Julian Zachariewicz

Julian Zachariewicz

Zachariewicza powrót do Lwowa

Był sam początek upalnego lwowskiego lata. Dostałam list od znajomego z Krakowa. „Czy zgodziłabyś się oprowadzić po Lwowie mojego kolegę? Jest prawnukiem Juliana Zachariewicza”. Tylko tyle i aż tyle. Oczywiście, że się zgadzam. Kto nie chciałby oprowadzać prawnuka czołowego architekta lwowskiego XIX w.? Rektora Politechniki i twórcy jej gmachu, autora projektu Galicyjskiej Kasy Oszczędności, projektanta malowniczych willi na Kastelówce? Ale jaki on będzie? Julian Zachariewicz był z rocznika 1837, czyli… zaraz, zaraz? Prawnuk musiałby mieć teraz koło 90 lat. Ludzie nie podróżują w tym wieku? Chyba, że jest z drugiej żony. Może późno się żenili, 65 lat? No, w porządku. Starszy pan, na pewno dżentelmen. Bo przecież ze Lwowa. Napisał: „czy byłaby taka możliwość”, „jeśli byłaby Pani łaskawa poświęcić mi swój czas”, „chętnie wybiorę się na koncert w filharmonii lub spektakl w operze – łączę wyrazy szacunku. Sławomir Zachariewicz” – co tylko potwierdziło moje przypuszczenia. 

Umówiliśmy się co będziemy oglądać – prosił przede wszystkim o miejsca związane z pradziadkiem. Gmach Politechniki, Wydział Chemii, kościoły Matki Boskiej Śnieżnej, Franciszkanek oraz Jana Chrzciciela, gmach Galicyjskiej Kasy Oszczędności, willa Jana Styki, wille na Kastelówce, „Julietka”… zrobiła się z tego spora lista. Nie ma się czemu dziwić, Zachariewicz był jednym z czołowych architektów Lwowa. I początkowo – jednym z niewielu. Pozostawił po sobie ogromną spuściznę, nie tylko we Lwowie, ale także w Czerniowcach, Jassach, Rozdole, Raju, Zarzeczu, a nawet w Wilnie. Dwa czy trzy lata temu przygotowywaliśmy ze znajomym wycieczkę dla warszawskich Ormian – „śladami Juliana i Alfreda Zachariewiczów – polskich architektów ormiańskiego pochodzenia”. Wtedy nie doszła do skutku. Teraz dojdzie.

Głównym punktem programu miała być „Julietka”. Wypieszczone dziecko Juliana Zachariewicza. Willa, którą wybudował dla swojej rodziny na Kastelówce, willa, która miała cztery fasady – i każdą inną. Julietka przez długi czas była całkowicie niedostępna ludzkim oczom. Po wojnie urządzono w niej przedszkole, potem obiekt przejęła Służba Bezpieczeństwa. Julietka stoi w końcu ślepej uliczki, na dużej posesji zarośniętej gęsto drzewami, otoczonej wysokim parkanem. Zza zieleni można było zobaczyć tylko pokryty czerwoną blachodachówką dach. Reszty można było się tylko domyślać. Niedawno jednak nastąpił nieoczekiwany zwrot w jej losach – została wykupiona przez prywatnego właściciela. Można wejść, obejrzeć. Jadę więc.

Najpierw strzałka ze wskazówką „Julietka”, potem domofon. Dzwonię, otwierają, wchodzę – nikogo. Pierwsze wrażenie – ruina. Zarośnięte, zaniedbane, obdarte, zaśmiecone. Po chwili pojawia się chłopak, tłumaczy, że jest tu teraz hostel, pracuje tu. Rozmawiamy, chodzimy, opowiada, że chcą wyremontować, że szukają dokumentacji. Jest miły, ale jakby wystraszony. Spytałam, czy mogę zrobić zdjęcia. Pozwolił, ale jakoś niepewnie. Nie zdążyłam. Pojawiła się jakaś kobieta, i od razu „że zdjęcia kategorycznie nie, proszę natychmiast opuścić teren, to jest hostel, będę miała nieprzyjemności”. I nic nie pomogły żadne prośby, ani próba kontaktu z właścicielem, bo to numer miała nie ten, potem nie odbierał albo był zajęty. A w ogóle to skąd ja się dowiedziałam o „Julietce”?

