Nie wracajmy pod Kursk! Ówcześni dowódca Sił Lądowych Ukrainy gen. Syrski i głównodowodzący Sił Zbrojnych Ukrainy, fot. osirskiy / Telegram

Nie wracajmy pod Kursk!

Paradoksalnie, sytuacja wojsk ukraińskich może dziś być trudniejsza, niż na samym początku wojny. Dwa lata później wspomnienie blitzkriegu najemców na południu i wschodzie (w rzeczy samej, pod Mikołajów Rosjanie podeszli już 26 grudnia), czy desantu spadochroniarzy na Hostomel może jawić się czymś odległym. Porównując czasy, gdy o HIMARSach, Abramsach, czy pociskach Storm Shadow mało kto mógł jeszcze marzyć z tymi, w których nie kojarzony z przesadną stanowczością wobec Rosji Macron mówi o wysłaniu wojsk NATO na Ukrainę, Biden rzuca pod adresem Putina wulgarne epitety, a sekretarz generalny Sojuszu mówi jasno o perspektywach członkowskich dla Kijowa, wydaje się to stwierdzenie przynajmniej kontrowersyjne, jeśli nie błędne. A jednak, luty 2024 roku przywitał ZSU wymęczone niedostateczną rotacją brygad, uszczuplone znacznymi stratami w sile żywej, borykające się z chronicznym niedoborem rezerwistów i amunicji oraz zepchnięte do obrony, nieraz zakrawającej na desperacką (vide Awdijiwka). Jakby tego było mało, nad armią kładzie się cień zakończonej niepowodzeniem kontrofensywy na Zaporożu, a sam kraj staje się zakładnikiem wewnętrznej polityki Stanów Zjednoczonych i osobistych ambicji Donalda Trumpa. W tych okolicznościach tym mocniej wybrzmiała kontrowersyjna decyzja Zełenskiego o odwołaniu naczelnego dowódcy Wałerija Załużnego.

Uczciwość wymaga, by zaznaczyć, że tekst ten został w znacznym stopniu przeredagowany. Pisany był bowiem jeszcze gdy informacja o rychłej dymisji generała pozostawała w sferze plotek i można było ją traktować jako element kampanii dezinformacyjnej. Miał on przybrać formę swoistego ostrzeżenia – chociaż skierowanego w pustkę, wszak trudno przypuszczać, by słowa autora były w stanie coś zmienić.

Nie jest przesadą stwierdzenie, że przez te dwa lata pełnoskalowej wojny Załużny wyrósł na swoisty symbol ukraińskiego oporu, nie mniejszy (a może wręcz czystszy, nieskalany polityką) niż prezydent Zełenski. Jego twarz zapadła w pamięć zbiorową nie tylko wśród Ukraińców – miejsce na liście stu najbardziej wpływowych osób na świecie magazynu „Time” powinno mówić samo za siebie, tak jak niezliczone jednostronnie przychylne mu memy, często pomijany przez analityków element kształtowania dyskursu społecznego XXI wieku. Tak więc z jednej strony dowódca uśmiechał się z koszulek i kubków (sic!), czy też przyciągał uwagę mediów przypinką z „Gwiezdnych Wojen” na mundurze, z drugiej wypracował sobie powszechnie uznawaną reputację oficera nowoczesnego, utalentowanego, a przede wszystkim po prostu ludzkiego. Rozmaici eksperci chwalili go za nowoczesne podejście do prowadzenia działań zbrojnych, podkomendnych ujmował czysto ludzką przyzwoitością i troską o ludzkie życie. Nawet jego decyzje, o których mówi się, że przesądziły o jego losie jako naczelnego dowódcy – niezgodne z jednolitym, optymistycznym i de facto propagandowym (przy równoczesnym odrzuceniu negatywnych konotacji tego słowa) przekazem medialno-politycznym. Nie bał się, udzielając sygnowanego własnym nazwiskiem wywiadu, mówić wprost o fiasku kontrofensywy (do której rozpoczęcia miał być notabene zdaniem licznych komentatorów nieprzychylny, a jej rozpoczęcie wymogła na nim presja ekipy rządzącej), czy zupełnie trzeźwo przewidywać konieczności dokonania przełomu technologicznego, by przełamać opór mas najeźdźczych.

Sam Zełenski, swoją drogą również nie wystrzegał się często o wiele gorzej odbieranych wypowiedzi i decyzji wizerunkowych (o ile w przypadku Załużnego o negatywnym odzewie można mówić) Warto wspomnieć chociażby o pamiętnej sesji zdjęciowej jego małżonki dla czasopisma „Vouge”, czy masie wypowiedzi względem Polski, które z pewnością nie polepszyły wizerunku Ukrainy w oczach ogółu, jak wypieranie ukraińskiej odpowiedzialności za incydent w Przewodowie, czy chociażby głośna wypowiedź z siedziby ONZ o przygotowywaniu sceny dla moskiewskiego aktora.

