Obraz Huculszczyzny w listach Stanisława Vincenza. Część 1

Obraz Huculszczyzny w listach Stanisława Vincenza. Część 1

na podstawie listów zachowanych w Archiwum Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu

Korespondencja Stanisława i Ireny Vincenzów, ich epistolarna spuścizna zbadana jest tylko w dość niewielkim zakresie i wymaga odrębnego opracowania, ponieważ literatura polska, jak się wydaje, ma niewielu pisarzy o tak dużym dorobku epistolarnym. A jeśli kiedyś doczekamy się takiego naukowego wydania listów Vincenza, to będą one odczytane nie tylko jako dokumenty do biografii pisarza, ale i jako część jego twórczości artystycznej, dzięki której bez wątpienia lepiej zrozumiemy Vincenza nie tylko jako człowieka, ale i jako artystę.

Tęsknota za utraconą ojczyzną
Listów, które Vincenz otrzymywał lub pisywał sam, jest dużo. Są one różnorodne pod względem tematycznym, mamy zatem listy oficjalne, żartobliwe, listy-propozycje, listy-pozdrowienia, listy-wspomnienia. Listy owe adresowane były do różnych osób, rodzina Vincenzów natomiast otrzymywała korespondencję ze wszystkich stron świata. W niektórych znaleźć można wspólne elementy – wspomnienia o rodzinnej Huculszczyźnie. Nie będzie przesadą, jeśli użyje się stwierdzenia, iż właśnie obraz Huculszczyzny jest nieodłączną częścią Vincenzowskiej epistolografii. Stanie się to wręcz oczywistym, gdy uświadomimy sobie, że najważniejszym utworem dla samego pisarza, „księgą jego życia” była powieść Na wysokiej połoninie, pracował zresztą artysta nad nią, można by rzec, aż do śmierci.

Właśnie korespondencja pomaga zrozumieć, jak ważne dla Vincenza było napisanie tej książki, jak wiele czasu i sił poświęcał on tworzeniu na emigracji następnych części swojej tetralogii: „Postanowiłem w tym roku wreszcie skończyć drugi tom Połoniny – pisze on w liście do Bazylego Przybyłowskiego w marcu 1953 r., – i całą wiosnę pracowałem nad nowymi rozdziałami albo uzupełniałem, dawno już napisane, tak jak wynika z kompozycji, bo wstecz widzi się lepiej niż naprzód”. W tym liście harmonijnie połączona jest opowieść Vincenza o treści dalszych rozdziałów i swoista liryczna dygresja o dramatycznej sytuacji Polaków-emigrantów, wywołana właśnie wspomnieniami Huculszczyzny: „Widzisz Baziu, a teraz my wszyscy jesteśmy „na czużyni” i, choć nas chwyta w swoje szpony to tempo „prędzej, prędzej”, przyzwyczailiśmy się chętnie albo niechętnie i może czasem nawet myślimy, że nie może być inaczej […] A my zawsze jesteśmy przecież tam, gdzie nasze korzenie, to znaczy nad Czeremoszem i Waratynem”.

26 czerwca 1966 r. w liście do dawnej przyjaciółki Konstancji Dolanowskiej, która w tym czasie mieszkała w Londynie, Vincenz pisze, że na obczyźnie dla niego: „Jedyną […] formą działalności może być literatura, która zostawi może nawet kilku narodom obrazy właściwych im symbolów. Huculszczyzna pasterska jako jedna z najtrwalszych reliktów federatywnej Polski wydała mi się jedynym co mogę pozostawić z mego kraju, z mojej młodości, a nawet z dzieciństwa”.

Dlatego po trzynastu latach, które minęły od napisania cytowanego wyżej listu do Przybyłowskiego, jego praca nad książką o Huculszczyźnie wciąż trwała. Można przypuścić, że to właśnie tęsknota za utraconą ojczyzną była decydującą siłą jego działalności na emigracji, zwłaszcza w latach powojennych.

