Mój skrawek Wielkiego Stepu Fot. Alina Wozijan

Mój skrawek Wielkiego Stepu

Słońce i suche powietrze, bezkresna przestrzeń – hen, po widnokrąg. Tereny te napełniają mnie energią życiową – skrawek Wielkiego Stepu graniczący z Morzem Czarnym.

Za czym ma tęsknić człowiek, którego pierwsze lata życia minęły w jednym miejscu na Ziemi, życie zaś dorosłe przebiega w innym? Za czym jako dorosły człowiek ma tęsknić Polak, którego dzieciństwo minęło w innych warunkach geograficznych i klimatycznych niż polskie? Nie chodzi o wynarodowienie, to inna kwestia. Cechy narodowościowe i charakter narodowy tworzą pokolenia. Natomiast charakter i światopogląd człowieka jako jednostki kształtują wsiąkające weń w pierwszych latach życia warunki geograficzne i klimatyczne. Na całe życie pozostaje w nim to nieuchwytne „coś”. Pewnie tak samo za tym czymś nieuchwytnym tęsknią, dajmy na to, Brytyjczycy, którzy lata dzieciństwa spędzili na przykład w dawnych koloniach brytyjskich w Indiach, czy ktoś inny gdzie indziej.

Więc może jest to tęsknota za dzieciństwem? Kiedy wszystko było takie interesujące i takie odkrywcze. Dopiero później w życie człowieka wchodzi historia, która zresztą zawsze i wszędzie na Ziemi jest tragiczna.

Urodziłam się we Lwowie. Mieć wpisane w metryce jako miejsce urodzenia Lwów – to nobilituje. Bardzo to cenię i dziękuję za to losowi. Ale moje pierwsze lata życia minęły na stepie. Prawdziwym stepie – wypalonym przez słońce i wywianym przez potężne wiatry, które na otwartych terenach nie mają za co się zaczepić i hulają we wszystkie strony świata. Właśnie dlatego trawa nigdy nie wyrasta tam powyżej kolan, a nieliczne wątłe drzewka walczą o przetrwanie. Wróciłam do miejsca swego urodzenia, do Lwowa, będąc już w wieku szkolnym. Pomimo iż wcześniej każdego roku jakiś czas spędzałam we Lwowie u babci, nie zapadł mi jakoś w duszę. Zawsze wilgotny, a nawet mokry. Mokry i wilgotny nawet w ostatnie bardziej gorące niż zwykle lata. Potężne mury kamienic secesyjnych zawsze utrzymują zimno. Latem i zimą. Moi znajomi lwowiacy to lubią. Lubią wyjeżdżać w zawsze wilgotne Karpaty. Moi znajomi z południa zazdroszczą nam wybujałej soczystej zieleni. A ja nadal śnię czasami o wypalonym stepie i ruchomych piaskach nad Dnieprem czy o błotnistym smaku wody z Bohu.

Jestem lwowianką nie tylko z urodzenia, lecz również ze stałego zamieszkania we Lwowie. Pokochałam zresztą moje miasto. Ale gdy wyjeżdżam we wschodnim kierunku, już za Winnicą zaczyna mi zapierać dech. W Tarnopolskiem jeszcze nie, to uczucie przychodzi dopiero bliżej Humania. Znają ten stan na pewno ci, którzy spędzili lata młodzieńcze we Lwowie, a później go opuścili. Mają pewnie podobne uczucia, gdy dojeżdżają do Lwowa.

O Lwowie już tyle napisano, że nie będę z tym konkurować. Spróbuję opisać to, co pamiętam z mego życia na skrawku Wielkiego Stepu. Bez zagłębiania się w historię. Są to wyłącznie moje prywatne obserwacje. Nie będzie to opowieść o jednym konkretnym mieście, bo zdarzyło mi się poruszać po tym terenie dość szeroko i dość często, zdążyłam tam zobaczyć wiele różnych miejscowości – większych i mniejszych.

