczne i fakty bieżące.

W 1935 roku zostałem ochrzczony w kościele św. Elżbiety. Mieszkaliśmy koło cerkwi św. Jura na ul. Szeptyckich. Fama głosi, że ochrzczeni w tym kościele mają w sobie nuty i piosenki (Gniatkowski, Hiolski, Kurtycz, Michotek i chyba trochę ja). Pamięć moja obejmuje czas, gdy mieszkanie nasze było na ul. Lwowskich Dzieci 28 I piętro. Swoisty klimat tej ulicy w godzinach popołudniowych tworzyły latarnie gazowe i ciepłe, bezwietrzne wieczory… Za ścianą po sąsiedzku mieszkała ukraińska rodzina i mój długoletni kolega-rówieśnik Jurek Czura.

Rodzina mego ojca Stanisława mieszkała na ul. Kadeckiej róg Małachowskiego. Babcia Maria z domu Golachowska na niedzielne obiady zapraszała nas na pyszny rosół oraz pieczeń cielęcą z kartofelkami i szpinakiem. Podczas tych wizyt zawsze patrzyłem z podziwem i szacunkiem na dziadka Kazimierza – małomównego myśliciela. W swoim gabinecie na ścianie nad biurkiem miał gablotki ze szkłem, a w nich zbiory cudownych motyli o różnych barwach. W centralnym miejscu największej gabloty był motyl (według mnie), a według dziadka – ćma. Wielkość skrzydeł równała się dwóm męskim dłoniom. Wówczas zaczynał się spór: 15 razy na zmianę – dziadek, że to „ćma”, a ja – że „motyl”.

Przed wojną „popełniłem” dwa występy artystyczne. Będąc z mamą na ul. Leona Sapiehy, zobaczyłem na wystawie sklepu piękne zabawkowe samochody. Molestowanie mojej mamy o kupienie mi takiego nie dały rezultatu. Wracając do domu, przy pl. Unii Brzeskiej zobaczyłem, jak grającej i śpiewającej kapeli ludzie dają pieniądze. Powiedziałem, że tak mogę zarobić. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i na podwórku jak studnia zacząłem śpiewać „Czy tutaj mieszka panna Agnieszka”. Mama byłam ze mną. Gdy ktoś z pierwszego piętra krzyknął: „Zamknij mordę” – mama uciekła. Ja śpiewałem dalszy ciąg piosenki pełnym głosem. Przy drugiej zwrotce zaczęto rzucać mi monety 20-groszowe, zawinięte w papierki. Na zakończenie pięknie się ukłoniłem, podziękowałem i szczęśliwy pobiegłem do mamy. Kupiła… autko-broszkę z korala, a ja chciałem takie duże blaszane!

Drugi mój występ był w 1938 roku na 11 listopada w kinie „Roxa”. Była to gala na święto niepodległości. Sala była pełna, koncert transmitowało Polskie Radio Lwów. W pierwszych rzędach oficjele, liczna rodzina dziadka Rychłowskiego, oraz bracia mojej mamy, Krowiccy – Władysław „Dziunek”, Tadeusz i Bolek. Początek występów to składanka w wykonaniu dzieci i młodzieży. Ja, ubrany w przepiękny mundurek z pelerynką ułana jazłowieckiego, a obok mnie „Zosia”, 5-letnia dziewczynka w stroju ludowym. Stoimy tak obok siebie na krzesłach przed mikrofonem. Ja recytuję:

„Szedł raczek przez krzaczek,
Miał czerwony kubraczek.
Ja pożyczę go Zosi,
Jak mnie ładnie poprosi…”

A „Zosia” zaciukała się i zaniemówiła, zaczęła mnie szarpać za piękną pelerynkę ułana jazłowieckiego – zapomniała swoją zwrotkę i wydarła się do mikrofonu: „Dawaj mi…”.

Ja dwoma rękami chwyciłem swoją pelerynkę i krzyczę do mikrofonu: „A gówno, nie dam – poproś”.

