Nienowe wiadomości co poniedziałku Tak wyglądały pierwsze tramwaje we Lwowie, NAC

Nienowe wiadomości co poniedziałku

W latach 20. XX w. ukazywał się we Lwowie tygodnik „Przegląd Poniedziałkowy”. Na czterech czarnobiałych stronach podawano najciekawsze – co nie znaczy najaktualniejsze – wiadomości z zeszłego tygodnia. Pierwsza strona poświęcona była wydarzeniom politycznym; kolejne dwie – reportażom, wiadomościom, plotkom i innym ciekawostkom, a czwarta – reklamom. Przeglądamy dziś numery z listopada 1921 roku.

W rubryce Plotki i Ploteczki, ktoś podpisujący się „JU” zamieszczał felietony na tematy aktualne wśród mieszkańców miasta.

Z tramwaju…

Pani Łopatkowa, to niewiasta rozłożysta i gruba, choć co prawda nie w tych rozmiarach jak ów dąb w Truskawcu, którego pięciu mężczyzn nie potrafi objąć w obwodzie. U pani Łopatkowej wystarczy trzech.

Poznałam ją w tramwaju, to jest, nikt mię jej nie przedstawił, ale siedziałam przez jakiś czas obok niej na ławce, gdy rozmawiała ze swą przyjaciółką Kasią, kucharką od fabrykanta octu, z którą zaznajomiła się przed kwadransem w tramwaju pod janowską rogatką. Zwierzała się jej ze wszystkich tajemnic, tak, że aż pan siedzący naprzeciwko, zatopiony w gazecie, karcąco spoglądał na nią od czasu do czasu. Pierwsze, co usłyszałam, to było curriculum vitae wraz z dodatkiem o charakterze i stosunkach majątkowych jej wszystkich bliższych i dalszych krewnych, lamentacją, że marka idzie w górę, a ceny także, że niema już bogobojnych ludzi.

Kulminacyjnym zaś punktem jej wywodów, którym towarzyszyły wykrzykniki Kasi: „Owa! Co pani gada! Coś takiego, ni może być!”, były opowieści o sąsiadach, krewnych i znajomych…

… Wtem zadzwonił konduktor. Przystanek pod „Wiedeńską”. Trwożnie wypycha się pani Łopatkowa wraz z tobołkami z wozu. Konduktor woła „Proszę wysiadać!” Rozpacz ogarnia panią Łopatkową, nie może się przepchać. Ktoś nawet woła: „A to ci gruba kolumna! Dla takich wóz drabiniasty a nie tramwaj”. Konduktor już daje znak do odjazdu, a pani Łopatkowa ścieśniona między dwa pakunki, już jedną nogą jest na chodniku, a drugą jeszcze na worku kartofli. Warkoczem zaczepiła się na lasce jednego pasażera, a lewą ręką na łańcuszku od zegarka jakiegoś jegomościa, który popatrzył na nią zjadliwie. Trudne położenie między ziemią a niebem. Pani Łopatkowa oddycha ciężko, jak miech kowalski, co w życiu szczęścia nie zaznała, nie zdobyła się na słowo oburzenia, ni skargi.

Wreszcie „Jezuniu! Jezuniu najświętszy! A to ci szczęście! Takie szczęście! O, joj, joj! Panie sąsiedzie! Takie szczęście” I wpadła niemal w ramiona jakiegoś dziubatego mężczyzny, z wyglądu rzeźnika…

Na takich podwórkach wszyscy o wszystkich wiedzieli wszystko, NAC

A więc wreszcie przyszło szczęście do pani Łopatkowej… (Ju)

Z obserwacji…

Wykwintny lokal nocny. Dyskretna muzyczka, gruby skrzypek rzępoli sentymentalnego walczyka, brokaty, aksamity… Szampan płynie na wszystkich stolikach, zachwycająco strojne damy z grubymi sznurami pereł na szyjach, panowie w smokingach eleganccy, po amerykańsku, kilku Francuzów obserwuje zbiorowisko z widocznem zajęciem. Rosjanki w kosztownych futrach i brylantach. Smukły tenor uwija się wśród nich, witany z podziwem.

