Od przyjaźni polsko-ukraińskiej do bezpieczeństwa w regionie

Minione wydarzenia jak żadne inne pokazały nam, iż krzewienie i podtrzymywanie polsko-ukraińskiej solidarności jest nie tylko wskazane, ale i konieczne.

Na zbyt ciasnej ziemi, między dwoma morzami, panuje zagorzały Rusin ze swoim okrutnym i nieubłaganym tysiącletnim wrogiem, Lachem, i natchniona przez stulecia omamów wściekłość czyni ich obu opętańczymi. Niczym dwa lwy, (…) z wielkiego żalu do tego, co było i minęło, z ogromnej rozpaczy za tym, co snadź musi się zdarzyć, rozdzierają sobie teraz nawzajem piersi do głębi serca i patrzą krwiożerczym wzrokiem złości na tę uciechę, dzięki której weselą wspólnych wrogów swoich. Na tę nieszczęsną walkę tracą oni ostatnie siły, ostatnie swoje zasoby i niczym ci gladiatorzy przed rzymskim zgromadzeniem ludu gotują sobie śmierć nawzajem, acz śmiercią tą nie pochwali się żaden z ich potomków.

P. A. Kulisz, Pisanka Rusinom i Polakom na Wielkanoc 1882 roku, Lwów 1882.

Przyczyna ku temu jest bardzo prosta. Po 1991 roku oba kraje znalazły się w nowych realiach geopolitycznych. Zarówno przed nami jak i przed Ukraińcami pojawiło się nie lada wyzwanie – egzystencja w sąsiedztwie na styku dwóch wielkich, regionalnych bloków. Oba państwa stały się częścią „kordonów sanitarnych” otaczających z jednej strony Zachodnią Europę, a z drugiej – Rosję. Nasze kraje, wydawałoby się, skazane zostały na drugorzędność. Zostaliśmy usytuowani w przykrej i ciężkiej do zniesienia przestrzeni peryferyjnej dwóch wielkich ośrodków integracyjnych – Berlina i Moskwy. Bezpieczeństwo państwa trudniej jest utrzymać w strefie buforowej niż poza nią. Zaistniało ryzyko że nasze państwa padną ofiarą kolejnych katastrof geopolitycznych. Brzemię to musi siłą rzeczy wpłynąć na nasze strategie.

Wzajemna pomoc, by nie rzec – braterstwo w niedoli, zdaje się być jedynym efektywnym remedium w takiej sytuacji. Dowodów dostarcza historia. Gdy Polska i Ukraina znajdowały się we wspólnej przestrzeni cywilizacyjnej I Rzeczpospolitej, szanse na odpór sił naciskających na nią zarówno ze wschodu, jak i z zachodu były większe. Dopiero wzgardzenie przez Polaków aspiracjami narodowymi Ukraińców (i w rezultacie stopniowa utrata Ukrainy na rzecz Rosji), utorowało drogę do rozbiorów Rzeczpospolitej. Tak też po zakończeniu I wojny światowej jednym z filarów polskiej niepodległości był taktyczny sojusz z Ukraińcami, zaś bratobójcza wojna lat 40. XX wieku, spleciona Tragedią Wołyńską, stała się elementem podkopującym dzieło wyzwolenia Rzeczpospolitej po II wojnie światowej. Na tych i innych spostrzeżeniach zbudowano wkrótce doktrynę polityczną zwaną „doktryną Giedroycia”, która z czasem (mniej lub bardziej oficjalnie) stała się najważniejszym pryncypium polskiej polityki wschodniej. Wedle niej, kluczowym dla utrzymania bezpieczeństwa i niepodległości Polski jest utrzymanie bezpieczeństwa i niepodległości Ukrainy. „Nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy” – głoszą zwolennicy doktryny. Po wydarzeniach z Majdanu i ich tragicznych następstwach moglibyśmy dodać: „nie ma silnej Polski bez silnej Ukrainy”.

Niestety, żądanie zaangażowania Polski w budowę silnej Ukrainy jest dziś mało powszechne. Napawa to zdziwieniem, zwłaszcza gdy gołym okiem widać, jak wielkie zagrożenie niesie ze sobą sąsiadowanie z państwem słabym, niestabilnym i niezdolnym do wypełniania swych podstawowych funkcji.

