Morskie opowieści

Morskie opowieści

Trójmasztowym statkiem, należącym do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej „De Vliegende Hollander”, czyli po polsku „Latający Holender” dowodził najbardziej chyba doświadczony kapitan, stary Bernard Fokke.

Tylko kapitan Fokke pokonywał odległość z Amsterdamu do Batawii w trzy miesiące. Zaczęto podgadywać, że kapitanowi Fokke sprzyjają diabli lub wręcz, że kapitan Fokke jest na usługach diabelskich. Dla marynarza wyjście w piątek w morze nie mieściło się w głowie. To był stary, odwieczny marynarski przesąd. Jednak Fokke rozkazał podnosić żagle. I odpłynął… Nie doszedł do Batawii. Nie pokazał się już w żadnym innym porcie, co nie znaczy, że nie pokazał się już nigdy. Przeciwnie! Raz po raz jego statek i sam stary kapitan pokazywali się marynarzom na morzu i było to najczęściej podczas sztormu, ciężkiej mgły i w innych groźnych sytuacjach, zagrażających statkom i ich załogom.

Kiedy rum zaszumi w głowie,
Cały świat nabiera treści,
Wtedy chętnie słucha człowiek
Morskich opowieści…
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom…

Chciałoby się napisać, że są to słowa starej żeglarskiej szanty od niepamiętnych czasów śpiewane w portowych spelunkach całego świata, ale tak nie jest. Gdzieś na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku słowa te napisał pan Konrad Łapin, występujący pod pseudonimem literackim Jacek Kasprowy, pisarz i poeta z Trójmiasta.

Pan Łapin prawdopodobnie chciał rozpowszechnić wśród Polaków melodię naprawdę starej, bo pochodzącej jeszcze z XVIII wieku żeglarskiej szanty, którą śpiewała po całym świecie brytyjska marynarka wojenna, słynna Royal Navy. Melodia jest miła, skoczna, wpadająca w ucho i bardzo pomocna przy wspólnym wykonywaniu ciężkiej roboty, jakiej było wciąż pełno na wielkich brytyjskich żaglowcach. Od razu trzeba powiedzieć, że utwór pana Łapina nie jest tłumaczeniem i z oryginalnym tekstem nic go nie łączy. Słowa oryginalne – to opowieść o marynarzu-pijaku, który chlał przez całą noc i teraz, rano leży jak trup, podczas gdy koledzy muszą wykonywać pracę nie tylko swoją, ale i pracę za tego pijaka. „Co robić z tym pijanym marynarzem o tak wczesnym poranku” – zastanawia się cała załoga. Pan Łapin napisał coś innego. Żartobliwa fabuła przekonuje, że tak zwane morskie opowieści są gadkami celowo zmyślonymi, powstałymi przy kielichu, jak gdyby na zamówienie spragnionych sensacji gości portowych knajp. Z brytyjskiej szanty pozostała więc przy tekście Łapina już tylko melodia. Tak przerobiona szanta o pijanym marynarzu zyskała w Polsce ogromną popularność i tytuł „Morskie opowieści”. Jak na skinienie czarodziejskiej różdżki namnożyło się nowych „autorów”, wzbogacających tekst pana Łapina swoimi dodatkami. Ilość tych dodatków dawno już przekroczyła 500 zwrotek! Nie mówmy o poziomie tej twórczości, często po prostu wulgarnej i plugawej, mającej przedstawiać jakoby twardy charakter polskiego żeglarza, a świadczącej jedynie o seksualnych obsesjach autorów tego „dzieła”.

Myli się ktoś, kto uważa, że morskie opowieści starych żeglarzy są głupie i zmyślone, że powstawały w atmosferze alkoholowego smrodu i tytoniowego dymu. Wcale tak nie było. Żeglarze relacjonowali po prostu jakieś wydarzenia, które miały miejsce na morzu, wydarzenia które były dziwne, bulwersujące, których przyczyny marynarze często nie potrafili dociec. Nie zmyślali. Zmyślaniem, dodawaniem swojego, zajmowali się słuchacze marynarskich opowieści. Czyli, jak to się kiedyś w Ameryce mówiło – nie byli winni Indianie, ale bawiący się w Indian. Schemat działania pozostawał zawsze ten sam. Na lądzie, marynarską opowieść albo się przerabiało po swojemu, albo wyśmiewało jako głupie gadanie pijanych prostaków. Proponuję opowieść najbardziej znaną, opowieść chyba prawdziwą, bo mocno trzymającą się faktów…