Najbardziej hałaśliwem jest towarzystwo paskarzy rozlokowane w jednej z nysz. Oni to każą grać muzyce ulubione melodje, panowie śmieją się głośno i szeroko, panie nieco za tłuste z rączkami jak wałki, z nogami jak pedały. Brylanty lśnią na tłustych ich palcach, tysiącem reflektorów odbija je elektryka. Do taktu muzyki kołyszą swe „interesująco blade” wypudrowane, pucułowate… gęby.

Jedna z nich, najgłębiej wydekoltowana od góry i od dołu, w najwyższym nastroju, przytula grube swe wykarminowane wargi do łysej głowy swego towarzysza i szepce; „A więc Muci, czy kupisz mi jutro ten krymski płaszcz? Mówiłeś przecie… jeśli korona wiedeńska spadnie…”.

Ten odpowie: „Tak! Słodka Kiciu… Jutro telegraficznie każę ci je przysłać z Wiednia. Jeśli tak dalej pójdzie… dostaniesz pałac na Ringu…”.

Damula w zachwycie podnosi kieliszek szampański i piszczy: „Niech żyje Wiedeń! Boże wspieraj… Wiedeń!”

Zderzają się kieliszki. „Muci – kończy apoteozę wydekoltowana gruba Kicia, – jedźmy jutro lepiej do Wiednia. Dobrze?”.

Krótki pękaty Muci obejmuje ją tlustem swem ramieniem „Dobrze! Per Blitz! Ab gemacht!”. (Ju)

Wiek dziecka

Mieszkać w oficynach, to znaczy mieć cały dzień bezpłatne kino, no i inne raczej miłe rozrywki. Mieszkam w oficynach jak przystało na inteligenta z 1920 r. Jeśli nie rąbią kucharki; szczypek, jeśli nade mną nie tłucze w kuchni paskarskich artystka od rondli migdałów na torcik, lub sznycelków z kurczęcia, lub gdy pies pana dozorcy dostał już tyle a tyle razy tęgie lanie i piszczy w nieboglosy (choć twierdzą, że psie głosy nie idą w niebiosy) i gdy wreszcie dywany piętnastu partyj zostaną wytrzepane, zaczynam pracować.

Gdyby nie Antek. Lecz Antek jest ciekawem dzieckiem; potrafi, bowiem, zawsze „postawić na swojem”. Z rana jak to się mówi „na czczo” Antek staje na ganku w koszuli i śmieje się do Basi, starej kucharki od Pękalskich, gdy ta się fryzuje. Antek wystawia jej język. Basia grozi mu ogonkiem swego fałszywego warkocza. Antek śmieje się do rozpuku, że znalazł uznanie, wyciąga język coraz dosadniej; a palec prawej ręki wtyka w nos, przyczem prezentuje Basi odwrotną swą stronę medalu. Lecz przychodzi matka i częstuje go tęgim plackiem. Antek wrzeszczy, matka jest oburzona: „Ty bękarcie śmierdzący. Czekaj, dam ja ci ja, pójdziesz ty do izby!”. Antek krzyczy ze wściekłości. Otwierają się wszystkie okna. Kucharcie i kamerkacle wszystkich partyj zjawiają się: „A to ci bachor”.

Z oburzeniem odpiera matka ten generalny atak. „A wo patrzcie się! Ja wam tu dam bachor! Czy wy małpy wiecie, co to znaczy dziecko, co się go nosiło pod sercem? Chodź Antoś, nie rób sobie nic z tych…” Antek szlocha. Matka ciągnie go do stancji. „Chodź Antosiu, dostaniesz cukierka. Bądź grzeczny, nie płacz”. (głaszcze go po głowie).

Wycie ustaje. Antek zapchał sobie gębę cukierkiem i jest uszczęśliwiony, bo postawił na swojem. (ju)

„Przegląd” nie omijał również tematów „typowo naukowych”

Czyżby te plamy to była roślinność?, NAC

Czy księżyc jest zamieszkały?

