Mirkowi Rowickiemu poświęcam… Fot. Leon Tyszczenko/KG

Mirkowi Rowickiemu poświęcam…

Komu potrzebni są Polacy na Ukrainie

A szerzej – Polacy na niegdysiejszych Kresach I Rzeczypospolitej, w odrodzonej II RP mocno już skurczonych? Obawiam się, że to pytanie nie zajmuje wiele miejsca w myśleniu przeciętnego Polaka, a nawet rządzących nami polityków. Kresy istnieją jedynie w sentymentalno-tragicznych wspomnieniach ich niegdysiejszych, coraz mniej licznych, mieszkańców i ich następców. Czasem są wyciągane do użytku, albo w celach propagandowego zachwytu nad świetnością I RP – rocznice Unii Lubelskiej czy bitwy pod Grunwaldem z okazji polepszenia stosunków z Litwą, albo w celu dowalenia wschodnim sąsiadom – Białorusi a zwłaszcza Ukrainie przez wypominanie krwawych zaszłości.

Prawda zaś jest brutalna – Kresów nie ma, za to resztki Polaków pozostałych tam po sowieckich mordach i wysiedleniach – są i nie zamierzają hurtem przenosić się na Ojczyzny łono. Jaki ma do nich stosunek Państwo Polskie? Teoretycznie i praktycznie (tzn. przyznając dotacje „na podtrzymanie polskości”, cokolwiek to znaczy) zajmuje się nimi podobnie jak Polonią – Senat. I od razu jest problem, bo o ile Polonia to wychodźcy żyjący w innych krajach, to nasi rodacy na byłych Kresach nigdy Rzeczypospolitej nie opuszczali, to ona nolens volens ich opuściła. Najpierw w wyniku rozbiorów, gdy większość niegdysiejszych ziem wschodnich wpadła w łapy moskiewskie, a Galicję ukradła Austria, później po zwycięstwie nad bolszewikami w 1920 r., gdy zdominowana przez endeków delegacja na rokowania w Rydze podpisała pokój z Sowietami na haniebnych warunkach, pozostawiając w ich rękach kilka milionów Polaków na terenach Białorusi i Ukrainy. Oni to stali się od razu przedmiotem „szczególnej troski” bolszewickich przywódców. Szalony eksperymentator Lenin majaczył o czerwonych, lojalnych Sowieckiej Rosji Polakach, a pragmatyczny psychopata Stalin zlikwidował niedorzeczne eksperymenty poprzednika w rodzaju tzw. „marchlewszczyzny”, już w 1934 rozpoczynając falę prześladowań, czyli aresztów z oskarżenia o szpiegostwo na rzecz „pańskiej Polski”, a później w ramach „operacji polskiej” już na masową skalę mordów i przesiedleń. Dotknęło to przede wszystkim Polaków na Ukrainie, ale też i ich ukraińskich sąsiadów, w oczach „sądzących” ich „trójek” NKWD (sowieckiej policji politycznej) jeszcze nie faszystów czy banderowców, a po prostu nacjonalistów.