Doskonały marynarz – kapitan Fokke
Wczesnym przedpołudniem, w Wielki Piątek 1650 roku, na portowym nabrzeżu w Amsterdamie zebrał się spory tłum. Ludzie z niechęcią przyglądali się jak wielki, trójmasztowy galeon należący do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, szykował się do drogi. Statek nazywał się „De Vliegende Hollander”, czyli po polsku „Latający Holender” i dowodził nim najbardziej chyba doświadczony kapitan Kompanii, stary Bernard Fokke. Kapitan Fokke był człowiekiem, jak to byśmy teraz określili, mocno kontrowersyjnym. Doskonały marynarz, który jak nikt inny znał i wyczuwał morze. Doskonale radził sobie z nawigacją. Precyzyjnie wykorzystywał siłę wiatru i morskich prądów. Kompania Wschodnioindyjska, powołana do handlu z południową Azją, musiała się liczyć z ogromnym dystansem, jaki oddzielał Amsterdam od ówczesnej Batawii, czyli obecnej Dżakarty położonej na wyspie Jawa w Indonezji. Tutaj statki Kompanii zaopatrywały się w cenne towary, by przywieść je z powrotem do Amsterdamu. Nie istniał wtedy Kanał Sueski i droga do Batawii prowadziła wokół ogromnego kontynentu Afryki, a ówczesne statki nie były zbyt szybkie. Podróż była więc strasznie długa i tylko kapitan Fokke pokonywał odległość z Amsterdamu do Batawii w trzy miesiące! Nikt inny nie potrafił dokonać podobnego wyczynu. Jak to więc bywa wśród ludzi zazdrosnych o sukcesy, zaczęto podgadywać, że kapitanowi Fokke sprzyjają diabli lub wręcz, że kapitan Fokke jest na usługach diabelskich. Łatwo się w to wierzyło, bo Fokke nie był zbyt miłym człowiekiem. Należał raczej do gwałtowników i brutali o niewyparzonych gębach, których tak zwani normalni ludzie starają się raczej unikać. Kompania jednak go trzymała, bo nie było nigdzie kapitana lepszego niż Fokke.

Wszyscy patrzący na „Latającego Holendra” szykowanego do drogi byli przekonani, że stary Fokke jednak zwariował. Dla marynarza, wyjście w morze w piątek, nie mieściło się w głowie. To był stary, odwieczny marynarski przesąd. W piątek nie wolno było rozpoczynać podróży! Podróż rozpoczęta w piątek musiała skończyć się fatalnie! A tu, stary idiota Fokke chce rozpocząć podróż w Wielki Piątek.

Kapitan Fokke nie zwariował. Po prostu szykował się do pobicia swoich konkurentów. Wiadomo było, że jeśli ktoś przybędzie do Batawii jako pierwszy i na razie jedyny kupujący – za pobrany towar zapłaci cenę minimalną. Potem, kiedy do Batawii dotrą inne statki, nie będzie już tak słodko. W drodze powrotnej, ten który pierwszy zawinie do Amsterdamu sprzeda swój ładunek po najwyższej cenie, bo dla tłumu kupujących będzie jedynym sprzedającym. Wiadomo, że kapitanowie będą czekali aż do końca świąt, bo nikt z nich nie odważy się na podróż przed ich zakończeniem. Wychodząc w morze w Wielki Piątek, Fokke miał w ten sposób nad nimi przewagę nie tylko dlatego, że potrafił pływać szybciej. Zarabiał kilka dodatkowych dni, na szybszym wyjściu z portu. No więc tłumek stał, patrzył się i urągał staremu, ale nikt nie odważył się go zatrzymać. Kiedy statek już odbijał od nabrzeża, jakiś świętobliwy pastor zawołał: „Bernardzie Fokke, pamiętaj! W Wielki Piątek wychodzisz w morze? Zbluźniłeś i ściągasz na siebie gniew niebios!”.

