Okiem wnuka Popiersie Juliana Zachariewicza w holu gmachu głównego Politechniki Lwowskiej

Okiem wnuka

Lwów. Miasto, którego nazwa czasami była wspominana przy okazji rozmów o mojej rodzinie. Miasto brutalnie zabrane, ograbione, utracone… Władze komunistyczne konsekwentnie dbały o to, aby nie pojawiały się wzmianki o nim w podręcznikach, przekazach telewizji czy prasie.

Ludziom tu urodzonym i stąd wysiedlonym zabraniano odwiedzin, niektórym tak jak mojemu śp. ojcu urodzonemu przecież w polskim Lwowie zabrano część tożsamości, kiedy to podczas odtwarzania dokumentów w powojennej Polsce w rubryce określającej miejsce urodzenia wpisano „Przemyśl”, co miało rzekomo pozytywnie wpłynąć na jego edukację a docelowo pracę zawodową. Wpis „Lwów” – to miało rodzić kłopoty….

Ojciec o Lwowie mówić nigdy nie chciał, powtarzając jak mantrę: „Nie wybieram się do obcego kraju. Jeśli nastąpi normalność, stabilizacja, międzynarodowe rozliczenia – to Lwów prędzej czy później będzie z powrotem polski. Wtedy tam pojedziemy – pojedziemy do siebie. Ostatecznie Zachariewiczowie to ród herbu Lwigród!”. Ojciec nie doczekał spełnienia swych życzeń, a po jego śmierci postanowiłem na własną rękę dowiedzieć się, kim tak naprawdę jestem…

Mój pradziadek, Julian Oktawian Zachariewicz urodził się 17 lipca 1837 roku we Lwowie.Szczegóły jego pracy zawodowej są zainteresowanym znane, dla mnie jednak wszystkie uzyskiwane o nim informacje łączyły się z uczuciem, o jakie śmiem podejrzewać archeologów trafiających na najwspanialsze znaleziska. Dowiedziałem się, iż po odbyciu studiów i praktyk w Wiedniu, pracował m. in. przy projekcie dworca kolejowego w Jassach, niedługo przed objęciem posady profesorskiej na Lwowskiej Politechnice ożenił się z Dunką Anną Józefą Dawid i prawdopodobnie pod jej wpływem zmienił wyznanie na ewangelicko-augsburskie.

W roku 1869 urodził się ich pierwszy syn Wiggo, później Alfred – przyszły wspaniały architekt (który z racji pochodzenia w roku 1908 został mianowany duńskim konsulem we Lwowie), a następnie Anna – w przyszłości matka zasłużonego Juliana Godlewskiego. Poród córki był bardzo ciężki i kilka tygodni po nim Anna Józefa zmarła. W 1877 Julian Oktawian ponownie zawarł związek małżeński, wybranką stała się młoda wdowa Ludwinia Gromadzińska z d. Sidorowicz. Małżonkowie mieli dwójkę dzieci – córkę Helenę oraz urodzonego w 1883 roku syna Juliana Edwina, doktora filozofii zamordowanego na początku II wojny światowej.

Przez Chyrów do Lwowa
Śladem tego ostatniego – mojego dziadka – rozpoczęliśmy razem z moim przyjacielem Marcinem Grzesiakiem pierwszą w życiu wizytę na kresach. Julian Edwin Zachariewicz był wykładowcą w jednym z najlepszych gimnazjów w Europie – zakładzie oo. Jezuitów w Bąkowicach koło Chyrowa. Dlatego też podróżując z rodzinnego Krakowa wybraliśmy przejście graniczne w Krościenku. Podróż przebiegała spokojnie i była pełna estetycznych wrażeń – w końcu Bieszczady to jedna z naszych przyrodniczych pereł. Na polsko-ukraińskiej granicy czekaliśmy niedługo, po okazaniu paszportów, zielonej karty, otwarciu maski i porównaniu numeru nadwozia z widniejącymi w dowodzie rejestracyjnym, po zebraniu kilku pieczątek na specjalnej kartce – w końcu oddaliśmy ją w ostatnim okienku i wjechaliśmy na dawne polskie tereny. Różnice? Są zauważalne od razu – niestety, na niekorzyść. Polska przez ostatnie 25 lat rozkwitła, jest piękna, czysta, nowoczesna, a tutaj – jeśli nie posiadasz, Drogi Czytelniku, samochodu terenowego z prawdziwego zdarzenia – odradzam podróż przez Sambor, Chyrów, Starą Sól… W tej ostatniej trafiliśmy na nieprawdopodobnie zniszczony, kiedyś niewątpliwie piękny polski kościół. Wmurowana tablica mówi nam o zainteresowaniu nim naszego papieża podczas pielgrzymki Jana Pawła II na Ukrainę w roku 2001. Niestety poza tablicą efektów remontu nie widać. W pozostałych miejscowościach czas jakby się zatrzymał. Ileż to zależy od gospodarza danego terenu…