Po 1939 r. dołączyli do zesłańców na Sybir i do Kazachstanu Polacy z pożartej przez Sowietów Litwy i… sami Litwini, tak się radujący z oddania im przez Armię Czerwoną Wilna wyrwanego spod władzy polskiej. Gdy w 1989 r., jak nas zapewniała w TVP elokwentna aktoreczka „komunizm upadł” ani „pierwszy niekomunistyczny premier” Mazowiecki, ani „pierwszy niekomunistyczny prezydent” Wałęsa nigdy nie stawili czoła problemowi Polaków żyjących wprawdzie poza Polską, ale na jej odwiecznych terytoriach, a tym bardziej zesłanym w głąb rosyjskiego imperium. A są to dwa niezwykle poważne problemy. Jeśli bowiem mowa o polskich zesłańcach (i ich urodzonych już tam dzieciach) do Kazachstanu, który w wyniku rozpadu sowieckiego imperium uzyskał w 1992 r. niepodległość, to naturalne wydawało się zastosowanie sprawdzonego przez Niemców rozwiązania kwestii równie represjonowanych przez Stalina Niemców nadwołżańskich, potomków dobrowolnych osiedleńców w Rosji. Zjednoczone po wchłonięciu NRD Niemcy dały im wszystkim szansę powrotu do ojczyzny, której nigdy nie widzieli i bodaj 100% z nich z tego skorzystało. RFN wyłożyła ogromne pieniądze na ich integrację, która nie był procesem łatwym, ale wydaje się, że zostało to uwieńczone sukcesem. Od 1989 r. trochę czasu minęło, ale grupa potomków polskich zesłańców w Kazachstanie znacząco się nie zmniejszyła. Dla ludzi o mentalności pozwalającej publicznie głosić, że „polskość to nienormalność” pojęcie takie jak zobowiązania ojczyzny wobec swoich niegdysiejszych obywateli było myśleniem ekscentrycznym czy wręcz ekstremistycznym.

Ale obecności setek tysięcy niedorżniętych przez bolszewików Polaków w trzech krajach ościennych nie dało się już ignorować tak łatwo, więc III RP wykonała jakiś dziwaczny rozkrok, z jednej strony wspierając wbrew ich interesom władze tych państw (np. tolerowany przez lata opór Litwy wobec stosowania oryginalnej pisowni nazwisk jej polskich obywateli), z drugiej wspierając nader skromnymi sumami organizacje polskie na Białorusi i Ukrainie, też niezbyt pieszczone przez miejscowe władze. I tak przez ćwierć wieku. Ale dalej już tak nie można!

W odróżnieniu od Polaków zesłanych do Kazachstanu, gdzie bez moskiewskiej przemocy żywioł polski nigdy by na tę skalę nie zaistniał, nie mówimy tu o konieczności umożliwienia powrotu do macierzy Polaków z Litwy, Białorusi czy Ukrainy. Zresztą w zdecydowanej większości oni sami tego nie chcą.

Polacy na Wschód od Bugu są lojalnymi obywatelami swoich krajów i to nie oni sieją „kresowe” resentymenty, często inspirowane wprost z Kremla. Wielu polskich obywateli Ukrainy walczyło – i walczy! – z rosyjską agresją na ukraińskich „kresach” w Donbasie i Ługańsku. Ale jednocześnie z dumą podkreślają swoją polskość. Czy dowiemy się czegoś o tym z mediów wolnej i suwerennej Polski? Studium Europy Wschodniej, wywalczone jako wydział Uniwersytetu Warszawskiego przez Jana Malickiego, w podziemiu solidarnościowym współredaktora pisma „Obóz”, już wtedy planującego stosunki z naszymi sąsiadami po ich wyzwoleniu się spod sowieckiego jarzma, wychowało w ciągu kilkunastu lat istnienia potężne propolskie lobby na Wschodzie. Absolwentów można liczyć w tysiące i w swoich krajach są naszą najlepszą inwestycją, a mowa nie tylko o bliskich nam Ukrainie czy Białorusi, ale także Azerbejdżanie i Gruzji! Ci młodzi ludzie bowiem w ogromnej większości nie wybierają pozostania w Polsce, gdzie życie jest nieporównanie łatwiejsze niż w krajach ich pochodzenia, lecz pragną wpłynąć na polepszenie statusu swoich ojczyzn, co dotyczy także polskich studentów z Ukrainy.

Nie jest to takie proste do zrozumienia dla polskiego patrioty, pamiętającego o gigantycznym wkładzie „Kresów” w potęgę I RP. Ale bez tego zrozumienia nigdy nie dojdziemy do czegoś więcej niż poprawne stosunki z sąsiadami. Przykład biegunowej zmiany stosunku władz Litwy do Polski w ostatnich kilku latach świadczy, że pozbycie się szowinistycznych przesądów (niech będzie, że z obu stron…) owocuje wspaniałymi wspólnymi sukcesami gospodarczymi i politycznymi, choćby budową Via Baltica z funduszy zainicjowanego przez Polskę Trójmorza, udział w którym dał Litwie realną szansę na aktywny udział w polityce europejskiej.