Statek odpłynął i już nie wrócił
Fokke odwrócił się do wołającego, zaśmiał się szyderczo, splunął w wodę i rozkazał podnosić żagle. I odpłynął… I nie doszedł do Batawii. Nie pokazał się już w żadnym innym porcie, co nie znaczy, że nie pokazał się już nigdy. Przeciwnie! Raz po raz jego statek i sam stary kapitan pokazywali się marynarzom na morzu i było to najczęściej podczas sztormu, ciężkiej mgły i w innych groźnych sytuacjach, zagrażających statkom i ich załogom. Jest dość dowodów na to, że „Latający Holender” pokazywał się i pokazuje się naprawdę. Zaczęło się to w rok po zaginięciu „Latającego Holendra”. Powracający z Indonezji holenderski statek z Amsterdamu zobaczył „Latającego Holendra” podczas burzy w okolicy Przylądka Dobrej Nadziei. Początkowo zauważono tylko, że jakiś galeon zmagał się z wysoką, sztormową falą i widać było, że ma kłopoty. Postanowiono więc podejść do niego i udzielić mu pomocy. W blasku błyskawic ujrzano znanego wszystkim „Latającego Holendra”. Szedł ciężko, jakby nabierał wody. Na masztach, szarpane wiatrem, powiewały podarte żagle. U relingu tłoczyli się wychudzeni, obdarci marynarze, z nieruchomymi twarzami żywych trupów. Przy sterze stał stary Fokke. W chwilę później zjawa statku i jego upiornej załogi zniknęła…

Po dojściu do Amsterdamu wielu marynarzy wstrząśniętych tym, co widzieli na morzu, zrezygnowało z zawodu. Wszyscy gotowi byli przysiąc, że nie kłamią, że nic im się nie zdawało. Widzieli „Latającego Holendra” i starego Fokke! „To był na pewno stary Fokke, który pływa teraz pod rozkazami diabła”. Podobne relacje zaczęły się mnożyć. „Latającego Holendra” widzieli marynarze różnych narodowości, nie tylko Holendrzy. Do spotkania dochodziło z reguły podczas złej pogody, sztormu, złej widoczności. Statek sprawiał wrażenie zniszczonego, ledwie trzymającego się na wodzie wraku. Wszyscy podkreślali, że statek wyglądał jakby był naelektryzowany. Otaczała go i ciągnęła się za nim dziwna, drżąca poświata. Zawsze widać było trupią załogę i zawsze u steru stał demoniczny kapitan Fokke. Do spotkania dochodziło nagle i równie nagle się kończyło. Statek pojawiał się i znikał jak widmo.

Początkowo widziano go zawsze tylko na trasie, po której kapitan Fokke wracał w swym ostatnim rejsie z Batawii do Amsterdamu. Zawsze w okolicy Przylądka Dobrej Nadziei. Z czasem jednak marynarze zaczęli widywać statki-widma na innych morzach. Chyba na zasadzie rozpędu te inne statki też nazywano „Latającymi Holendrami”. „Latający Holender” stał się symbolem morskiego widma, upiorem straszącym marynarzy, a jednocześnie zwiastunem nieszczęścia jakie ma spaść na tego, który pierwszy go zobaczy. Mało która morska opowieść zawiera podobnie bogaty ładunek niesamowitości, chętnie więc wzięli się za nią lądowi ludzie pióra i zaczęli przedstawiać ją po swojemu zmieniając jej fabułę, zmieniając występujące w niej postacie i zwiększając ilość niesamowitych przygód z jakimi będą się one borykać.

Opowieści o „Latającym Holendrze”
Pierwsza drukowana wersja opowieści o „Latającym Holendrze” ukazała się w maju 1821 roku w brytyjskim (szkockim) Magazynie Blackwooda. Z opowieści zniknął kapitan Bernard Fokke, a pojawił się na jego miejscu kapitan Hendrik Van der Decken. Czemu kapitanowi zmieniono nazwisko? Może dlatego, by zamienić dość prostackie nazwisko Fokke (od biedy można by je tłumaczyć jako dźwigowy), na pachnące szlachectwem nazwisko Van der Decken?