W listach do bliskich przyjaciół, podzielających jego myśl, Vincenz bardzo często opowiada o swych pomysłach, o źródłach, które już wybrał do kolejnych części swego utworu, o szczegółach wątku i kompozycji następnych części powieści-eposu. Można powiedzieć, że epistolografia Vincenza żywi się tematami i motywami jego utworów artystycznych. Szczególnym elementem stylistycznym tych listów są „inkrustacje” z gwary huculskiej. Vincenz przeważnie wprowadza podobne „udekorowanie” w część końcową listu:

„Tymczasem Was wszystkich serdecznie pozdrawiam, niech braterski sztandar zaszumi nad Słobodą! „Kilko bude Wasyłyku twoho towarystwa? Tak jak w naszych bukowinkach zelenoho łystu! Wasz stary”. Albo dopisuje na zakończenie listu” „Ściskam was czule, mówiąc po huculsku, daj Boże myrno, daj Boże zdoroweczko, zdoroweńki buły”.

A niekiedy pan Stanisław zaznaczał, że jego pożegnania – pozdrowienia są wprost huculskie: „Pozwoli Pan, że pozdrowię Pana starym pozdrowieniem, które słychać między Czarnogorą, między Łysiną i wszędzie tam, gdzie nam bądź co bądź trochę lżej było oddychać i „Myrom, kobyste diżdały, taj zdoroweńky buły wsi myli susidońky!”. Nawet na pocztówkach z życzeniami świątecznymi Vincenz z miłością i łagodnym humorem wspomina strony ojczyste, swoich przyjaciół z miasta na Huculszczyznie – Żabiego: „Nasi Kochani Żaby, Żabki i Żabeczki! Przyjmijcie od starych rodaków z nad Czeremoszu, chasydzko-huculskich, najserdeczniejsze życzenia szczęśliwych Świat Pejsachowych. Zdoroweńki buły, ta daj Boże myrno!”.

Zapraszając przyjaciół do siebie, Vincenz nie kusił ich urokiem Francji, ale tym właśnie, że przyroda La Combe przypomina ojczystą Huculszczyznę: „Może kiedyś razem pojedziemy w góry, które bądź co bądź przypominają nasze strony. Także zieleń, także i ptaki. Tylko takiego pięknego miasta jak Buczacz ze swym ratuszem nigdzie tutaj nie znaleźliśmy, jak dotychczas”.

Uciekając w maju 1940 roku z „sowieckiego raju” Stanisław Vincenz zostawił cały swój majątek w Bustrzecu – dom, książki, meble itd. Lecz bezcennymi były dla niego materiały, dotyczące historii, kultury i życia Huculszczyzny. Po latach, tak o tym napisze Stanisław Vincenz: „Co do zbiorów huculskich, to udało nam się wynieść na plecach, podczas ucieczki na Węgry w r. 1940, najcenniejsze materiały, a mianowicie kilkaset fotografii, a także rękopiśmienne zbiory zapisane przez mnie i przez moją żonę, pieśni, teksty zaklęć, opisy obyczajów, słowniczek huculski, a wreszcie, last net least, pełny spis nazwisk huculskich”.

Nadzwyczaj interesująca była idea Polaków-emigrantów stworzenia w Ameryce Muzeum Polskiego. Stanisław Vincenz popierał ten projekt. W listach do Bazylego Przybyłowskiego dokładnie omawia plany otwarcia podobnego ośrodka kulturalnego w Ameryce, w którym jego zdaniem powinny być przedstawione wydział historii Polski, wydział literatury i sztuki i, koniecznie, wydział etnografii: „dział etnograficzny jest bardzo ważny”, podkreślając, że „do tego naturalnie należy Huculszczyzna”. Założenie podobnego muzeum Vincenz uważał za dobrą sprawę i polecał Przybyłowskiemu zwrócenie się, w sprawie poszukiwania eksponatów, do wszystkich Polaków, mieszkających w różnych krajach świata.