Przed kilku laty, kiedy jeszcze były popularne wycieczki autokarowe, turyści jedynie przejeżdżali przez tereny stepowe. Sporadycznie tylko się zatrzymywali na stacjach benzynowych – wtedy można było krótko pooddychać gorącym napojonym wonią ziół i smrodem benzyny powietrzem. Bardzo rzadko zjeżdżało się z głównych dróg, okolice oglądano z okien klimatyzowanych autokarów. A te ciągnęły przez bezkresy, by pasażerowie mogli potem podziwiać rozbudowaną Odessę, ewentualnie na pół dnia wyjechać do ruin dawnej twierdzy akermańskiej.

Nie mieszkałam na wsi. Nigdy nie mieszkałam na wsi, nikt z moich krewnych już od czasów pierwszej wojny światowej na wsi nie mieszkał. Ale raz zdarzyło mi się spędzić na wsi na południu Ukrainy dwa miesiące. Gdy byłam studentką, zaciągnęłam się w czasie wakacji na obóz studencki, pomagaliśmy zbierać różne plony rolne. Było to jeszcze w czasach gdy istniały kołchozy. Gdybym tego w życiu nie zrobiła, nigdy nie dowiedziałabym się jak są bezkresne te czosnkowe i pomidorowe pola. Nikt tych płodów nie podwiązywał, bo nie starczyłoby ani rąk, ani czasu. Zresztą ziemia jest przecież sucha i nic leżąc na niej nie gnije. Te gorące i soczyste pomidory jeszcze długo śniły mi się po nocach. Pracowaliśmy tylko o poranku i pod wieczór. W upalne godziny południowe ludzie w pole nie wychodzą, a i tak, jeśli pracują na powietrzu, w końcu lata są sczerniali i jak gdyby wysuszeni. Nawet krowy mają brązową lub czarną skórę, łaciatych nie ma.

Nieprawda, że w nocy na stepie jest ciemno. Ciemno jest tylko gdy wiszą chmury, a te zawisają raczej na krótko. Gwiazdy w niezliczonej ilości są o wiele bliżej, niż w terenach położonych bardziej na północ. Niebo przecina Droga Mleczna, którą Ukraińcy nazywają Szlakiem Czumackim. Ponieważ w dzień jest zwykle upalnie, ludzie starają się wykorzystać wczesny poranek, życie zaczyna się nieraz nawet przed świtem.

Jeden z polskich reporterów, który przejeżdżał przez stepy w okresie zimowym, opisał step jako niekończące się błoto. Zima trwa tam krótko, choć owszem, trudne do wytrzymania są krótkotrwałe, lecz tęgie mrozy, jeszcze bardziej przykry jest niekończący się przenikliwy wiatr. Bywały też zamiecie śnieżne. Póki sypało, trzeba było torować sobie drogę w śniegu po pas. Ale to też trwało krótko. Po kilku dniach śnieg topniał całkowicie, po tygodniu wszystko wsiąkało w piaszczystą glebę.

Mieszkałam w dużym przemysłowym mieście, ale na obrzeżach, w dzielnicy na samym skraju miasta. Za oknami rozciągał się na kilometry niezabudowany jeszcze wówczas pustynny płaski krajobraz, aż po rozlewiska Dniepru. Miało się wrażenie, że tam na widnokręgu rozlewa się morze. Ten pustynny teren nie był aż tak pusty. Biegały tam gryzonie i czasami większe zwierzątka, rosły różne roślinki stepowe, nawet bardzo rzadkie obecnie ostnice. Długie, podobne do włosów kwiaty ostnicy zbierały kobiety z okolicznych wiosek i kolorowały na żółto, czerwono, zielono i niebiesko jako dekoracje roślinne umocowane na patyczku, podobne do niewielkiego buńczuku, jak bukiecik sterczący do góry z piórami opadającymi w dół. Od dawna takich „bukiecików” nie spotykałam.