W roku 1839 angielski pisarz Frederick Marryat wydaje powieść „Okręt widmo”. Ma to być powieść o „Latającym Holendrze”, ale głównym bohaterem jest syn kapitana Van der Deckena. Autor poszedł w swej powieści na całość, zmyślając mnóstwo nadzwyczajnych przygód, które nie byłyby w stanie zdarzyć się przez tysiąc lat we wszystkich flotach całego świata. W roku 1843 Richard Wagner pisze operę „Latający Holender”, która po prostu już nijak się ma do opowieści o kapitanie Fokke. Tak to bywa, kiedy za sprawy morskie biorą się lądowe szczury.

W sprawie „Latającego Holendra” zabrała też głos oficjalna nauka z właściwą jej arogancją ogłaszając, że marynarze widują na morzu miraż, zwany też fatamorganą, który jest obrazem jakiegoś aktualnie istniejącego statku przeniesionym przez sprzyjające warunki atmosferyczne w zupełnie inne miejsce. Głupota takiego twierdzenia jest iście naukowa. Chodzi właśnie o te warunki atmosferyczne, których nikt by się nawet nie doszukał w czasie morskiej burzy, w nocy czy podczas gęstej mgły, a więc w warunkach atmosferycznych, podczas których najczęściej pojawia się widmo statku. Skoro marynarze mają widzieć miraż, czyli przeniesiony tylko, ale autentyczny obraz autentycznego statku, to jak możliwe jest, że widzą obraz wielkiego żaglowca, holenderskiego galeonu z XVII wieku? Gdzie pływają teraz holenderskie galeony?

Przeczytajmy wystąpienie kapitana angielskiego statku, który w roku 1981 twierdził, że podczas mglistej nocy ukazał się jego załodze dziwny statek: „Pomalowany był na kolor bladożółty. Jego dziób był głęboko zanurzony, a rufa sterczała wysoko ponad wodą (…) Jak się zdołałem zorientować, rufa przypominała mi kształt odwróconej gruszki ze ściętym węższym końcem. Okręt miał trzy maszty, a górne sekcje były wysokie i koliste, jak wieże ze zwisającymi z rei żaglami z delikatnej tkaniny”. Jak podaje autor powołujący się na tę relację: „Opis ten odpowiada wiernie wyglądowi holenderskich statków z XVII stulecia, których nie widzieli przecież, ani też nie mogli znać marynarze z końca wieku XIX”. Nasi mądrale muszą wygadywać głupstwa o mirażach podczas sztormów na morzu, gdyż inaczej musieliby zarzucać kłamstwo świadkom spotkań z „Latającym Holendrem”, a na to nie bardzo mogą sobie pozwolić, przynajmniej od czasu, gdy świadkiem takiego spotkania został król Wielkiej Brytanii Jerzy V, dziadek obecnej królowej Elżbiety II. Był on wtedy młodym aspirantem na HMS Inconstant, gdy 11 lipca 1881 doszło do następującego incydentu, zapisanego w dzienniku pokładowym własnoręcznie przez przyszłego króla: „11 lipca 1881. Podczas wachty północnej przeszedł nam przed dziobem tak zwany Latający Holender. Pojawił się w odległości kabla (185 metrów), wyglądający jak statek w płomieniach, otaczała go bowiem dziwna czerwona poświata, wewnątrz której wyraźnie rysował się takielunek, normalnego z pozoru brygu. Marynarz stojący na oku zameldował, że okręt znajduje się w pobliżu naszej lewej burty. W tymże miejscu ujrzeli go również oficer wachtowy na mostku oraz asystent na pokładzie rufowym. Tego ostatnie¬go posłano natychmiast na dziób, aby przekazał stamtąd meldunek. Po dotarciu na pokład dziobowy asystent nie dostrzegł jednak żadnego statku ani w pobliżu, ani dalej na widnokręgu”.