W paryskiej Akademji nauk ścisłych odbyła się bardzo ciekawa, naukowa konferencja. Przed forum zebranych uczonych francuskich przedstawiono wspaniały atlas fotograficzny księżyca, którego zdjęcia porobił w obserwatorium paryskiem świetny astronom paryski Le Morvan. Atlas ten tworzy zbiór niesłychanie cennych dokumentów do różnych pejzaży księżyca. Główna dyskusja toczyła się na bardzo interesujący temat, a mianowicie roztrząsano kwestię czy na srebrnym globie istnieją żywe istoty. Wielkie wrażenie, bowiem, wywołała depesza nadesłana onegdaj przez profesora W. S. Pickeringa z uniwersytetu Harward, w której uczony amerykański twierdził, że wedle jego długich obserwacji stwierdza on istnienie życia na powierzchni księżyca.  Depesza jednak dodawała ostrożnie: „Profesor Pickering nie śmie twierdzić jakoby na księżycu znajdowały się istoty rodzinne”

Na jakiej tedy podstawie oparł prof. Pickering swe twierdzenie o istnieniu życia na obliczu bladego miesiąca? Otóż na tym fakcie, że jak twierdzi uczony amerykański, zaobserwować tam można olbrzymie strefy roślinnej wegetacji, które wyrastają na pewnych obszarach księżyca z szaloną szybkością, gdy słońce budzi je do życia. Te wielkie przestrzenie roślinności rozkwitają szybko, potem przekwitają jakby, maleją i znikają. A to, co mówi o tem na tle swoich własnych obserwacji i dokumentów fotograficznych p. Le Morvan, uczony astronom paryski, potwierdza niewątpliwie twierdzenia prof. Pickeringa, zaobserwowane przy każdej tonacji cienie zielonawe, mniej lub więcej zmieszane z odcieniem żółtym lub białym w pewnych punktach księżyca.

Rzecz ciekawa, że te cienie obserwuje się przez krótki czas po ukazaniu się słońca, gdy promienie słoneczne stykają się ostro z powierzchnią księżyca. Gdy tylko słońce idzie w górę, cienie te znikają. P. Le Morvan nie uważa tych cieni zielonawych, a efemerycznych, za wegetację. Są to tylko załamania się promieni słonecznych w kryształach ostro zakończonych skał wulkanicznych, które są niewątpliwie dawnemi kraterami wygasłych wulkanów. Ta gra świateł na szczytach skał dała powód p. Pickeringowi, zdaniem La Marvana, do tych sensacyjnych hipotez.

Na te twierdzenia p. Le Morvana odpowiada kategorycznie prof.. Pickerin: „Nic takiego nie istnieje na księżycu. Już dawno ci, którzy obserwują z wytężeniem melancholijnie wpatrzeni w księżyc, zmiany rzekome na nim, sygnalizowali jasne punkty na jego powierzchni, oraz rodzaj dymów, czy mgieł”. Ale zdaniem uczonego francuskiego są to złudzenia powstałe z obrotu powierzchni księżyca obracającej się z wielką chyżością kilku kilometrów na sekundę. W ogóle to księżyc jest gwiazdą martwą i to zupełnie zamarłą: pokój jej spalonym, zgaszonym wulkanom. (x)

„Przegląd” obowiązkowo miał też swój kącik Dla pań.

Zawsze jedno i to samo zjawisko – gdy się zaczyna wprowadzać jakaś moda, zaraz powstaje opozycja. W ostatnich latach zwłaszcza uwidocznia się to najbardziej. Teraz zaczęła się kampanja przeciw długim żakietom. Wiele pań twierdzi, że przystarzają i wolą krótkie. Teteż można zauważyć wiele krótkich żakietów. Nie są to krótkie, luźne żakiety, jak na wiosnę, przeciwnie, są one przylegające i jedno tylko mają wspólne z długiem: bogate przybranie futrem. Kołnierz, manżety, poły już od pasa począwszy obłożone są futrem. Futro przyfarbowane dyskretnie do koloru materjalu. By kostjum nieco ożywić, wstawia się pośród futra złote lub srebrne podłużne paski, stalowe guziki i klamry.