Szkoła w Bąkowicach już dawno nikogo niczego nie uczy, teren jest zamknięty zardzewiałym ogrodzeniem, zrobiłem tylko kilka zdjęć i mocno przygnębiony ruszyłem z Marcinem w dalszą podróż.

Historia a magia liczb
Lwów przywitał nas piękną pogodą, łatwo trafiliśmy do hotelu i wkrótce po otrzymaniu kluczy ruszyliśmy – teraz już pieszo – do ścisłego centrum. Jako rdzenny krakowianin poczułem się swojsko – architektura zbliżona do mojego rodzinnego miasta jest właściwie wszechobecna. Pierwsze przeczytane w przewodniku zdanie dało mi powód do zadumy – ilość kamienic na lwowskim rynku to 44. 44? Ta liczba jest symboliczna. To tyle, ile mój kraj czekał na prawdziwą niepodległość od roku 1945, kiedy to Roosvelt i Churchill sprzedali Polskę Stalinowi. Dlaczego tak się stało? Wiele razy się nad tym zastanawiałem.

Polski żołnierz bił się najlepiej ze wszystkich pilotów o Anglię, wszyscy doskonale znamy historię Monte Cassino czy generała Andersa. Jak walczyliśmy – wystarczy przypomnieć obronę Westerplatte. To Polacy stracili kwiat polskiego oficerstwa m. in. w Katyniu (o czym jak się ostatnio okazało Amerykanie doskonale wiedzieli), zginęło nas według ostrożnych szacunków ok. 6 mln, mieliśmy najbardziej zniszczony kraj – bo biliśmy się o niego od samego początku, bez żadnych kalkulacji. Utraciliśmy ogromne tereny po wojnie.

Polska ma mniejszy obszar niż miała przed II wojną, a przecież to my byliśmy po stronie zwycięzców… Dlaczego dostaliśmy się pod kolejną okupację? Nikt nie jest w stanie mi tego racjonalnie wytłumaczyć. Faktem jest, iż rzeczywistą wolność wywalczyliśmy sobie znów sami – 44 lata później.

44 – to skojarzenie z wieszczem. Jest automatyczne i natychmiastowe. Wiele osób łamało sobie głowę, kim był tajemniczy mąż opisany przez Mickiewicza. Mnie temat jest szczególnie bliski, ponieważ to właśnie Julian Edwin Zachariewicz napisał na ten temat książkę pt. „Adam Mickiewicz. Polska i Stany Zjednoczone Ameryki” wydaną w 1924 roku we Lwowie, która to praca była podstawą do uzyskania przez niego tytułu dra filozofii na Uniwersytecie Jana Kazimierza… Odkładam jednak te dywagacje i wracam do lwowskiego rynku.

Wszystkie 44 kamienice są piękne, wszystkie mają swoją historię. Tu słynny „Atlas”, niedaleko czarna kamienica, jest też królewska – rezydował w niej Jan III Sobieski podczas pobytów w mieście Lwa, dzisiaj znajduje się tu muzeum warte odwiedzenia szczególnie przez Polaków. Zobaczyć tu można m.in. portrety osób z rodu Sobieskich, Żółkiewskich, Poniatowskich…

Ślady
W stylowym ogródku na rynku wypiliśmy tutejszą specjalność – kwas chlebowy absolutnie najwyższej jakości. Następnie wspięliśmy się na ratuszową wieżę, widok jest doprawdy piękny. Kiedyś mieszkańcom Wrocławia wmawiano, że jest to miasto, w którym „każdy kamień mówił i mówi po polsku” – czego jednak nie dało się odczuć. We Lwowie wystarczy wejść do któregokolwiek kościoła. Obrazy przedstawiające drogę krzyżową z polskimi podpisami, pamiątkowe tablice, grobowce…