W dodatku jeszcze marynarz, który pierwszy zobaczył „Holendra” na drugi dzień spadł z masztu i zabił się na miejscu. I co zrobić z taką relacją? Gdyby to nie był król, zaraz by się mówiło, że tego wieczoru panowie wypili stanowczo za dużo…

Różni ludzie widzieli „Latającego Holendra”. Nawet marynarze niemieckiego U- boota w czasie II wojny światowej. W roku 1959 kapitan holenderskiego frachtowca „Straat Magelhaen” Piet Algra raportował, że niedaleko Przylądka Dobrej Nadziei spotkał się w nocy z „Latającym Holendrem”:

„Dał się słyszeć niezwykły szum, a po chwili zobaczyliśmy, że prosto na nas pędzi ogromny bryg, płynący pod pełnymi żaglami, za kołem sterowym wyraźnie widać było człowieka. Statek pojawił się tak szybko, że nie było czasu, by zmienić kurs. Już tylko chwila dzieliła nas od zderzenia, gdy rozpłynął się nagle w otaczającej nas zewsząd w ciemności”. Co na to powiedzą panowie naukowcy?

Panowie naukowcy nic interesującego nam nie powiedzą. Lepiej pytać marynarzy, bo wśród marynarzy właśnie panuje głębokie przekonanie o tym, że nie każdy widziany na morzu dziwny lub opuszczony state musi być od razu „Latającym Holendrem”. Jak już mówiłem, marynarze nie zmyślają. To są ludzie bardzo przytomni i sensowni.

Inne prawdziwe morskie opowieści
Od zawsze, po morzach i oceanach świata plątają się statki opuszczone przez załogę, albo statki z martwą załogą. Podczas jakichś dramatycznych wydarzeń załoga przekonana, że statek idzie na dno, opuszcza go w panice i odpływa w szalupach ratunkowych, a tymczasem statek nadal utrzymuje się na powierzchni. Pływa sobie później nawet całymi miesiącami, może nawet latami, opuszczony, chaotycznie popychany przez zmieniające się wiatry, fale i prądy morskie. Bywało też, wcale nie tak rzadko, że statek ginął gdzieś na morzach i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Zaginięcie statku nie zawsze było wynikiem katastrofy morskiej. Równie często mogło to być wynikiem epidemii, jaka wybuchała na statku, gdzieś na pełnym morzu.

Warunki w jakich odbywała się służba na ówczesnych statkach wołały o pomstę do nieba. Była to przede wszystkim okropna ciasnota, gdzie na niewielkiej powierzchni tłoczyło się, ciężko pracowało, jadło, spało, kilkudziesięciu mężczyzn i tak bez przerwy całymi miesiącami. Wychodzący w morze statek zabierał zapasy żywności na czas trwania całej podróży, jako że uzupełnienie jej gdzieś na morzy było raczej wykluczone. W tamtych czasach nie było lodówek, a więc psucie się żywności, szczególnie w strefach gorących, było podstawowym zagrożeniem dla załogi. Podobnie było z zapasami wody do picia. Wszystko to szybko się psuło i załoga dostawała do picia i do zjedzenia wszystko śmierdzące i nadpsute. Żebyście państwo widzieli, co jedli i co pili marynarze… Dlatego dostawali codziennie rum lub grog. Jako lekarstwo, zabezpieczenie organizmu przed zepsutą żywnością. Przyjmująca codzienne „lekarstwo”, załoga miesiącami chodziła „na bani”, a to rodziło następne problemy. Jeszcze trzeba pamiętać o pladze szczurów, które grasowały na każdym statku i okręcie. W sumie były to warunki do powstania każdej epidemii. Nawet dżumy. Tak więc dryfujący po morzach statek pełen trupów, to nie była zmyślona opowieść pijanych marynarzy.