W 1966 r. w Neapolu miano otworzyć nowoczesną i postępową pod względem metod oświaty i wychowania szkołę szwajcarską, w założeniu której brał udział brat Stanisława Vincenza – Kazimierz. Otwarcie miało być bardzo uroczyste. Interesujące, że i to wydarzenie nie mogło się odbyć bez „akcentu huculskiego”. Stanisław Vincenz z satysfakcją napisze w liście do Przybyłowskich, że „właśnie jestem zaproszony do otwarcia tej szkoły moją przemową, a mój brat Kazik obiecał nauczyć uczniów szwajcarsko-włosko-angielskich, którzy także mają otworzyć szkołę za pomocą tańców huculskich”. Ale to „łączenie” się z Huculszczyzną powinno było być, zdaniem Vincenza, nie jednorazową akcją. Ono powinno było kontynuować się w systemie estetycznym i wychowawczym uczniów: „Ponadto na pamiątkę dawnych więzów w tejże szwajcarskiej szkole ma być zachowana tradycja huculskich tańców, jak przypuszczam tańców świątecznych i magicznych z okresu Bożego Narodzenia tzw. plejs”.

Szczera rozmowa przyjaciół
Korespondencja Vincenza często ma coś wspólnego ze szczerą rozmową przyjaciół. Czytając te linijki rozumiemy, że Vincenz pisze list do przyjaciela, który tak jak on dobrze znał kraj huculski i pamiętał swoiste piękno huculskiego folkloru, mógł głębiej zrozumieć myśl Vincenza i zamieszczony w liście cytat z huculskiej kolędy: „Może Ty Baziu pamiętasz że był tam taniec wybitnie magiczny tzn. dążący do przemiany rzeczywistości za pomocą tańca t.zw. pljes na bżoły: „oj my tut i’ły, oj my tut pyły, oj koby sy wam bżoły roiły”. Jak może pamiętasz Baziu, taniec zaczyna się introdukcją kozy rogatej, która skacząc na tę samą melodię śpiewa: „oj dobryj weczer do cei chaty! Czy pozwołyte kozi płesaty” Na co chór domowników odpowiada hucznie: „Oj skaczi, skaczi kozo-nebogo, nasijaw nasz pan pszenyci mnoho”. I to właśnie po wieczne czasy mieliby śpiewać skacząc uczniowie szwajczarskiej szkoły w Neapolu”.

Z pewnością trudno teraz wyobrazić sobie taki obraz: uczniowie z Neapolu śpiewający i tańczący pieśni huculskie. Ale dla Vincenza, który doskonale znał i cenił tradycyjną kulturę Huculów, całkiem logiczne było nauczanie obok kultury starożytnych Greków kultury Huculszczyzny. Świadczą o tym słowa z listu do Przybyłowskiego, w którym Vincenz opowiadał o próbie przeprowadzenia w Lozannie wieczoru o nazwie „Rizdwo huculskie” i wywodził, że magiczne obrzędy Hucułów są bardzo bliskie do obrzędów dawnych Greków: „w starogreckiej religii kontakt z duszami, które opuściły nasz świat, był przeważnie utrzymywany za pomocą symboli, szczególnie dobrze nam znanego, a mianowicie przez kutię: „zatem droga jego sercu Huculszczyzna i wiedza o niej nie będą zbędne także w szwajcarsko-włosko-angielskiej szkole”.