Ojczysty język mój i moich przodków jest po prostu powszechny. Katedra Łacińska – są znaki Kazimierza Wielkiego, tablica poświęcona Małkowskim – w końcu polskie harcerstwo stworzone na wzór skautingu powstało właśnie tutaj. Jedna z tablic szczególnie przykuła moją uwagę – Dzieduszyccy z wyrytym herbem Sas – używanym również przez Witwickich, czyli przodków mojej ukochanej żony. W kościele należącym niegdyś do oo. dominikanów znajdziemy piękną rzeźbę w hołdzie Arturowi Grottgerowi. Tego dnia czasu pozostało niewiele, wybraliśmy się na kolację do lokalu nieopodal hotelu, w którym jak się okazało stołowali się wyłącznie miejscowi, bardzo sympatyczni i życzliwi ludzie. Po spożyciu pysznego posiłku, którego koszt dla turysty z Polski był wręcz nieprzyzwoicie niski, odnieśliśmy naczynia przemiłej pani „za barem” i wówczas wywiązał się krótki dialog:

– Skąd jesteście chłopcy? – Z Polski, Krakowa. – Gdybym była kilkanaście lat młodsza, pojechałabym tam szukać męża. Ile lat tu pracuję, jeszcze nikt mi nie odniósł naczyń – rozbrajająco oświadczyła pani.
– Jestem z Krakowa, ale moja rodzina pochodzi właśnie stąd, ze Lwowa, może nie musi pani nigdzie jechać – odparłem z uśmiechem.

– Ano tak, przecież to przez wieki było wasze miasto – odparła barmanka w zamyśleniu… Dla mnie był to sygnał, że być może do mieszkańców Lwowa wartości europejskie docierają, a ludzie piszący na polskich forach internetowych o powiązaniach absolutnie wszystkich Ukraińców z tzw. banderowcami, tak naprawdę pewnie nigdy na tych terenach nie byli.

Politechnika Lwowska

Festiwal uniesień
Prawdziwy festiwal uniesień nastąpił w dniu następnym, kiedy to po pysznym hotelowym śniadaniu spotkaliśmy się z panią Katarzyną Łozą, z którą byliśmy umówieni na spacer śladami mojego pradziadka. Już na wstępie naszej znajomości wywiązała się zabawna sytuacja – ja, wiedząc, że ma nas oprowadzać Polka mieszkająca we Lwowie na stałe spodziewałem się kogoś w wieku podeszłym, ona – znając datę urodzin mojego dziadka czyli rok 1883 przypuszczała, że jestem wiekowym panem. Tak naprawdę jesteśmy o wiele młodsi, także wspólny język znaleźliśmy natychmiast. Rozpoczęliśmy wycieczkę…

Politechnika. W westybulu dumnie stoi popiersie mojego pradziadka z napisem wyrytym w polskim języku „Julian Zachariewicz 1837-1898 Grono profesorów swojemu koledze, uczniowie swemu mistrzowi”. Dzięki sobie tylko znanym sposobom Kasia wprowadziła nas do auli z malowidłami według projektów pracowni Matejki, a także do biblioteki, której piękno zapiera dech w piersiach. W budynku znajduje się również niewielkie muzeum, w którym tego dnia rezydowała pewna starsza pani. I tutaj niestety odezwały się demony propagandy – jej zdaniem zbyteczne było opowiedzenie o tym, że mój pradziadek ten gmach zaprojektował, budował, był rektorem szkoły czy dziekanem wydziału architektury. To, że długie lata jego bliskim współpracownikiem był Jan Lewińśki – pochodzenia ukraińskiego – również nie miało znaczenia. „Fakty” najważniejsze to takie, że wydana w Polsce książka o Politechnice Lwowskiej jest pełna błędów, natomiast to, co chciała nam koniecznie przekazać – ponoć jeden z profesorów ukraińskiego pochodzenia został zamordowany przez Armię Krajową, rzekomo za próbę przeprowadzania wykładów w języku ukraińskim. Mój spokój niestety natychmiast został zmącony. Jeśli polskie dowództwo AK faktycznie kogoś zlikwidowało, to raczej za „krwawą niedzielę” i wszystkie wydarzenia na Wołyniu, za SS Galizien, za współpracę z hitlerowcami itd. Nie chciałem uprawiać polemiki – stwierdzając, iż będzie ona pozbawiona sensu. My, Polacy – znamy prawdę historyczną, Ukraińcy – zakłamaną. Czy kiedyś dojdziemy do całkowitego porozumienia w tych sprawach? Jeśli tak, to z pewnością nie szybko…