To samo dotyczy Ukrainy, nie będącej w odróżnieniu od naszego północnego sąsiada członkiem ani UE, ani – mimo starań – NATO. Po obu stronach granicy znaleźli się ludzie to rozumiejący, a jednym z tych, którzy szczytne ideały przełożyli na język mrówczej pracy „u podstaw” był mój serdeczny przyjaciel od czasów I klasy 7 Liceum Ogólnokształcącego im. Słowackiego w Warszawie Mirosław Rowicki, którego z bólem pochowaliśmy 21 lipca na Cmentarzu Bródnowskim. Nie chciałem zaczynać tego artykułu od tej w istocie tragicznej dla przyjaciół Ukrainy w Polsce i przyjaciół Polski na Ukrainie wieści, ale Mirek był wybitnym przykładem co można zrobić, gdy się odrzuci resentymenty.

Zaprzyjaźniliśmy się od razu, bo mimo że miał umysł ścisły (później absolwent Politechniki!), zarazem jak przedwojenna inteligencja techniczna był humanistą w tym sensie, że znajomość ojczystej historii i tradycji była dlań czymś oczywistym. Mieliśmy to szczęście, że i w szkole podstawowej, i nawet w liceum, mieliśmy jeszcze przedwojenne nauczycielki, uformowane w okresie II RP. Dyrektor „Słowaka” już na wstępie ostrzegał rodziców, że nie będzie przyjmował skarg na wykładającą historię profesor Marię Sadowską, bo „przeszła niemieckie obozy i nikogo się nie boi”. Dyrektor, choć partyjny, był człekiem poczciwym i porządnym, co wnioskuję także z tego, że będąc zarazem moim nauczycielem matematyki umożliwił mi z pomocą Matki Boskiej i „niezauważonych” ściąg zdanie matury, ale Mirek zarówno „matmę” jak „polaka” zdał w cuglach i jako pana inżyniera, zastał go wybuch „Solidarności”. Nie będę streszczał jego życiorysu znanego dziś z setek nekrologów – powiem, skąd się wzięła jego dziwaczna na pozór decyzja osiedlenia się na uwolnionej jak i Polska z sowieckiego jarzma Ukrainie, gdzie tyle zdziałał dla obu naszych krajów.

W czasach PRL uczniowi trudno było dotrzeć do prawdy historycznej, skutecznie zafałszowanej. Ale takich „wariatek” jak nasza Pani Sadowska było więcej i starały się nam przemycić chociaż okruchy prawdy. I już w drugiej klasie liceum owa szalona matrona wchodząc do klasy oznajmiała coraz mniej zdumionym naszym kolegom: „A teraz Rowicki opowie nam o Legionach Piłsudskiego” lub: „Lubach, opowiedz klasie o wojnie polsko-bolszewickiej, tylko nie te bzdury z podręcznika!”. Ona wiedziała, że my wiemy. A skąd? Oczywiście od rodziców, ale i z dostępnych dla tego, kto chciał, wydawnictw emigracyjnych. Czyż w tej sytuacji trudno uwierzyć, że w roku 1968 godzinami dyskutowaliśmy z Mirkiem o szansach sojuszu Piłsudski – Petlura w 1920 r., chociaż nazwiska tego drugiego nie sposób było znaleźć w oficjalnych podręcznikach?