Przykro mi było. Zadzwoniłam jeszcze kilka dni później, a nuż coś się zmieni? Ale skąd, rzuciła słuchawką. Nie-lwowska jakaś, takie miałam wrażenie. Bo nieuprzejma taka. I w dresie chodziła. W pracy.

Umówionego dnia o umówionej godzinie przyjechałam do hotelu. Panów było dwóch – prawnuk i kolega. Obaj – przed czterdziestką… moi rówieśnicy. Od razu powiedziałam zmieszana, że oczekiwałam kogoś starszego. Szybko przeszliśmy na „ty”. Po drodze wyjaśnialiśmy genealogię rodziny.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od gmachu Politechniki – największego i pierwszego we Lwowie dzieła Juliana Zachariewicza. Zaprojektował go mając zaledwie 35 lat!

Julian Zachariewicz

Do niedawna Politechnika była niedostępna dla zwiedzających. Teraz – miła niespodzianka. Wszędzie można zajrzeć, nawet do auli. Jeszcze przed gmachem zaczepiła nas jakaś starsza pani – a kto, a skąd. Mówię, że chcemy zobaczyć w środku. „Proszę, proszę, zapraszamy”. Trochę się nabiegaliśmy po tej Politechnice, bo klucze od gabinetu 220 są w 326, a żeby wejść do starej biblioteki na pierwszym piętrze, to trzeba odebrać klucz (w zaplombowanym pudełku) na drugim piętrze i zostać zaanonsowanym telefonicznie w sekretariacie biblioteki.

Przy okazji zaglądamy też do muzeum. Pewnie nieczęsto bywają tutaj goście. Uprzejma starsza pani, coś nam opowiada, wyjmuje z gablot eksponaty. Zauważam książkę „Politechnika Lwowska” wydaną we Wrocławiu. – „Nie ma co zaglądać, masa błędów” – stwierdza pani. Przynosi teczkę ze sprawą Donata Langauera. Opowiada, że został zastrzelony przez polskie podziemie za to, że wykładał po ukraińsku. Że wcześniej zastrzelili mu dziecko. Dziwnie się czujemy, ale nie wiedząc nic o tej sprawie nie podejmujemy dyskusji. Zbieramy się do wyjścia. – A skąd jesteście?” – pyta pani kustoszka na odchodnym i daje nam broszurkę o Politechnice. – „Z Krakowa”. – „Byłam w Krakowie w 1967 roku”.

Po powrocie do domu czytam: „Docent dr Donat Langauer, który w 1929 r. przybył do Polski z terenu Łotwy, tutaj w 1932 r. uzyskał doktorat i od 1933 r. wykładał technologię przemysłu solnego na Politechnice Lwowskiej. Już przed wybuchem II wojny, działając w konspiracji, założył „jaczejkę” komunistyczną, bacznie obserwującą miejscowe stosunki. Sąd podziemny AK wydał na niego wyrok śmierci, który został wykonany na cmentarzu Łyczakowskim… Wyrok zapadł za sporządzenie listy Polaków, których NKWD, począwszy od 2.II.1945 r., aresztowało i deportowało do Krasnodonu” (Zbysław Popławski „Represje okupantów na Politechnice Lwowskiej”).

Z Politechniki idziemy rzucić okiem na wille zaprojektowane przez Juliana Zachariewicza – willę Styki, w której obecnie mieści się muzeum Nowakiwśkiego oraz pierwszą własną willę we Lwowie, budowaną równocześnie z gmachami Politechniki w jej pobliżu, przy parku Kościuszki. Willa wzorowana była na renesansowych rezydencjach włoskich. Teraz ma dobudowane piętro, co zniszczyło jej pierwotny charakter. „Wiedziałem, że czymś mnie zaskoczysz” – okazuje się, że Sławek, już porządnie oczytany jeśli chodzi o dzieła pradziadka, o tej willi nie wiedział.