Wziąłem kilka głębokich oddechów i podążyliśmy dalej za naszą przewodniczką.

Obok politechniki stoi słynny mostek z żelbetu, który miał służyć pokazaniu wytrzymałości najnowocześniejszego wówczas materiału budowlanego. Za gmachem głównym stoi budynek wydziału chemii, również projektu Zachariewicza.

W niedalekiej odległości trafiamy na dom współtwórcy „Panoramy Racławickiej” – Jana Styki. Julian Oktawian zaprojektował artyście piękny dom z pracownią, której jednym z założeń było jej umiejscowienie w taki sposób, aby o żadnej porze dnia nie wpadało do niej światło słoneczne. Willa jest znakomitym przykładem znacznej części twórczości profesora Zachariewicza – projektowania willi miejskich średniej wielkości. Dynamiczna sylwetka, przetworzone elementy północno- europejskiej architektury średniowiecznej uzupełnione elementami tyrolskimi, detale drewniane, glazurowana cegła – to wszystko sprawia, że dom tworzy idealnie harmonijną całość. Styka i Zachariewicz dobrze się znali, być może w ramach rozliczenia za zaprojektowanie domu artysta namalował piękne portrety mojego pradziadka i prababci, których kopie od niedawna dumnie zdobią jedną ze ścian mego domu.

Udaliśmy się w kierunku Łyczakowa, gdzie oprócz zabytkowej części Łyczakowskiego cmentarza znajduje się cmentarz Orląt. Moim zdaniem każdy Polak powinien odwiedzić to miejsce. W hołdzie najdzielniejszym dzieciom świata.

„Nic z dziejów narodu co miało miejsce, wymazać się nie da” ( Kardynał Stefan Wyszyński)
Tu zacytuję piękny tekst nie mojego autorstwa: „Lwów był prastarym polskim i katolickim miastem, urzekająco pięknym, bogatym w zabytki, dzieła sztuki i ducha. Miastem „Semper fidelis” – zawsze wiernym, które najdzielniej broniło Polski. Lwów nigdy się nie poddawał. O jego mury rozbijały się najazdy Turków, Tatarów… Żyli tu obok siebie w zgodzie Polacy, Ukraińcy, Żydzi, szanując się nawzajem. Tak było do 1 listopada 1918 r. Tego dnia z rana Ukraińcy zajęli Lwów. Zaskoczeni Polacy natychmiast podjęli obronę. Niestety nie mogli liczyć na szybką pomoc z innych części kraju, bo wtedy jeszcze nie było niepodległej Polski. To nic, że mieszkańcy mieli niewiele broni, a jeszcze mniej doświadczenia, jak się z nią obchodzić. Najważniejsze, że były gorące serca pałające miłością do Ojczyzny. Ponieważ dorośli przebywali na innych frontach-wciąż trwała pierwsza wojna światowa-w zaszczytnym obowiązku walki o wolność i niepodległość postanowili zastąpić ich najmłodsi mieszkańcy Lwowa. Do szeregów Obrońców pośpieszyły lwowskie dzieci, nazwane Orlętami. Dumne i wolne jak te królewskie ptaki… To oni rzucili hasło: Nie damy Lwowa! I ruszyli do walki z hasłem na ustach: Bóg ,Honor, Ojczyzna. Niejedna matka wznosiła modły:„ Boże, Uchroń moje dziecko. Pozwól mu żyć! Polsko, która ledwie do życia powstajesz – wspomóż!”