Ludzie zasiedlali tereny bliżej wody, przede wszystkim wielkiej wody. Bliżej Morza Czarnego wody jest więcej, co kilka kilometrów teren przecina jakiś większy bądź mniejszy liman. Głębiej w step z wodą jest już bardzo trudno. Bezkres suszy na początku XX wieku poprzecinano kanałami, w które wpuszczono wodę z Dniepru, Bohu czy Dniestru. W ten sposób na potęgę rozwinęła się gospodarka rolna, lecz ucierpiał dziewiczy step i jego roślinność. Na całym wielkim obszarze Niziny Czarnomorskiej nie sposób spotkać studni głębinowych. To co ludzie tam nazywają studniami, są to raczej głębokie baseny, wykopane w ziemi i zabetonowane. Koniecznie nakryte, by woda nie parowała. Do takich basenów woda jest najczęściej dowożona. W starożytności zbierano deszczówkę. W wielkich miastach jest lepiej, są wodociągi. Ale woda nadal ma smak trochę błotnisty, trochę słonawy.

A jednak pomimo problemów z wodą słodką w czasach mego dzieciństwa wszędzie w miastach i miasteczkach kwitły kwiaty. Bawiłyśmy się płatkami tych kwiatów – z jednych paznokcie się naklei, z innych kukiełkę zrobi. Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, by dorośli specjalnie zabraniali te kwiatki zrywać. Wieczorami upojnie pachniały petunie. Ludzie urządzali urocze rabatki na ulicach przy blokowiskach i przy domkach parterowych, pielęgnowali je, podlewali pomimo konieczności oszczędzania wody. Drobne deszcze raczej się nie zdarzały, w każdym razie nie pamiętam takich. Czasami zdarzały się nagłe ulewy z potężną burzą. Krótkie – przez pół godziny do najwyżej godziny. Transport miejski stawał i wszyscy spokojnie czekali aż ulewa się skończy. W miastach kanalizacja nie zdążała zabrać całej wody, więc stała na ulicach jeszcze przez parę godzin. Kiedyś nie chciało mi się czekać, więc ściągnęłam sandały i na bosaka brnęłam parę kilometrów przez mętną deszczówkę sięgającą połowy łydki. Byłam wtedy już starsza, dziecku rodzice czy inni dorośli nie pozwoliliby tego uczynić. Kilka lat temu, w środku gorącego lata, gdy zatrzymaliśmy się z jedną z grup turystycznych przy improwizowanym targu przy szosie, jeden z turystów zagadnął sprzedawczynię. Powiedział współczująco: „Pewnie dawno już deszczu nie było, pewnie czekacie na deszcz?”. Kobieta aż się oburzyła: „Przecież w maju padało!”.

Drzewa są sadzone wyłącznie przez człowieka. Przy domach są tylko owocowe. Wzdłuż dróg już różnie. Wzdłuż większych rzek, w miejscach, gdzie brzegi nie są piaszczyste, a bardziej twarde, można spotkać nawet zarośla z drzew liściastych. Mniejsze rzeczki często istnieją tylko w okresie zimowo-wiosennym i już przed latem wysychają. Zostają po nich suche jary, ludzie to nazywają „bałkami”. W płytkich bałkach jest trochę mniej gorąco, czasem zostają w nich jakieś resztki wody, dlatego roślinność w nich jest nieco bardziej rozrośnięta. Ten klimat wytrzymują na ogół jedynie topole i akacje, które są wysadzane wzdłuż dróg. Wysokie topole wyglądają z daleka jak cyprysy w Toskanii. Akacje natomiast rozrastają się dość szczelnie. Mają długie kolce, które wysychają i opadają – trzeba uważać, by w poszukiwaniu cienia nie nadziać się boleśnie stopą na taki kolec. Wzdłuż niektórych bocznych dróg ludzie wysadzili przed laty rzędy orzechów włoskich bądź dębów. Drzewka wyglądają marnie, bo mają sucho i gorąco. Wzdłuż brzegów Dniepru na wiele dziesiątków kilometrów ciągną się piaski. Nieraz pasy piachu są szerokie nawet na ponad 10 km. By je zatrzymać, ludzie wysadzają sosny. Rozgrzane w słońcu pachną niesamowicie. Ale też często płoną w pożarach. Ponadto powszechnie można spotkać przysadzisty oliwnik wąskolistny, będący podobno jakimś bardzo dalekim krewnym prawdziwego drzewa oliwnego. Jego owoce nie są przerabiane ani w przemyśle, ani w domu, ale jedliśmy je jako dzieciaki – mają mączną konsystencję i słodkawy smak.