Nie sposób uniknąć wrażenia, iż nastała za Bugiem sytuacja jest efektem przeoczeń i zaniedbań ostatnich 20 lat w polskiej polityce wschodniej. Co tyczy się polsko-ukraińskiej przyjaźni: nigdy nie była ona pełnowartościową. Piszę to otwarcie i myślę, że każdy uczciwie myślący Polak i Ukrainiec przyzna mi rację. Gdy w Ukrainie bywało spokojnie, Polska nie wykorzystywała momentu, by przypuścić zdecydowaną próbę na rzecz jej wzmocnienia. Polakom przypomina się o Ukrainie dopiero, gdy tam dzieje się źle. A wtedy z reguły jest już za późno. Dla Polski – by zbudować narzędzia efektywnego oddziaływania, dla Ukrainy – by z polskiej pomocy jakkolwiek skorzystać. Polska pomoc ogranicza się zwykle do spontanicznego zaangażowania społeczeństwa obywatelskiego, Ukraińcy zaś są zbyt zajęci sobą, by dać nam jakąś konstruktywną odpowiedź. A i potem, gdy przychodzi czas na stabilność, pamięć o Polakach schodzi gdzieś na dalszy plan. Powstaje atmosfera wzajemnej nieufności; Ukraińcy są zawiedzeni biernością Polski, Polacy brakiem wzajemności. Jeśli dodać do tego niekończące się pasmo animozji na tle historycznym, polski syndrom postkolonialnych bólów nostalgicznych oraz niezagojone rany po tragediach XX wieku, to otrzymujemy faktyczny obraz współczesnych polsko-ukraińskich stosunków społecznych.

Na takim stanie rzeczy zyskują oczywiście ościenne mocarstwa. W ich najświętszym interesie jest bronić podziałów i animozji między mniejszymi (lub słabszymi) państewkami Europy Środkowej i Wschodniej, utrzymywać relacje między nimi w niekończącej się stagnacji, kusić ofertami „indywidualnej korzyści” osiąganej za cenę zerwania z europejską solidarnością. Węgrzy w zamian za kilka rosyjskich kontraktów energetycznych zdecydowali się na ograniczenie własnego pola działania i wystąpienie z przestrzeni europejskiej solidarności. Podobnie wstrzemięźliwość w sprawie Krymu okazała Słowacja, dla której najważniejszym okazało się wąsko i krótkowzrocznie pojmowane bezpieczeństwo ekonomiczne. Małe państwa Europy Środkowej pośrednio wchodzą w role rzeczników Moskwy lub Berlina, a to z kolei konsekwentnie wpycha Polskę i Litwę w ramiona Waszyngtonu. Brak solidnego mechanizmu współpracy regionalnej, opartego o ambicje i dalekowzroczne plany geopolityczne, skutkuje faktycznym ograniczeniem suwerenności państw Europy Środkowej i Wschodniej, a w przypadku Ukrainy – zagrożeniem jej rozpadem. Trzeba także dodać, iż winy za taki stan rzeczy nie ponosi Rosja ani Unia Europejska, ale my sami.

Tragedia Polaków polega bowiem na tym, iż przyzwyczaili się oni do swojej podrzędności w nieformalnej hierarchii państw europejskich. Pogodzili się z myślą, że żyją w kraju ograniczonych możliwości, w kraju peryferyjnym i niezdolnym do budowy ambitnej polityki. Podczas rozmowy z protestującymi w ostatnim czasie obywatelami w polskim Sejmie premier Donald Tusk wypowiedział słowa dramatyczne, tym bardziej, iż przeszły one przez opinię publiczną kompletnie bez echa: „Polska jest biedniejsza niż Niemcy (…) inaczej nie będzie, bo inaczej być nie może”. Podobny element we współczesnej polskiej mentalności zagościł już niemal na dobre. Jesteśmy mali i słabi, a żądanie bycia silnymi jest a priori wkładane między bajki tylko dlatego, że części Polaków nie mieści się to w głowach. Co więcej – nie zauważamy, iż wyzbywając się ambicji, grzeszymy wobec naszych sąsiadów. Nie interweniujemy, działamy powściągliwie, wycofujemy się, gdy nasz brat jest w potrzebie. Oddajemy się błogiemu snowi. Obudzimy się dopiero, gdy zagrożenie stanie u bram, a w polu widzenia nie ostanie się ani jeden potencjalny sojusznik. Jak w XVII i XVIII wieku – wyrzekając się Ukrainy, w końcu wyrzekniemy się Polski.

A moglibyśmy wiele zdziałać. Przyłożyć się do promowania i wcielania w życie cenionych przez nas wartości. Mamy przecież doświadczenie, mamy know-how i mamy wystarczający potencjał, by pomóc Ukrainie dokończyć dzieło transformacji. Reformy wolnorynkowe, wolna konkurencja, niezawisłe sądownictwo, walka z korupcją – to wszystko, na czym się znamy i co moglibyśmy naszym pobratymcom zaoferować. Promując rozwiązania włączające Ukrainę w globalną przestrzeń gospodarczą, dzieląc się doświadczeniem w walce z przestępczością zorganizowaną – tymi krokami zmniejszylibyśmy ryzyko powstania w Ukrainie oligarchii. A bez oligarchii – co warto spostrzec – nie byłoby Majdanu, nie doszłoby do rosyjskiej interwencji i Ukraina nie stanęłaby na krawędzi upadku. Angażując się na rzecz reform w Ukrainie, ograniczając wpływy klanów mafijno-biznesowych, budowalibyśmy nie jedną, a trzy przyszłości – naszą, sąsiada i Europy. I na pewno nie żałowalibyśmy dziś grzechu zaniechania.