Pierwsze rzędy zmrożone, sala ryczy ze śmiechu, a dziadek do rodziny: „Taki wstyd na cały Lwów. Idziemy do domu”. Brat mamy Dziuniek, lwowski batiar, chcąc załagodzić cała sprawę „dolał oliwy do ognia” mówiąc: „Ta panie redaktor, ta jaki sztemp na cały Lwów. Radiów we Lwowi jest 1500, a połowa pewni wyłączona, bo Lwów bawi się na festynach. Dobrzy Jurciu zrobił, że nie pozwolił małej wywłoce sobą szarpać…”.

Później okazało się, że „ta mała wywłoka” to córka jakiegoś lwowskiego „tuza”, a ja miałem u dziadka Kazimierza szlaban przez kilka tygodni na niedzielne obiadki. Po kilku tygodniach wziął mnie dziadek na półgodzinną rozmowę… i wybaczył mi ten „sztemp”. Przed odejściem z jego gabinetu zobaczyłem, że jego oczy śmieją się – poczochrał ręką moje włosy i powiedział gwarą lwowskich baciarów: „Jurciu, jesteś szac chłopaka”.

Lwów poznałem jak własną kieszeń, bo rodzina mojej mamy Emilii mieszkała na ul. Na Błoniach Janowskich w małym domku pracowników kolejowych (dziadek Jakub Krowicki był maszynistą kolejowym na trasie Lwów-Wiedeń). Bywaliśmy tam idąc różnymi ulicami: raz Janowską, drugim razem – Na Błoniach i Biłohorską. Spacery z ojcem po Lwowie uzupełniały moją wiedzę o geografii miasta. Łyczaków, Piaskowa Góra, Wysoki Zamek, Czartowska Skała, Cmentarze Łyczakowski i Orląt. Całodniowe wycieczki do Lasów Biłohorskich, gdzie przejeżdżające pociągi zostawiały zwielokrotnione echo stukotu kół o szyny i gwizd lokomotywy. Raz, trochę błądząc z ojcem, wyszliśmy na ogrodzenie lotniska Skniłów. Za ogrodzeniem stał klucz samolotów 6 pułku lotniczego. Stałem jak zaczarowany. Wcześniej, jeżdżąc na jednodniowe „wywczasy” do Janowa z rodzicami i siostrami nad piękne jezioro, podziwiałem samoloty latające nisko nad wodą. Teraz zobaczyłem je tuż za płotem. Chyba wówczas łyknąłem lotniczego bakcyla, a było to lato 1938 roku. Po 13 latach i ja stałem się pilotem szybowcowym, a potem w latach 1953-55 podchorążym w Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie. Po 5-letniej służbie w 51 pułku lotnictwa szturmowego trafiłem na stanowisko dowódcy klucza, a następnie nawigatora eskadry do… 6 pułku lotnictwa myśliwsko-szturmowego w Pile. Ta sama numeracja mojego pułku, co we Lwowie przed wojną.

W 1939 roku najstarsza siostra Krystyna miała spakowany tornister i miała iść do szkoły Sienkiewicza na ul. Dunin-Borkowskich… Wybuchła wojna. We Lwowie głód, bieda. Na rynku kwitnie handel wymienny. Najstarszy syn dziadka, Marian Rychłowski, poszedł na bazar wymienić serwis obiadowy na żywność. Wrócił z serwisem, ale bez garnituru… w kalesonach, koszuli i prochowcu. Mama zabrała naszą trójkę i pojechaliśmy pociągiem do Komarna. Ze stacji mieliśmy 10 km do wsi Hołodówka. Tam mieszkała nasza niania Marynia (w 1938 roku byliśmy na jej weselu). Jadąc podwodą, zostaliśmy zatrzymani przez patrol strzelców konnych – dwóch młodych żołnierzy. Mieli posterunek pod dużym dębem. Sprawdzali dokumenty mamy. Dostali pół paczki papierosów i nas puścili. Po tygodniu, wracając wozem do Komarna, pod tym dębem zobaczyliśmy dwa groby. Rosjanie wstąpili na tereny polskie.