Obaj, nie wiedząc o sobie wzajemnie, działaliśmy w solidarnościowym podziemiu, ja w ruchu wydawniczym, on jako wybrany przez robotników do Regionu Mazowsze inteligent. Gdy nastał internet umożliwiający odnawianie utraconych więzi, wcale się nie zdziwiłem odnajdując Mirka jako założyciela i redaktora naczelnego największego polskiego pisma na Ukrainie, znakomitego „Kuriera Galicyjskiego”, według mnie w ogóle najlepszej polskiej gazety wydawanej za granicą. Miałem zaszczyt wielokrotnie drukować tam moje teksty, także te, z którymi moi Czytelnicy z GPC nie mogli się zapoznać, bo ze względu na aktualną sytuację redakcja uznawała je za zbyt „kontrowersyjne”. A jednocześnie „Kurier” cieszył się także u ukraińskich czytelników renomą pisma szczerze życzliwego dla Ukrainy, a organizowane również przez Mirka coroczne spotkania intelektualistów z obu krajów w Jaremczu z imprezy nader kameralnej stały się znaczącym wydarzeniem w środowiskach obu naszych krajów dążących do prawdziwego, a nie deklarowanego dla bieżących korzyści pojednania.

Na tym polu Mirosław Rowicki zdziałał tak wiele, że gdy nagle zmarł 9 lipca wszystkich nas po obu stronach granicy poza naturalnym smutkiem z utraty Przyjaciela ogarnęła obawa, by Jego dorobek nie został zaprzepaszczony. Jeśli idzie o „Kuriera” można być spokojnym, bo wychował znakomitą kadrę, biegłą także w najnowszych technikach medialnych, jak jeden z Jego najbliższych współpracowników, także filar Radia Wnet Wojciech Jankowski, ale idea spotkań w Jaremczu także nie może obumrzeć. Będzie trudno, bo brak nam cichej charyzmy Mirka Rowickiego, który brał na siebie ogromne obowiązki i zawsze je wypełniał. Skromny, po prostu dobry człowiek, z którym nie sposób było się pokłócić. Szanowali Go nawet ludzie z obcego mu obozu – to prezydent Komorowski odznaczył Go Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski w 2015 r.

Nie będę narzekał, że nasza strona trochę Go nie doceniła, bo uroczystości pogrzebowe na Bródnie – szkoda, że pośmiertnie – oddały Mu właściwy hołd. Podczas mszy św. przedstawiciel prezydenta RP Andrzeja Dudy wręczył rodzinie akt odznaczenia Mirka najwyższym stopniem tegoż Orderu – Komandorią Polonia Restituta, a gdy nad Jego mogiłą Kompania Honorowa Wojska Polskiego uczciła pamięć zmarłego trzykrotną salwą, w oczach mnóstwa zgromadzonych – nie wyłączając moich – zalśniły łzy wzruszenia.

Mirosław Rowicki nie był Polakiem z Kresów, po prostu wiedział, że ani my, ani nasi rodacy, którzy pozostali po tamtej stronie granicy, nie są żadnymi rewizjonistami pragnącymi odebrania Lwowa, a pragną szczerze jak najbliższej współpracy, a może nawet przyjaźni naszych bratnich krajów.

Syn Mirka nad mogiłą Ojca bardzo słusznie zaapelował do zgromadzonych, by nie poddawali się smutkowi, bo „Tata był uosobieniem optymizmu i radości życia, był człowiekiem szczęśliwym, gdyż wypełniał misję”. Ta misja wymaga kontynuacji, a my, którzyśmy znali Mirosława Rowickiego, wierzymy w jego słynne, zawsze się sprawdzające w chwilach największych trudności powiedzonko, wypowiadane z tym budzącym wiarę i budującym spokój uśmiechem: „Będzie dobrze!”.

„Śpij, Kolego, w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni Tobie!”.

A może i ukochana Ukraina – wolna od rosyjskiej agresji, praworządna, dostatnia, sprzymierzona z bratnią Polską w ramach NATO i Trójmorza. Wierzyliśmy w to obaj, Komandorze!

Jerzy Lubach
źródło: „Gazeta Polska Codziennie”, 24. 07. 2020

Fot. Leon Tyszczenko/KG

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X