W roku 1890 wypłynął z portu w Nowej Zelandii żaglowiec „Marlborough”, który miał płynąć do Glasgow w Szkocji. Po wyjściu w morze statek zaginął i po upływie ustawowego czasu został oficjalnie skreślony z rejestru. Nikt nie wiedział, co się stało ze statkiem i jego załogą. Minęły lata. W roku 1913, zupełnie przypadkiem, natrafił na niego brytyjski żaglowiec chroniący się przed sztormem w małej zatoczce na Ziemi Ognistej. „Marlborough” znajdował się w opłakanym stanie, ale jeszcze utrzymywał się na wodzie. Na jego pokładzie znaleziono dwadzieścia ludzkich szkieletów, a także niesłychaną ilość głodnych szczurów, które pożarły już wszystko, co tylko było do zjedzenia. Nawet dokumenty statku, mapy i dzienniki okrętowe. Na początku XX wieku słynna była sprawa żaglowca „Golden Rod”. Opuszczony przez spanikowaną załogę błąkał się samotnie po Atlantyku raz po raz widziany przez mijające go statki. Marynarka amerykańska postanowiła go zatopić, by nie sprawiał zagrożenia dla żeglugi. Przeciwko osieroconemu „Golden Rod” wyruszył więc krążownik „Atlanta”. Po zlokalizowaniu żaglowca krążownik oddał do niego serię armatnich strzałów, ale „Golden Rod” wciąż trzymał się na wodzie! Następna seria też nie zrobiła na żaglowcu żadnego wrażenia. Dopiero za trzydziestym siódmym strzałem żaglowiec pękł i zaczął tonąć. Wydała się wtedy tajemnica jego niezatapialności. Statek wypełniony był pustymi, szczelnie zamkniętymi beczkami, które teraz masowo wysypywały się poprzez rozdartą burtę. Opuszczone statki mogą dryfować po morzach bardzo długo, pokonując czasami nawet wiele tysięcy kilometrów. Załogi na tych statkach nie ma: bo się ewakuowała, bo wymarła, została przez kogoś wymordowana, bo i takie zdarzenia dzieją się na morzu. Jest kilka miejsc na świecie, do których układ wiatrów i prądów morskich donosi prędzej, czy później, wszystkie opuszczone statki. Jednym z nich jest tak zwane Morze Sargassowe, mające wśród marynarzy sławę najstraszniejszego miejsca na świecie. Jest to miejsce, gdzie morze nie faluje, gdzie nie wieją wiatry, gdzie nieruchomą wodę porasta gruby dywan wodorostów. Statki żaglowe, które tam dopłynęły, stawały nieruchomo, a nie mając alternatywnego napędu potrafiły tak stać całymi latami. Marynarze do końca wyjadali przywiezione ze sobą zapasy, poczym umierali z głodu i pragnienia, często mając za sąsiada stojący równie beznadziejnie inny statek, ze szkieletami dawno wymarłej już załogi. Proszę mi wierzyć: żeglarze w portowych tawernach nie musieli opowiadać zmyślonych bajd. Prawdziwych morskich opowieści jest wystarczająco dużo, a jedna straszniejsza jest od drugiej.

Kapitan Fokke – doskonały marynarz, który jak nikt inny znał i wyczuwał morze. Doskonale radził sobie z nawigacją. Precyzyjnie wykorzystywał siłę wiatru i morskich prądów. Nie istniał wtedy Kanał Sueski i droga do Batawii prowadziła wokół ogromnego kontynentu Afryki, a ówczesne statki nie były zbyt szybkie. Podróż była więc strasznie długa i tylko kapitan Fokke pokonywał odległość z Amsterdamu do Batawii w trzy miesiące! Nikt inny nie potrafił dokonać podobnego wyczynu. Zaczęto podgadywać, że kapitanowi Fokke sprzyjają diabli lub wręcz, że kapitan Fokke jest na usługach diabelskich.

„Latającego Holendra” widzieli marynarze różnych narodowości. Do spotkania dochodziło z reguły podczas złej pogody, sztormu, złej widoczności. Statek sprawiał wrażenie zniszczonego, ledwie trzymającego się na wodzie wraku. Wszyscy podkreślali, że statek wyglądał jakby był naelektryzowany. Otaczała go i ciągnęła się za nim dziwna, drżąca poświata. Zawsze widać było trupią załogę i zawsze u steru stał demoniczny kapitan Fokke. Do spotkania dochodziło nagle i równie nagle się kończyło. Statek pojawiał się i znikał jak widmo.

W sprawie „Latającego Holendra” zabrała też głos oficjalna nauka ogłaszając, że marynarze widują na morzu miraż, zwany też fatamorganą, który jest obrazem jakiegoś aktualnie istniejącego statku przeniesionym przez sprzyjające warunki atmosferyczne w zupełnie inne miejsce. Jak to jest możliwe, że widzą obraz wielkiego żaglowca, holenderskiego galeonu z XVII wieku?

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 201 18-31 marca 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X