O bohaterskich dzieciach wkrótce powstały piosenki:
„Toczy się walka zacięta
Obfity śmierci plon
Biją się polskie Orlęta
Ze wszystkich Lwowa stron”
(„Ballada o Jurku Bitschanie”)

I ginęli za Lwów. Wkrótce bohaterskim dzieciom, najdzielniejszym dzieciom świata usypano mogiły .Dwa tysiące grobów wyrosło, a wśród nich 134 jest bezimiennych. Takiego cmentarza nie ma drugiego na całym świecie. Jest on jakby szkołą. Pod opieką swoich wodzów leżą tutaj uczniowie w mundurkach, więc to szkoła, w której dzieci nauczają siwych ludzi, że z takiej bohaterskiej śmierci najbujniej wyrasta życie. Czcimy tych rycerzyków malutkich, tych męczenników za wolność Ojczyzny, Bo nie utracili nadziei, pokonali rozpacz. Zamiast płakać –walczyli. Na wieki wieków utrwalili w tych , co pozostali żywi, wiarę w wolę zwycięstwa. „Morturi sunt ut liberi vivamus”. Za swoją niespotykaną odwagę i waleczność Lwów jako jedyne miasto w Polsce zostało Odznaczone Orderem Virtuti, a prochy Bezimiennego Orlęcia spoczywają w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Składają mu hołd najwięksi dygnitarze świata przybywający do Polski z oficjalnymi wizytami”.

To m. in. dzięki polskim Orlętom miasto cieszyło się wolnością do roku 1939, kiedy to znów bez uprzedzenia i łamiąc wszelkie porozumienia wkroczyli tu sowieci. Łyczakowski cmentarz to kopalnia wiedzy o polskiej historii i kulturze. Znajdują się tu groby Konopnickej, Torosiewicza, Banacha, czy też rodzinny grób Zachariewiczów. Po zwiedzeniu jednego z najpiękniejszych cmentarzy w Europie, pani Kasia zawiozła nas na „Kastelówkę”, czyli dzielnicę Lwowa stworzoną od podstaw przez mojego przodka, wspólnie z Janem Lewińskim. Wg jednego ze źródeł: „Pionierami bajek, tego prawdziwego Far Westu Lwowa byli: niepokaźny na oko człeczek, wielce przedsiębiorczy profesor architektury Jan Lewiński oraz profesor Julian Oktawian Zachariewicz. Oni to pierwsi, niby amerykańscy traperzy zapuścili się w przedmieście bajeckie i stworzyli Kastelówkę, a z nią nowe drogi do parcelacji. I oto ledwie dwadzieścia lat minęło, a na gruzach Bajek stanęło niemal nowe miasto, nawiasem mówiąc ładniejsze od rodzimego Lwowa”.

„Julietka”
Dla mnie rzecz jasna najważniejszym celem była wizyta w niegdysiejszej ozdobie Kastelówki, czyli „Julietce”, rodzinnej willi Zachariewiczów znajdującej się przy ulicy Metrologicznej 14. Dom, do którego przez lata nikt nie miał wstępu, ponieważ był w gestii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Dom, o którym wiedziałem, że miał ok. 460 metrów powierzchni, że każda z jego zewnętrznych ścian była fasadą, że wg opinii znawców „luźny plan, mistrzowskie modelowanie bryły i przestrzeni wewnętrznej, doskonałość detali – willa uznawana jest za wybitne dzieło architektury. Na przykładzie jej projektu można mówić o oddziaływaniu na Europę Wschodnią idei angielskich reformatorów indywidualnego domu mieszkalnego oraz ruchu Arts and Crafts”.

Przekraczając progi „Julietki”, w mojej głowie rozgrywała się walka całkowicie sprzecznych odczuć. Z jednej strony czułem się niemal jak zwycięzca, ponieważ jako pierwszemu od dekad dane mi było zobaczyć wnętrze domu, z drugiej przez lata narastał we mnie bunt, sprzeciw oraz pytania bez odpowiedzi – dlaczego… Dlaczego tyle lat musiałem na tę wizytę czekać, dlaczego wchodzę tu jako gość, a nie właściciel, ale najważniejsze nasunęło mi się tuż po pierwszym spojrzeniu: dlaczego ktoś pozwolił na to, by ta perła architektury została doprowadzona do takiego stanu? Jest opłakany. Ceramikę zastąpiono blachą, piękna wieżyczka oraz stylowe kominy z dachu zniknęły w ogóle, a środek? no cóż….