Na stepie żyją też ślimaki. Żyją – to raczej nie jest właściwe słowo. One przyklejają się do tych nędznych pojedynczych prawie zrdzewiałych z braku wody roślinek i tak wiszą, czekając na deszcz czy bodajże rosę. Jedne mają drobniutkie okrągłe muszelki, inne są bardziej ładne – podłużne ostro zakończone białe muszelki. Te ładniejsze malowało się lakierem do paznokci w różne kolory i robiło z nich lekkie korale. Są właściwie wszędzie, a mnie kojarzą się z cmentarzem. Pewnie dlatego, że cmentarz jest właśnie takim miejscem na pograniczu cywilizacji i natury.

Tam na cmentarzach nie pali się zniczy. Z powodu upałów i suszy. Wysadzane są rośliny, które tę suszę mogą jako tako wytrzymać. Zresztą nie jest tam popularne częste odwiedzanie cmentarzy. Stare cmentarze w miastach są lepiej zaopatrzone w wodę, dlatego też bardziej porośnięte. Byłam raz na jednym z takich starych cmentarzy w okresie kwitnienia bzu. Widok był przerażający – istna dżungla z kwitnącego bzu, przez którą nie dało się przebrnąć.

Moja druga, południowa babcia będąc w już zaawansowanym wieku umarła na zapalenie płuc, którego się nabawiła po zjedzeniu w upalny dzień zimnego pomidora z piwnicy. Lodówek wcześniej nie było, więc szczególne miejsce zajmowała piwnica – murowana ziemianka z wejściem od dziedzińca, którą bielono wapnem każdego lata. Przetrzymywało się tam przetwory, kiszonki i świeże warzywa i owoce. Zimno taka piwnica trzyma świetnie i do dziś, jeśli ktoś taką ma, nie likwiduje jej – w dobie internetu i elektrycznych lodówek nadal świetnie się spisuje.

Dom mojej babci był typowy dla bogatych południowych miast. Stary, wybudowany jeszcze przed pierwszą wojną światową z „muszelkowca” – ciętych bloków skały osadowej, bardzo porowatej i zawierającej liczne muszelki. Właściwie to nie był „dom” czy „kamienica” w pojęciu lwowskim. To było całe obejście. Taką zabudowę wcześniej miały prawie wszystkie południowe miasta i miasteczka. Od ulicy – trzy lub cztery okna i duża brama wjazdowa. A za bramą toczyło się życie rodziny. Parterowe domki w obwodzie, pośrodku dziedziniec – coś w rodzaju dużego patio. Cień dawała szczelnie rozrośnięta latorośl winna. Dawniej wśród tej zabudowy było też miejsce na konie, drobniejsze bydło, drób, jakieś warsztaty. Osobny domek zajmowała kuchnia zwana letnią. Przy niej koniecznie rósł orzech, który rzekomo miał odstraszać muchy, pod tym orzechem stał sporych rozmiarów stół. Tu jadało się obiady i kolacje przez większą część roku.

Co się jadało na tych terenach? Trochę kuchni bułgarskiej czy innej bałkańskiej – tak to nazywamy teraz, wtedy raczej nikt się nie zastanawiał skąd to co gotujemy pochodzi, trochę rumuńskiej, trochę tatarsko-tureckiej, trochę włoskiej i trochę jeszcze innej. Zależało to od wieku członków rodziny i ich żołądków. Tam, na południu, dania zawierały raczej dużo przypraw i były ostre w smaku. Myślę, że smak potraw bardzo zależy od miejsca ich gotowania. Na południu gotuje się na powietrzu. Nawet jeśli pod dachem, to i tak przy otwartych drzwiach i oknach wpuszczających gorące powietrze. Być może dlatego Tatarzy, którzy opuścili Krym po 2014 roku, nie potrafili zachwycić swoją kuchnią Lwów i jego turystów. We Lwowie pizza smakuje inaczej niż we Włoszech, podobnie jak dania kuchni węgiersko-zakarpackiej inaczej, niż w Berehowie, Mukaczewie czy Chuście. Na południu Ukrainy gotuje się z owoców i jarzyn dojrzałych w słońcu, a to oczywiście wpływa na smak potrawy.