Na Lwowskich Dzieci, jemy „cieńki kapuśniak”. Nagle drzwi się otwierają i wchodzi jakiś nieznany cywil z białą opaską i wprowadza rosyjskiego majora z walizką i kobietę z tobołkiem. Ruski mówi: „Gdzie moja komnata?”. Zabrali nam duży pokój z balkonem, meblami i pościelą. Żona tego majora przywłaszczyła sobie mamy przybory do szycia, guziki, nici itp. Zostaliśmy w pięć osób stłoczeni w małym pokoju i maleńkiej kuchni.

We Lwowie nadal panował głód. Moja mama dowiedziała się, że w przedszkolu przy szkole Sienkiewicza dobrze karmią dzieci. Wysłała mnie tam w kwietniu 1941 roku. Dołączyłem do dzieci śpiewających taką piosenkę:

Zdrastwuj, zdrastwuj pierwoje maja
Świat rozkwitły i wesoły.
Zdrastwuj, zdrastwuj, pierwoje maja
Nasz cudowny dobry dzień…

Wychowawczyni zauważyła, że nie śpiewam, a jedynie ruszam gębą i zapytała, czy nie znam majowej piosenki. Odpowiedziałem, że znam i zdążyłem zaśpiewać pół zwrotki „Witaj majowa jutrzenko”. Siłą wywalili mnie z przedszkola, a ja zdążyłem im jeszcze wykrzyczeć następne dwie zwrotki. Rycząc z wściekłości i głodny wróciłem do domu, zaliczając jedyne 20 minut edukacji przedszkolnej w moim życiu. Następnego dnia rozmawiano z moja matką, ostrzegając ją, by więcej czasu poświęciła na wychowanie dzieci.

W marcu 1941 roku przywieziono około 150 mężczyzn do wspomnianego już kina Roxa, zabranych z zakładów pracy. Wszyscy byli kierowcami. Byli wśród nich bracia mamy, wspominany już Dziunek i 17 letni Tadeusz (jeździł wózkiem akumulatorowym na Dworcu Głównym). Dziunek, czując „co się święci” zaproponował ucieczkę. Młodszy odmówił, twierdząc, że tylko ich spiszą i zaraz puszczą. Dziunek wyskoczył z okna I pietra i przyszedł do nas, a Tadeusz został. Wywieziono go na wschód i wcielono do Armii Czerwonej. Zginął pod Orłem z cała załogą w największej bitwie pancernej na Łuku Kurskim, jako „krasnoarmiejec”. Dowiedzieliśmy się o tym przez PCK dopiero po roku 1945.

W 1941 roku do Lwowa weszli Niemcy. Zmarł dziadek Kazimierz Lucjan Nałęcz-Rychłowski. Msza żałobna była w kościele św. Anny, a pogrzeb odbył się na cmentarzu Janowskim, tam, gdzie wcześniej spoczęli dziadek Jakub Krowicki z babcia Wiktorią. Do babci Marii na ul. Jachowicza jeździłem tramwajem – uczyła mnie czytać i pisać, języka polskiego, matematyki i religii.

Niemcy wysiedlili nas z Lwowskich Dzieci na Boczną Kaleczą 3 – na wzgórzu Cytadeli. Za płotem mieliśmy Cytadelę i stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Jadąc z ojcem po ul. Sapiehy zobaczyliśmy otwartą bramę więzienia na ul. Łąckiego, a na dziedzińcu stos trupów – około 40-50 ciał. Krzykami „Halt, raus…” przegnali nas Niemcy.

Znów pojechaliśmy do Hołodówki. Już nas tam niechętnie przyjmowano. Mama, ja i dwie siostry koczowaliśmy w opuszczonej chałupce przez jedną noc. Na rano na drzwiach na niebieskiej okładce zeszytu napisano nam: „Poruczaju wam opustyty nasze seło w 24 godyny. Czeka was smert’. UPA”. Zwinęliśmy nasz majdan i pieszo poszliśmy do wsi Tuligłowy. Tam spędziliśmy jedną noc i powróciliśmy do Lwowa.