Syn pisarza, Andrzej Vincenz, słusznie nazwał dom rodzinny w Słobodzie Rungurskiej, dworek Dziadka w Krzyworówni, swoistym „światem duchowym”, mini środowiskiem, które miało znaczny wpływ na kształtowanie się życiowej pozycji i światopoglądu pisarza. Jak pisze profesor Mirosława-Kuflowa, autor biografii Stanisława Vincenza: „Latem zawsze w domu byli goście – pisarz po staremu zapraszał wszystkich przyjaciół i znajomych. Przyjeżdżali z różnych regionów Polski i z zagranicy, zwłaszcza wspomniani już Szwajcarzy. Zresztą w całej okolicy nie było żadnego schroniska, więc często turyści lub narciarze, nawet nieproszeni, zjawiali się w słynącym z gościnności domu. W razie potrzeby dzieci sypiały na strychu odstępując przybyszom swój pokój. Stanisław Vincenz, zawsze tryskający energią i humorem, był duszą towarzystwa – czy to w czasie swoich wyjazdów, czy wśród gości w Słobodzie Rungurskiej lub w Bystrzecu. W kręgach przyjaciół bywał nazywany panem Pickickiem ze względu na pogodne usposobienie, żywotność, towarzyskość, ale także z powodu sylwetki dobrodusznego właściciela, wydatnego brzuszka. Chyba nie wszyscy zdawali sobie sprawę, że spontaniczna i dość żywiołowa postawa podszyta była pewną strategią, którą pisarz scharakteryzował już w latach emigracyjnych. Mówił, iż stara się zawsze ułatwić ludziom kontakt intelektualny „przez nastrój humoru i dowcipu i odskakiwania na bok, tak, że nigdy nie jest tylko sama nauka, ale też zabawa”. Stosowanie tej metody uznał za swoje osiągnięcie, celowo też wytwarzał atmosferę, w której zacierały się granice pomiędzy mówieniem na serio i żartami”.

W swoich listach do Vincenza od 6 kwietnia 1960 roku napisze: „Orle Gniazdo [wzgórze – O. C.] pod Maryszewską [połonina w Karpatach]. Pamiętam te cudownie sympozjony w Waszym Domu. Gdzie ta szwajcarska śpiewaczka, którą poznałam w domu Państwa? Doktor (Hans Zbinden) który pisał Technik und Geistelskultur? Przesyłam na ręce Pana, dla nich, serdeczne pozdrowienia! Takich ludzi, jak Państwo i Ich Przyjaciele nie zapomina się nigdy! Żyjecie zawsze w mojej pamięci!”.

Sam Stanisław Vincenz stale podkreślał, że najlepszych cech ludzkich nauczył się właśnie od Hucułów i zawsze wierzył w prorocze słowa swojej niani Pałagny: „Tymczasem wierzcie mi […] bo od Hucułów nauczyłem się być wiernym, tak jak moja stareńka kochana niania Pałagna, tym bardziej, że przepowiedziała mi niegdyś wielkie słowo, w które z miejsca uwierzyłem. „Korołem budesz, donyku!”.

Niekiedy w listach, całkiem dalekich od tematu huculskiego, jest on wywoływany przez Vincenza jako swoisty wzorzec porządności czy humanizmu. Tak w dramatycznym liście do Bazylego Rogowskiego, w którym opowiada o chorobie i śmierci swej pierwszej żony Leny, Vincenz przeciwstawia naturalny humanizm huculskiej babki-znachorki bezduszności angielskich lekarzy: „Ja sam jestem zasadniczym przeciwnikiem lekarzy i szpitali, chociaż oczywiście nie jestem doktrynerem, ale czekam od lekarza jednego, aby był człowiekiem dobrym i mądrym, a to się trafią stosunkowo rzadko i w tym wypadku się nie przytrafiło. Muszę powiedzieć że z większym zaufaniem można by powierzyć takiego pacjenta huculskim babom, które w najgorszym wypadku dają dobry łyk wódki, co pewno jest lepsze jak morfina i przedwczesne zabijanie człowieka, który chce jeszcze pobyć ze swoimi najbliższymi”. Może ta myśl nie była zbyt obiektywną, ale racjonalne ziarno o humanistycznej podstawie medycyny ludowej bezsprzecznie tu istnieje.