Metalowe efekty wiele mają zwolenniczek. Stal, dżet, flitr oto przybranie sukien wieczorowych. Lecz i wiele innych drobnostek do uzupełnienia toalety sporządza się w tym roku z błyszczącego metalu. Na przykład strzały do spięcia sukni, na kapeluszach, strzały i klamry z szyldkretu. Strzałami takiemi ujmuje się fale sukni, spina wieczorowe płaszcze, które nie mają guzika. Zwłaszcza na lśniącym aksamicie, drobnostki te wyglądają ślicznie. Moda tegoroczna jest w ogóle hojną i łaskawą dla pięknych pań. I nic od nich nic żąda za to prócz wysokiego haraczu…

Mariusz Dmochowski (po prawej) reżyseruje „Horsztyńskiego” w Teatrze Nowym, NAC

I coś ze świata teatru…

Czem jest reżyser?

Reżyser teatralny jest drugą obrotową silą maszynerii teatralnej; to cień dyrektora. Podczas jednakże, gdy przełożony jego na mocy godności swej moralnej jest w teatrze, jakby we własnym domu, to znaczy zarazem w szlafroku i pantoflach, to reżyser ubrany jest w perukę, frak i biały krawat, obciera nos w jedwab, wyjmuje papieros ze srebra. Eleganckie te atuty są koniecznością dla podtrzymania jego autorytetu. Wściekłość artysty-bohatera odbija się jak piłka od nieskalanego gorsu jego koszuli i sztywnej godności lśniącego jego kołnierzyka. Statysta już z daleka wyprostowuje się „na baczność”, gdy dojrzy swego tyrana.

Nadto, reżyser musi każdej chwili być w pogotowiu, że stanie przed audytorium, by usprawiedliwić chrypkę czy niedyspozycję artysty i zmianę programu. Reżyser woła atentorowym głosem: „Scena wolna”, i trzema uderzeniami laseczki daje znak rozpoczęcia, on rozkazuje: „Kurtyna w górę”.

Reżyser panuje za kulisami, głos jego rozlega się jak grzmiący Jowisz. Szybkim wzrokiem obejmuje swe królestwo i jeśli gdzie dojrzy niepowołanego intruza, wnet się z nim uprzątnie. Reżyser ma klucz do skarbnicy przeszłości. Mówi do bohatera: „Solski szedł tak…”, a do „Traviaty“ czy „Tosci“: „Bellacioni przybierała w tej scenie tę a tę pozę”. Do wszystkich odcieni dramatycznej gry ma pod ręką wzory z przeszłości artystycznej doskonałości. Słowo jego jest wyrocznią dla całego zespołu.

Wszyscy zbierają się koło niego, słuchają, pytają o radę. Jest panem, królem i cesarzem… jest bogiem teatru.

Jak każda „szanująca” się gazeta, również „Przegląd” miał swój kącik poetycki. Produkował się tu przeważnie niejaki JW. Wprawdzie przytoczony tu wiersz niezbyt pasuje do listopada, nostalgicznie nawiązuje raczej do okresu wiosennego…

Łąka
Skoszona łąka pachnie… Szumią lipy miodne
Ściętym trawom i kwiatom żalne pożegnanie.
Oto pod ostrzem kosy padł koniec urody,
I dzwonki legły falą błękitną na łonie.

W gałęziach lipy śpiące słoneczne promienie
Czołgają się po trawie w tanecznym zawrocie,
Skądś dolata szemrzące roju pszczół brzęczenie.
Łąka nurza się w wonnym półblasku, półzłocie.

Motyle w pląsach chyżym ścigają się lotem
Poprzez liście przeziera błękitu szmat siny
Skoszona łąka pachnie. Spoczęły pokotem,
Rumianki i stokrocie, dzwonki, koniczyny.
Została zachowana oryginalna pisownia

Opracował Krzysztof Szymański

Tekst ukazał się w nr 21 (385), 16 – 29 listopada 2021

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X