Moglibyśmy też znaleźć w sobie siłę, by pomóc Ukrainie zaleczyć problem jej ambiwalentnej tożsamości. Mogliśmy zauważyć w porę, iż to, czego Ukrainie potrzeba bezwzględnie, to dialog ukraińsko-ukraiński, a nie wspieranie „swoich” przeciwko „tamtym”. W tej kwestii mamy przecież swoje doświadczenie. Nie są nam obce ani problemy nation-building, ani „dialog polsko-polski”. Mogliśmy dołożyć wszelkich starań, by poprzez rozwój demokratycznych instytucji na Ukrainie doprowadzić do zmniejszenia przepaści dzielących jej wschód i zachód. Powodzenie tej operacji także osłabiałoby postsowiecką, kreolską ukraińską elitę polityczną, w której interesie (jak do tej pory), było dzielenie narodu w imię osiągnięcia krótkotrwałych korzyści (pisał o tym rozlegle Mykoła Riabczuk). Wspomogłoby tym samym proces wytworzenia nowoczesnej, świadomej i obywatelskiej narodowej elity ukraińskiej, która byłaby w stanie skuteczniej zabiegać o siłę Ukrainy w regionie, wzmacniając tym samym jego bezpieczeństwo.

Wszelkie wskazane wyżej zabiegi przyniosłyby korzyści także Polsce. Ustanowienie doktryny polityki wschodniej opartej na dalekosiężnym planie i ambicji wymagałoby dokonania wysiłku tu, w kraju, od nas samych. Potrzebujemy narzędzi, którymi moglibyśmy nasze plany wcielać w życie, potrzebujemy przede wszystkim polskiego kapitału i sprawnie współpracującego z nim państwa. Wystarczy spojrzeć na listę 100 największych przedsiębiorstw w Polsce, sporządzoną przez magazyn „Forbes”. Faktycznie czołówkę listy stanowi grupa polskich spółek energetycznych, jednak zaraz za nimi plasuje się szereg firm zagranicznych, skupiających zdecydowaną większość, z przepływającego przez nasz kraj kapitału. Firmy te siłą rzeczy są o wiele mniej zainteresowane rozwijaniem możliwości naszego państwa (płaceniem podatków w Polsce, zapewnianiem Polsce lepszego dostępu do rynków zagranicznych czy finansowaniem inicjatyw pozarządowych działających na rzecz polskiego interesu), niż potencjalnie kapitał polski. Przyjęcie zasady odpowiedzialności za region w polskiej polityce zagranicznej prędzej czy później musiałoby stać się potężnym impulsem dla rozwoju gospodarki krajowej. Podobnie: odpowiedzialność za dialog ukraińsko-ukraiński prędzej czy później okazałaby się motywacją i źródłem dobrych rozwiązań dla sporu polsko-polskiego; za ochroną inwestycji w wydobycie gazu łupkowego na Ukrainie musiałaby pójść ochrona inwestycji w Polsce. Wielu zaskakuje, jak bardzo interesy Polski, Ukrainy i całego regionu są w XXI wieku zbieżne.

Wszystko jednak zaczyna się w nas, w naszym poczuciu godności i odpowiedzialności. Kluczem jest zrozumienie (zarówno przez Polaków, jak i Ukraińców), że nasz świat nie kończy się na granicach naszych miast, regionów czy państw. Wszystko, co dzieje się u nas, jest zarówno skutkiem, jak i przyczyną, kolejnych łańcuchów wydarzeń, które kilkakrotnie okrążą glob zanim wrócą do nas. Jesteśmy częścią szerszego środowiska, którego poznanie i zrozumienie przychodzi nam (m.in. ze względu na położenie geopolityczne) z wyjątkową trudnością. Trzeba także zrozumieć, iż polityka (nieważne – wewnętrzna czy zagraniczna) to sztuka kreowania rzeczywistości, a nie poddawania się jej. Polityka jest sztuką przeciwstawiania się okolicznościom i sytuowania ich tak, by grały na naszą korzyść. W końcu też, polityka jest sztuką ponoszenia odpowiedzialności za własne czyny. Czas, byśmy wszyscy zrozumieli, iż bezczynność jest dla nas (wszystkich) zbrodnicza.

Konstanty Chodkowski – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych, dziennikarz niezależny, współpracownik portalu Eastbook.eu, korespondent na Europę Wschodnią.

Tekst ukazał się w nr 16 (212) za 29 sierpnia – 15 września 2014
Tekst w wersji polskiej i ukraińskiej ukaże się w najnowszym numerze periodyku Klubu Galicyjskiego „Wolni z Wolnymi”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X