Każdy wypadek życia wywoływał u pana Stanisława obraz miłej jego sercu Huculszczyzny, nawet w drobiazgach, jak w liście do Bazia Przybyłowskiego: „Często o was myślę, gdy golę się aparatem przez Was podarowanym […]. Nie golę się zbyt często, chodziłem zarośnięty, aż Basia mnie zawstydziła, że żaden porządny Hucuł nie nosi brody, którą z jakichś tam przyczyn zabobonnych nazywają „kacapką” i jest zawsze ogolony”. Tam na obczyźnie było właśnie coś, co po myśli Vincenza, jednoczyło wszystkich uchodźców: „Ostatecznie łączą nas tak dawne czasy i tak wiele, a w dodatku sprawy niedopowiedziane. Nade wszystko taki kraj jak nasz. Zawsze wspominam jak Gucio pierwszy raz przyjechał do Słobody. Zdaje mi się, że było to w maju, pogoda bardzo piękna tak iż zdaje mi się owa wiosna jeszcze teraz nas cieszy i ogrzewa”.

Listy pisane do Stanisława Vincenza
Na szczególną uwagę zasługują nie tylko listy, które pisał Vincenz, ale i te, które dostawał. Na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, podczas „odwilży”, do Francji zaczynają docierać listy z ojczystego, huculskiego kraju. 20 grudnia 1965 roku w liście do Gustawa Goldberga Vincenz z właściwą mu mądrością pisze: „Dostaliśmy już kilka listów z Huculszczyzny od naszych sąsiadów, które nas zobowiązują, a nawet podbijają, swoją szczerością. Ostatecznie cóż na tej ziemi i przed opuszczeniem tego świata nam pozostaje, jeśli nie przyjaźń i pamięć”.

Listy z rodzinnych stron były oczekiwanymi gośćmi w domu Vincenza, radośnie dzielił się on nowościami z rodziną Gertnerów: „Kochani Helu i Mirku! dostaliśmy właśnie dwa bardzo ciekawe listy i w pierwszym rzędzie z Wami dzielimy się tą wiadomością. Jeden list z Żabiego, drugi z Bystreca. Ludzie bądź co bądź bardzo poczciwi, bo gdyby nie pomogli z wielkim wysiłkiem zabrać się nam stamtąd, to kto wie co by było…”.

Przed Bożym Narodzeniem 1966 roku Stanisław Vincenz otrzymał kolejny list z Ukrainy. Pisała do niego Wasyłyna Czornysz, która przed wojną pracowała jako kucharka w domu Vincenzów. List ten jest wyjątkowy tak pod względem zawartości, jak i formy. Prosta i już starsza kobieta, słabo widząca, poprosiła młodszą krewną, by napisała za nią list do ludzi, których bardzo kochała i szanowała, którzy na zawsze zostali w jej pamięci. Na papier padły nie po prostu słowa, ale słowa ułożone w kołomyjkę i poświęcone rodzinie Vincenzów. List ten jest tak ciekawy, że pozwolę sobie zacytować część jego w języku oryginału:

„Sława Isusu Chrystu! Ja sidaju do łystoczka u nowe kriselce, szczyryj prywit, nyźkyj poklin, poky nasze serce. U nedilu raneseńko, szcze ne zijszło sonce, jak pryłetiw sołowejko pid moje wikonce. Jak pryłetiw sołowejko, poczaw szczebetaty, ja musiła ustawaty do Was łyst pysaty. […] Bażaju Wam, ditiam waszym, zdorowja ta syły, wsioho szczastia simji Waszij, szczob w garazdi żyły. Kilka rokiw promynuło, jak Was ne baczu, ta tak tużu ja za Wamy, czasom i zapłaczu. Duże żałujut’ za Wamy i nasze suside. […] I za szczo Was ludy łychi syłoju zabrały. Czy za te, szczo Wy na zemli szczyro praciuwały. Czy za te, szczo Wy szczodenno Gospoda błagały. Wy lubyły naszi gory i błyżnioho swoho, diłyłysia dobrom swojim, ne robyły złoho. A Wy, Pany naszi myli, u gory wertajte; a pro mene staru babu Wy ne zabuwajte. Szczebetała sira ptaszka, siła na ganoczok, aż teper ja posyłaju do Paniw łystoczok. Zaszczebetaw sołowejko w łuzi u dibrowy, teper kinczu układaty, choczu u rozmowi”. A dalej Wasyłyna szczerze dziękuje za pomoc i dokładnie opowiada o nowościach ze wsi. I, pragnąć jakoś się odwdzięczyć, pisze: „Dorogi Pany, ja posyłaju Wam na świata grybiw trochy, nebagato, bo ciogo roku ne buło wrożaju na gryby”. A na zakończenie Wasyłyna znów „składa”: „Oj kuwała zozułeczka, ta kujut’, ta kujut’. Składit’ gubky czerez łystok, naj sia pociłujut’. Buwajte zdorowi. Wasza Wasyłyna”.