W 1944 roku Lwów śpiewał:

Moja mama ma angliki ze spalonej szutz fabryki
Na krakowskim bałakają, że angliki odbierają…” – faktycznie odbierano buty z cholewami.

Albo też:

„Leci Wańka pod chmurami
Świeci sobie rakietami
Leci, leci pogwizduje
Napluł w kułak i celuje.
Wania puścił pierwszą serię
I rozpieprzył artylerię”

W drugim zajściu zaś po chwili
Romę, Szkocką i Sewilię” – (były to kawiarnie nur für deutche)
A gdy Rosjanie zbliżali się do Lwowa, to śpiewano taką kołysankę:

„Ach śpij spokojnie,
A gdy się obudzisz,
Będzie już po wojnie.
Wtedy Niemcy będą wiać
A folksdojcze w portki srać…”

Gdy Rosjanie byli już na rogatkach włamano się do magazynu „Deutche Rotes Kreuz” (Niemieckiego Czerwonego Krzyża) naprzeciwko naszego domu. Ja – 10-latek i moja siostra (8 lat) przynieśliśmy do domu 2 worki papierosów, po 20 kg sproszkowanej zupy grochowej z kawałkami suszonego mięsa, 2 skrzynki dżemu truskawkowego po 15 kg i 20 kilowy worek budyniu z suszonymi owocami i rodzynkami. Zabraliśmy też kilka hełmów służby pomocniczej i… kilka granatów. Te ostatnie schowałem pod balkonem.

Gdy przyszli znów Rosjanie dokwaterowano nam uzdrowieńca ze szpitala Wasię – partyzanta. Następnie przesiedlono nas do sklepu na ul. Kopernika, bo w naszym budynki na Bocznej Kaleczej miał być Sztab miasta Lwowa. Na Kopernika w pomieszczeniu z oknem wystawowym mieszkała Wala, 18-letnia radiotelegrafistka, duży pokój zajmowała kobieta-major NKWD, a my – w kuchence i magazynku sklepowym. Tam doczekaliśmy końca wojny.

Koniec wojny pijane sołdaty świętowali na całego. Zobaczyłem za rogiem Kopernika w drugiej bramie na Ossolińskich jak kapitan NKWD za koszulę wyciągał skośnookiego Kałmuka ze spuszczonymi do kolan portkami, który na oczach dzieci gwałcił kobietę. Kapitan oparł go o ścianę kamienicy i z nagana z pół metra strzelił mu w głowę. Pozostawił zwłoki na ulicy i spokojnie odszedł w stronę Chorążczyzny.

Dzieciństwo moje skończyło się już wcześniej, gdy po raz pierwszy usłyszałem małych lwowskich gazeciarzy wołających „Gazeta Lwowska” – „Lemberger Zeitung” – „Lwiwśky Wisti”.

Żegnając się ze Lwowem przez cały lipiec siedziałem godzinami na stopniach pomnika Mickiewicza, patrząc na Hotel Georga, gmach Szprechera, Pasaż Mikolascha, Wały Hetmańskie, a w dalekiej perspektywie – na Teatr Wielki, gdzie moja mama jako panna tańczyła w balecie.

Pamięć jest moim przekleństwem. Proszę przyjąć te okruszyny wspomnień z dużej całości, tkwiące w mej łepetynie. Kończę po lwowsku:

„Ta daj wam Boży zdrowi, całui ronczki, uszanowanko, padam do nóg i bądź zdrów!”

Tak ma tylko jeden Lwów.

Jerzy Rychłowski
wnuk Kazimierza Lucjana Nałęcz-Rychłowskiego
Tekst ukazał się w nr 2 (34), 31 stycznia – 13 lutego 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X