Doszło do tego, że prezydent, od początku starający się ukazywać kierownictwo Ukrainy jako monolit, publicznie zrugał generała. Kulminacją napięć (co do ich skali media nie były zgodne) było odwołanie Załużnego i zastąpienie go generałem pułkownikiem Ołeksandrem Syrskim, oficerem uważanym za gotowego do większych ustępstw względem władz cywilnych. Syrski, etniczny Rosjanin kształcony na oficera w Moskwie, stał się momentalnie celem zmasowanych ataków rosyjskich trolli, jak jeden mąż określających go mianem „rzeźnika”. Była to aluzja do kontrowersyjnej decyzji generała, dowódcy obrony Bachmutu, by utrzymywać miasto możliwie długo i to pomimo znacznych strat. Skrzętnie pomijano przy tym, że to on przeprowadził wybitnie udaną kontrofensywę na charkowszczyźnie. Czego by o nim nie sądzić, nie można odmówić Syrskiemu zasług i doświadczenia. Jedno jest jednak pewne, nie zyskał on sobie nawet w części tak powszechnej sympatii jak Załużny. Natomiast jeżeli chodzi o memy, to z frazą „syrski” Google kojarzy tylko takie z kotem frontowym nazwanym przez żołnierzy właśnie Syrski.

W momencie w którym ogłoszono nominację wielu spekulowało, jak będzie wyglądać to „nowe podejście”, którego potrzebą prezydent tłumaczył dymisję dowódcy. Na odpowiedź nie musieliśmy czekać długo. Nowy głównodowodzący zdecydował się na wycofanie wojsk z Awdijiwki, bronionej zażarcie od samego początku pełnoskalowej inwazji. W ten sposób „rzeźnik”, mający bić się o każdy metr kwadratowy ziemi do ostatniego Ukraińca zrobił coś, co, delikatnie mówiąc, nie pokrywało się z jego utrwalanym przez wrogą propagandę wizerunkiem. Co więcej, Zełenski powierzył mu rozszerzenie sił zbrojnych o nowy rodzaj wojsk, Siły Systemów Bezzałogowych, w myśl potrzeby uzyskania nad wrogiem przewagi technologicznej. Złośliwi mogliby pokusić się o stwierdzenie, że wraz z objęciem nowej funkcji Syrski zamienił się w Załużnego.

Pytanie brzmi więc – czy warto było wymieniać dowództwo armii, zwłaszcza, że kolokwialnie mówiąc, różnicy nie widać? W gąszczu medialnego szumu wokół dymisji lubianego oficera łatwo mogła umknąć wiadomość, że wraz z Załużnym zwolniono dowódcę obrony terytorialnej Barhyłewicza, wojsk powietrznodesantowych Myrhorodskiego, Połączonych Sił Zbrojnych Najewa, a nawet szefa sztabu generalnego Szaptałę, czy wreszcie, pamiętać należy, że Syrski jako były dowódca wojsk lądowych chcąc nie chcąc zwolnił stanowisko. W listopadzie dymisję przyjęła pierwsza kobieta-generał Ukrainy, zawiadująca służbą medyczną Ostaszczenko oraz dowódca sił specjalnych Chorenko.

Nazwiska te przytoczono jednak wyłącznie informacyjne. Nawet uważani za twardogłowych Rosjanie w przeciągu ostatnich dwóch lat kilkukrotnie wymieniali głównodowodzących zgrupowania ukraińskiego. Celem niniejszego artykułu nie jest też próba oceny decyzji kadrowych, ani poszukiwanie odpowiedzi, czy dowódca takiego, czy owego rodzaju wojsk sprawdzał się. Problemem jest kwestia Załużnego, odwołanego, jak wiele wskazuje, z przyczyn politycznych, jeśli nie personalnych. Generał, pomimo trudnej sytuacji, zachowywał olbrzymie poparcie społeczne, czym głowa państwa już nie mogła się pochwalić. Równocześnie Załużny utrzymywał daleko idącą autonomię.

Na początku pełnoskalowej inwazji Zełenskiego powszechnie chwalono za to, że daje wojskowym „robić swoje”, nie miesza się w sprawy armii. 8 lutego zaprzeczył samemu sobie i niestety, dostrzegając w decyzji tej najdrobniejsze chociaż analogie historyczne, trudno jest nie kryć zaniepokojenia co do słuszności prezydenckiej decyzji. Dzieje wojskowości już nie raz pokazały, jak tragiczne w skutkach dla armii może się okazać ingerowanie polityków w jej funkcjonowanie lub emocjonalne decyzje personalne.