W mojej rodzinie pierogów nie jadano, do dziś ich nie lubię. Na stole królowały przeważnie warzywa i owoce, których zawsze było dużo. Całe wory pomidorów, papryki słodkiej, bakłażanów. Całe skrzynie czereśni i brzoskwiń, przejrzałe morele spadały z drzewa na stół obiadowy, bo nie wiem dlaczego, ale często właśnie to drzewo, obok orzecha włoskiego, rosło przy takim stole.

Przypomina mi się balkon wypełniony arbuzami, które po otwarciu drzwi turlały się po podłodze do pokoju. Arbuzy jadło się czasami z czarnym chlebem posmarowanym masłem. Ze wszystkiego robiło się też przetwory. Konfitury i marynaty, smaki łączono bez granic. Pomidory posypywano cukrem (tego zresztą nie lubiłam), arbuzy kiszono i marynowano wraz ze skórką, która smakowała jak marynowany ogórek. I multum przetworów z bakłażanów, które tam nazywano „sinieńkie”, na setki różnych sposobów. Rzadko kiedy na obiad niedzielny nie było nadziewanych ryżem z mięsem mielonym papryk czy kabaczków.

I ryby. Przede wszystkim ogromnych rozmiarów leszcze (sąsiedzi z ulicy zawsze wiedzieli kto o poranku chodzi na ryby i do kogo trzeba się zwrócić w razie potrzeby). Leszcze smażono, suszono, wędzono. Na mój przyjazd, jeśli był zapowiedziany, rodzinka zawsze kupowała dużego leszcza, krajało się go w dzwonki i smażyło. By dobrze usmażyć leszcza, trzeba go smażyć w głębokim tłuszczu przewracając trzykrotnie, solą i pieprzem posypuje się za trzecim przekładaniem. Jakież to było smaczne! Nigdy we Lwowie nie udało mi się tego zrobić. A leszcz suszony? Lekko ususzony, około tygodniowy? Czy ktoś z Państwa kiedy jadał leszcza suszonego? Takiego dużego na pół ręki? Kilka osób w różnych krańcach świata, z którymi kiedyś jeździłam na Krym, jeśli to przeczytają, przypomną sobie tłuszcz spływający po łokciach, kiedy się rozdziera tuszkę leszcza. Pachnie? Ludzie, na przykład, z nad Bałtyku nigdy nie powiedzą „śmierdzi”, bo ryby nie śmierdzą na powietrzu i tym bardziej nad wodą. Bywały na stole też mniejsze rybki, zasmażane do suchości, przede wszystkim były to małe byczki – ryby pół morskie, pół słodkowodne, nazwane tak od kształtu głowy. Albo zasolona chamsa – drobniuteńkie sardele z Morza Azowskiego.

Byczki w okolicach Odessy gotowano też w barszczu. Tak, tak! Ryby do barszczu nawet bardzo pasują. Barszcz zresztą w każdym innym terenie jest gotowany inaczej. Na obszarach stepowych obowiązkowo do barszczu daje się przecier pomidorowy i zżółkłą starą twardą słoninę roztartą na papkę z czosnkiem. To wszystko się „przegryza” i dopiero następnego dnia taki barszcz jest podawany do stołu. Jest tam nawet popularne powiedzonko: „Czy chcecie wczorajszego barszczu? To przychodźcie jutro”.

A na deser zwykle były świeże owoce albo jakieś ciastka z konfiturami lub miodem, przeważnie akacjowym bądź słonecznikowym. Pamiętam czasy, kiedy w lecie nie pieczono tortów, „bo krem topnieje”. Teraz postęp cywilizacyjny już ten problem rozwiązał. Jak zresztą wiele innych.

Alina Wozijan
Tekst ukazał się w nr 17 (357), 15 – 28 września 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X