Jak stwierdziłem na początku wszystko zależy od gospodarza, a tu przez lata gospodarzem było państwo. Willa od początku maja tego roku został przekształcona w hostel. Wstawiono kilkanaście łóżek, a trakcie działalności rozpoczęto pierwsze remonty. Patrzyłem na zabytkowe meble w jadalni – to tutaj przygotowywała posiłki moja prababcia. Obok dębowe schody – po nich pewnie biegał mój dziadek ze swoim rodzeństwem. Nie mając innego wyjścia spróbowałem sam sobie wytłumaczyć, że dziadek uczył studentów, był filantropem – znana jest historia przekazania swego czasu darmowo jednej z parceli na Kastelówce z przeznaczeniem budowy na nie niej domu dla studentów architektury właśnie. Z dwojga złego myślę, że pradziadek byłby mimo wszystko bardziej kontent wiedząc, że jego dom jako hostel służy m. in. studentom, a nie służbie bezpieczeństwa. Patrząc na litery JZ umieszczone tuż pod samym dachem, myślałem o tym, jakim blaskiem kiedyś musiały lśnić…

Lwów Zachariewicza
Tego dnia udaliśmy się jeszcze w inne miejsca związane z Julianem Oktawianem. To kościół dawny Franciszkanek zaprojektowany przez niego w całości – tu znajdziemy piękny witraż z polskim podpisem, kościoły Jana Chrzciciela oraz Matki Boskiej Śnieżnej – oba przebudowane wg jego projektów, w końcu znaleźliśmy się nieopodal gmachu opery – w budynku mieszczącym muzeum etnograficznego niegdyś służącego właścicielom Galicyjskiej Kasy Oszczędności.

Budynek z późniejszego okresu twórczości w sposób zasadniczy różni się od projektu Politechniki. Wykorzystano tutaj inne materiały – kamień, metal, wykonane w Insbrucku witraże a w sali posiedzeń mistrzowsko rzeźbione panele drewniane. Moją uwagę zwrócił fortepian, zabytkowy „Petrof” – o dziwo nastrojony! Nie mogłem się powstrzymać i zagrałem jeden z dostojnych utworów Fryderyka Chopina. Goethe powiedział, że „architektura, to zamrożona muzyka”, pradziadek umieszczając na gmachu Politechniki napis „Litteris et Artibus” – Naukom i Sztukom – stwierdzał nierozerwalność obu. Do tej pory przytłoczony nieco dokonaniami swego przodka, grając na fortepianie – z każdym dźwiękiem odczuwałem coraz bliższą niemal mistyczną więź z Julianem Oktawianem. Grając utwór Chopina, właśnie w tym wnętrzu, miałem irracjonalną nadzieję, że przez te kilka minut to On był ze mnie choć troszkę dumny…

Podczas pierwszej wizyty we Lwowie wspięliśmy się z Marcinem na kopiec Unii Lubelskiej, byliśmy na spektaklu „Zemsta Nietoperza” w Lwowskiej Operze , której piękna nie sposób opisać, a porównać ją mogę jedynie do krakowskiego teatru im. Juliusza Słowackiego. Obowiązkowo odwiedziliśmy pomnik Adama Mickiewicza, byliśmy w katedrach św. Jura oraz Ormiańskiej, a ze spraw bardziej przyziemnych zjedliśmy pyszny obiad w gruzińskiej restauracji. Jest jednak wydarzenie, z którego nie mogę się otrząsnąć i nie jest to zbyt górnolotne określenie. Pod jednym ze sklepów Marcin zauważył panią, która korzystając z oświetlenia sklepowej witryny liczyła swoje zasoby finansowe przekładając z ręki do ręki niewielką ilość monet. Jeden z naszych rodaków wychodząc ze sklepu oddał jej resztę w niej otrzymaną w postaci kolejnej monety o niemal zerowej wartości, na co usłyszał polskie „dziękuję”. Zaintrygowani podeszliśmy i zapytaliśmy, czy być może możemy zaoferować pomoc, a w odpowiedzi usłyszałem, że starowinka musi wykupić leki i wykorzystując sklepowe światło sprawdza, czy będzie ją na nie stać, a robi to akurat w tym miejscu, ponieważ w domu „prądu już dawno nie ma”. Bez wahania wyciągnąłem banknot o większym nominale, a po jego wręczeniu kobieta chwyciła moją dłoń, popatrzyła niebywale jasnoniebieskimi, zmęczonymi oczami i powiedziała: „Niech Bóg pana prowadzi, łaskawy panie. Całuję rączki szanownemu panu!”. Tego dnia we Lwowie wiał wiatr, dzięki niemu moje łzy szybciej obeschły. Była to zapewne jedna z tych osób, które tak bardzo kochały to miasto, że nie pozwoliły się z niego wysiedlić, a teraz cierpią niewyobrażalną biedę…