Doskonałym przykładem będzie tu historia Wehrmachtu, o którym powiedzieć można wiele złego, ale na pewno nie to, że nie posiadał zdolnych oficerów. Nazwiska takie, jak Guderian, Model, czy von Manstein po dziś dzień stanowią synonimy kunsztu dowódczego, a mimo to armia ta sromotnie przegrała II wojnę światową – dlaczego? Jednym z częściej wysuwanych przez historyków argumentów jest tutaj, oprócz niedostatecznej bazy surowcowej i nadmiernego rozciągnięcia frontu, osobista postawa Adolfa Hitlera.

Niemiecka ofensywa na wschód zatrzymana została w roku 1942. Za jedną z decydujących klęsk, które to umożliwiły, uznawana jest wielka bitwa pod Moskwą. W konsekwencji kanclerz III Rzeszy odwołał głównodowodzącego wojsk lądowych, feldmarszałka von Brauchitscha, a na jego miejsce mianował… Samego siebie.

Hitler w obsadzaniu wyższych stanowisk dowódczych popełniał błąd, który zarzucany był również Zełenskiemu przy wymianie Załużnego – chciał mieć wokół siebie optymistów, nie realistów. Wspomnieć tu należy postać generała Franza Haldera, szefa sztabu naczelnego dowództwa wojsk lądowych, postać wręcz symboliczną dla środowiska, w którym przyszło mu służyć. Stanowisko objął już w 1938 roku i z początku, pomimo licznych wątpliwości, nie znajdował odwagi, by sprzeciwiać się Hitlerowi. Im bardziej jednak inwazja na Związek Radziecki szła nie po myśli Berlina, tym bardziej narastała w nim frustracja i upór, by ratować sytuację. Szczególnie przeciwny był pomysłom równoczesnego uderzenia na Kaukaz (kierunek priorytetowy, który pozwoliłby Niemcom zabezpieczyć złoża ropy, z której brakami się borykali, jak i odciąć od nich Armię Czerwoną) i Stalingrad (miasto może i duże, ale stanowiące dla dyktatora obsesję głównie ze względu na wartość symboliczną). Pomimo ostrzeżeń przed nadmiernym rozciągnięciem sił, Hitler wymógł na sztabie realizację planu, co zakończyło się pamiętną bitwą stalingradzą i stratą nawet miliona żołnierzy oraz mnóstwa cennego sprzętu. Nim do tego doszło, Halder został wpierw zwolniony za kwestionowanie pomysłów Gröfaza (skrót od największy dowódca wszech czasów, wazeliniarski wręcz komplement ślepo wiernego feldmarszałka Keitla, który w obliczu kolejnych klęsk nabrał prześmiewczego znaczenia wśród niemieckich oficerów).

Zastąpiony został on, owszem, zdolnym generałem Zeitzlerem, który jednak pokornie słuchał wodza. Uległ więc jego naciskom, by doprowadzić do wielkiej bitwy na łuku kurskim, która, pomimo korzystnego bilansu strat własnych do wrogich, w znaczący sposób przyczyniła się do wyczerpania niemieckich zasobów, co za tym idzie, zepchnięcia Wehrmachtu do obrony.

Świeżo sformowane brygady ruszyły na rosyjskie fortyfikacje odgradzające drogę do Tokmaku bez przewagi liczebnej, elementu zaskoczenia, wsparcia lotniczego, „ostrzelania” i solidnych zapasów amunicji. Ruszyły, choć nie musiały – była na to zrozumiana presja polityczna, nie tylko z Kijowa. Na całe szczęście ukraińska armia w porę zatrzymała się i ograniczyła skalę ataków.

Pamiętajmy jednak, że to, co możemy wnioskować my – analitycy, dziennikarze i rozmaici obserwatorzy – stanowi tylko odbicie faktycznych decyzji i problemów. By mówić z pewnością o słuszności podejmowanych przez dowódców decyzji musielibyśmy dysponować danymi stricte wywiadowczymi. Nie wiemy co dzieje się za zamkniętymi drzwiami sztabów. I obyśmy się nie dowiedzieli. Pozostaje nam mieć nadzieję, że – w przeciwieństwie do komentatorów – Zełenski wie co robi.

Maciej Serżysko

Tekst ukazał się w nr 3-4 (439-440), 29 lutego – 14 marca 2024

X