Kolejnym punktem naszej wycieczki jest Kastelówka. Dzielnica, która swoją nazwę zawdzięcza Włochowi Castello, który posiadał spory obszar niezabudowanej ziemi na dawnych przedmieściach Lwowa, ożyła dopiero pod koniec XIX w. dzięki Julianowi Zachariewiczowi i Iwanowi Lewińskiemu. Architekci wykupili teren z zamiarem wybudowania tam miasta-ogrodu. Zamiar ten częściowo został zrealizowany, dzięki czemu powstała jedna z najpiękniejszych dzielnic Lwowa. Teren podzielono na 71 parcel, na każdej parceli miała stanąć willa w stylu pittoresc lub budynek użyteczności publicznej. Styl pittoresc (czyli „malowniczy”) oznaczał połączenie elementów stylów historycznych – romańskiego, gotyku – z elementami architektury ludowej, zaczerpniętymi z uzdrowisk szwajcarskich, a także rodzimego stylu zakopiańskiego i huculskiego. Zachariewicz doskonale znał styl zakopiański, zaproponowany przez Witkiewicza jako polski styl narodowy, ale nie używał go w zalecanej przez twórcę czystej formie. Lubił eksperymentować, przetwarzać, łączyć dalekie sobie elementy, jak na przykład gotyk ze stylem mauretańskim. Dzięki temu powstawały zupełnie nowe formy. Jego partner eksperymentował ze sztuką huculską – dzięki czemu powstał nowy styl – ukraińska secesja.

Dochodzimy mniej więcej do połowy Kastelówki. Tutaj dawna ulica „Na willach”, (później Nabielaka, dziś Kotlarewskiego) robi nagły skręt. W ślepym zaułku, będącym odnogą tej ulicy znajdują się ostatnie budynki, które udało się wybudować i sprzedać za życia Zachariewicza – w tym willa „Jaga”, w której mieszkał później inny architekt, również eksperymentujący ze stylami ludowymi, wielki oryginał i patriota – Jan Sas Zubrzycki, który z Krakowa przeniósł się do Lwowa. Znając naczelną zasadę twórczości Zachariewicza – stopniowanie wrażeń, żałujemy, że nie możemy do każdej willi zajrzeć do środka. Zachariewicz zawsze najlepsze zostawiał na koniec, fasada była tylko zapowiedzią doznań estetycznych wewnątrz budynku.

Dalsza część Kastelówki powstawała już w początkach XX w., po śmierci architekta. Nie na wszystkich parcelach udało się postawić wille, część zajęła zabudowa czynszowa, której tak przeciwny był Zachariewicz. Nigdy w życiu nie zaprojektował kamienicy. Dopiero w końcu Kastelówki, przy obecnej ul. Horbaczewskiego, odnajdujemy jeszcze kilka malowniczych willi. Tutaj kończył się XIX-wieczny Lwów. Jedną z najbardziej oddalonych działek Zachariewicz zarezerwował dla siebie. Była to duża, zadrzewiona parcela z niewielkim dzikim stawkiem. W latach 1891–93 wzniósł tu dla swojej rodziny willę „Julietka”, do której wkrótce się przeprowadził. Julietka była nowością i rewolucją w swoich czasach, pierwszym powiewem secesji, której wybuchu we Lwowie Zachariewicz już nie dożył.

Dojeżdżając do „Julietki” zastanawiamy się, z jaką wersją wystąpić tym razem, po pierwszym nieprzyjemnym przyjęciu. Decydujemy się na to, że jesteśmy zainteresowani noclegiem w hostelu. Dzwonimy. Wpuszczają. Miejsc nie ma, ale chcielibyśmy zobaczyć, jakie są warunki. Wita nas bardzo przyjemny człowiek, Rusłan. Od razu zgadza się na pokazanie willi łącznie z dachem i piwnicą. Wobec tak nieoczekiwanego miłego przyjęcia natychmiast wyjawiamy naszą „tajemnicę” – ten pan jest prawnukiem Zachariewicza. Oczy blondynki na recepcji robią się na to wyznanie wielkie, okrągłe i niebieskie: – „Naprawdę?!” Sławek dumny, odbiera honory w imieniu nieżyjącego pradziadka.

„Julietka” zachwyca. Rusłan dokładnie pokazuje nam wnętrze, które jest plątaniną pokoi, korytarzyków, schodów, balkonów, schowków. – „Już wiem, czemu u ciebie w domu nie ma ani jednej prostej ściany” – odzywa się do młodego Zachariewicza przyjaciel – „ty masz to po prostu we krwi!”. Niestety willa jest w opłakanym stanie. Tuż po wojnie było tu przedszkole, później SBU. Od kilku lat budynek stał pusty. Z oryginalnego wyposażenia zachowały się witraże, kilka mebli wbudowanych na stałe, kominek. Podobno nowy właściciel chce mu przywrócić dawny blask. Łezka kręci się w oku, Sławek wzruszony. Żegnamy się, dziękując serdecznie, z obietnicą powrotu z noclegiem w pradziadkowej willi. Zanocować można tu już za 50 hr (13 zł).