Wyjeżdżam by wrócić
Wyjeżdżając z miasta Lwa – już za nim tęskniłem. Miasto działa jak magnes, niedługo tu wrócę. Muszę wrócić! Poznałem tylko część twórczości Juliana Oktawiana, kiedyś chciałbym dotrzeć do prac naukowo-teoretycznych, których autorem był pradziadek. Są to: „Odczyt o architekturze” (1877), „Wycieczka do Załukwi, Halicza i na Kryłos”, „Wykopaliska w Załukwi nad Dniestrem” (1882), „Zabytki sztuki w Polsce” (1885,1887), „Wycieczka w powiat sokalski” (1892), referaty „o poglądach J. Świecianowskiego na harmonię w architekturze” (1879), „O projektowanej we Lwowie szkole Garncarskiej” (1880), „Pogląd na pożar miasta Stryja ze stanowiska technicznego” (1886), „O niedoszłej restauracji synagogi na Placu Rybim we Lwowie” (1896).

Julian Oktawian Zachariewicz jest także autorem projektu kościoła w Zarzeczu koło Jarosławia, kościoła w Buczniowie w okolicach Tarnopola, a także synagogi w Czerniowcach zaprojektowanej w stylu mauretańskim, zamku w Husiatynie, pałacyku gościnnego w Raju w powiecie brzeżańskim, pałacu Rejów w Psarach czy elewacji willi Tyszkiewiczów w odległym Wilnie, nie mówiąc rzecz jasna o willach na Kastelówce.

Pradziadek aktywnie organizował pracę Towarzystwa Politechnicznego we Lwowie, czuwał nad rozwojem stowarzyszeń zawodowych – wprowadził m.in. konkursy architektoniczne. Działał w sferze życia publicznego, był posłem do wiedeńskiego parlamentu oraz lwowskich organów samorządu. Był inicjatorem założenia w rodzinnym mieście Muzeum Przemysłu, stworzył doświadczalną stację ceramiczną i szkołę garncarską. Założył fabrykę kafli w Glińsku, był człowiekiem zastępującym całe instytucje. Tak ogromna ilość obowiązków nie pozostała obojętna dla stanu jego zdrowia. Profesor zmarł nagle 27 grudnia 1898 roku, tuż po tym jak w szkole obchodzono uroczyście jubileusz jego działalności pedagogicznej. Kto wówczas go widział „pełnego fantazji i życia, z rozpogodzonym obliczem z którego błyszczała energia zapowiedzi do dalszej obywatelsko-zawodowej pracy, ten nie mógł przypuszczać, aby niezgłębione wyroki opatrzności tak nagłym swym ciosem przeciąć miały twórczą przędzę tego zasłużonego żywota…” – czytamy w nekrologu.

Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Alfredzie Zachariewiczu – nie mniej od swego ojca Juliana utalentowanym architekcie.

Julian i Alfred Zachariewiczowie, ojciec i syn, o których wiedza w Polsce jest znikoma, a przecież niejeden znawca określił ich najwybitniejszymi polskimi architektami swoich czasów. Jakiś czas temu w jednej z polskich gazet wystąpili jako bohaterowie artykułu „Wielcy zapomniani”. Tak jak dzisiaj powoli odradza się wiedza o polskim Lwowie, tak mam nadzieję jej poziom o – jak ich określił nieoceniony Witold Szolginia w ósmym tomie cyklu „Tamten Lwów” – Arcylwowianach Julianie i Alferdzie Zachariewiczach również wzrasta.

Sławomir Zachariewicz
Tekst ukazał się w nr 18 (214) 30 września-16 października 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X