Wieści od Wasyłyny docierały do rodziny Vincenzów także po śmierci samego pana Stanisława. Irena Vincenz w 1973 r. pisała do swej dawnej przyjaciółki z czasów pobytu na Huculszczyznie, Zofii Hertz, o losie Wasyłyny: „Pytasz o kontakt z krajem. Dostaję listy, nawet dość często, a także wizyty od czasu do czasu […] Otrzymuję też listy z Żabiego, z Bystreca tj. ze „Związku Sowieckiego”, z Czerniowiec, ze Stanisławowa (obecnie Iwano-Frankiwsk), ze Lwowa. Kilka dni temu dostałam list i fotografie, wiadomość, że Wasyłyna, nasza kucharka z Bystreca, umarła, fotografia – Wasyłyna w trumnie z wielkim drewnianym krzyżem na piersi. Jej rodzina przysłała trzy fotografie: dla mnie, dla Basi i Jędrka”.

O przyjaznych, rodzinnych stosunkach, które panowały w przeszłości między prostą wieśniaczką a całą rodziną Vincenzów świadczą następujące linijki listu: „Dzieci Jędrka znają wszystkie bajki huculskie, jakie Wasyłyna jemu i Basi opowiadała, a także wszystkie „prawdziwe” historie o wilkach, niedźwiedziach, czortach, – które Wasyłyna na własne oczy widziała – o Leśnych, Nimfach wodnych, i Wilkołakach itd., itd., itd.”. Ten epizod jest świetnym dowodem, z jakiego źródła talentu i mądrości ludowej mógł korzystać uważny słuchacz, jakim był Stanisław Vincenz, zbierając materiały do swego opus vitae.

Listy z Ojczyzny były dla Vincenza nadzwyczaj ważne, co podkreśla on w liście do dawnego sąsiada z Krzyworówni, inżyniera Prokopiwa, który w tym czasie mieszkał w Samborze (na Ukrainie): „Oczekuję gorąco i niecierpliwie wiadomości, pozdrawiam Państwa serdecznie, a o ile możności także Rodaków ze Słobody, z Rungur, z Pieczyniżyna i z Markówki, doboszowego miejsca, za którym nieustannie tęsknię. Kiedy na wiosnę bukowinki zaczną się rozwijać, trudno wytrzymać i chce się iść piechotą prosto na Dubowy Lis, na Waratyki, na Kniażyj i na Rokietę”. Wydaje się, że samo to wyliczanie, wypowiadanie „na głos” nazw ulubionych huculskich miejscowości sprawia niewymowną radość i uciechę pisarzowi. Prawda, niektóre listy przynoszą nie zawsze przyjemne nowiny, choćby już wspomniany list Wasyłyny Czornysz, i to jest bolesne dla pana Stanisława: „Dostajemy w dalszym ciągu ciekawe listy z Krzyworówni i Bystreca. Nasza służąca Wasyłyna ułożyła śpiewankę, w której opisuje jakie tam są zmiany […]. Lasy wyrąbane, tak że z miejsca, gdzie stał nasz dom, teraz widać aż na Maryszewską. Wszędzie porobiono drogi i jadą autobusy. Ubrania dawnego nie noszą, zamiast ślicznie wyszywanych koszul i serdaków jakieś obrzydłe tworzywa sowieckiej mody”. Pisarz odczuwał, że elementy cywilizacji, wprowadzane nie zawsze w sposób rozumny i umiarkowany, skazują ten niepowtarzalny huculski świat na zagładę, na zatratę autentyczności.

Olga Ciwkacz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X