Z „Julietki” jedziemy prosto na Cmentarz Łyczakowski. Są tu pochowani członkowie rodziny Juliana oraz on sam. Po małym odpoczynku wyruszamy dalej. Teraz odwiedzimy kościoły: franciszkanek, projektowany przez Juliana oraz św. Jana i Matki Boskiej Śnieżnej, przebudowane przez architekta.

Kościół franciszkanek na Kurkowej w czasach radzieckich służył jako pomieszczenia pobliskiego szpitala. Zniszczono wiele z przedwojennego wyposażenia. Rozpoznajemy jednak boazerie z ciemnego drewna – podobne były w Julietce. Wzrusza witraż upamiętniający fundatorów: „Włodzimierzostwo Dzieduszyccy z prośbą o modlitwę za dzieci”. Kiedy wznoszono kościół, który ma formy romańsko-gotyckie, Zachariewicz chciał również przy budowie nawiązać do tradycji średniowiecznych – zamurować osobiście relikwie w fundamentach świątyni. Nie pozwolono mu na to, ponieważ był protestantem.

Następnie zaglądamy do najstarszego lwowskiego kościółka św. Jana – mieści się w nim obecnie muzeum. W środku makieta – kościół przed przebudową. – „Ładny kościółek był, zanim się za niego wziął twój pradziadek” – żartuje przyjaciel Sławka. Sławek udaje, że jest zły. Ale trzeba przyznać, że przy tej przebudowie fantazja poniosła architekta bardzo daleko od pierwotnego wyglądu świątyni. Podobnie jak przy przebudowie pobliskiego kościoła Matki Boskiej Śnieżnej.

Na koniec zostawiliśmy jeden z moich ulubionych gmachów we Lwowie – Galicyjską Kasę Oszczędności, w której obecnie mieści się muzeum Przemysłu Artystycznego. Gmach jest naprawdę zachwycający. Został wzniesiony przez Zachariewicza w 1891 r. dla banku, który działał na zasadach niekomercyjnych – zyski przeznaczano na cele charytatywne. Ogromny gmach w samym centrum Lwowa, przy dawnych Wałach Hetmeńskich od razu rzuca się w oczy. Jego ciężki, kamienny parter w stylu neorenesansu sprawia na widzu wrażenie stabilnych podstaw, na których trzyma się instytucja. Dalsze piętra są lżejsze, ozdobne, a całość wieńczy narożna kopuła ozdobiona alegorycznym wyobrażeniem Oszczędności, wzorowanej na Statui Wolności. To jednak dopiero zapowiedź tego, co znajduje się w środku… od razu po wejściu ukazują się nam dwie duże sale, dziś zamienione na muzealne, z nie do końca zatartymi napisami nad wejściem – „Likwidatura” i „Kasa wkładów”. Dalej przechodzimy do obszernego holu, z którego prowadzą schody na piętro. Warto odwrócić się w połowie tych schodów i popatrzeć za siebie. Zobaczymy nie tylko panoramę całego holu wraz z wejściem, ale także dwie balustrady ze sztucznego marmuru biegnące dalej w górę i połączone ozdobnym balkonikiem rodem z opowieści o Romeo i Julii, a także bogato zdobiony barokowymi ornamentami sufit głównej klatki schodowej. Całość dopełniają witraże, żyrandole z weneckiego szkła i elementy z ciemnego drewna.

Kulminacja wrażeń czeka nieco dalej – w sali posiedzeń. Wyłożona ciemną boazerią, z tapetami z tłoczonej skóry, weneckim żyrandolem i półokrągłą niszą ozdobioną dodatkowo ścienną płaskorzeźbą. Z boku stoi fortepian. Sławek, pianista z wykształcenia, siada przy nim i gra. Czy można lepiej wyrazić przepełniające człowieka uczucia?

Katarzyna Łoza
Tekst ukazał się w nr 18 (214) 30 września-16 października 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X