Śmierdzi nad Pełtwią

Śmierdzi nad Pełtwią

Wszak każda wie istota, że Paryż słynie z mód, Polesie słynie z błota, a Druskienniki z wód, Wenecja ma gondole, Warszawa słynie z ciast… i tak dalej, i tak dalej – jak to w wyliczance bywa. Tymczasem Lwów wyróżnia się tym, że śmierdzi. Tak, tak: to nasze cud-miasteczko opiewane przez wielkich i małych, grubych i chudych, uświęcone na setkach tysięcy widoczków rozpowszechnionych w sieci na portalach społecznościowych odznacza się taką banalna przypadłością.

Kiedy przychodzi wieczór znika czar obrazków spowitych mgłą i rozświetlonych blaskiem latarni, wokoło zaczyna się rozsiewać złowroga woń, a gospodynie szukają kawałków nieświeżego mięsa, które złośliwe koty pazurami rozwłóczyły po mieszkaniu. Niepotrzebne są jednak posądzenia rzucane na Mruczków – to nie one są przyczyną domowych aromatów. Po prostu przychodzi chwila wieczorna, kiedy Lwów odpoczywa śmierdząc. Z rur i kanałów, a także z kominów i rynien wydobywają się wonne opary. Taka tradycja.

Wszystko jak zwykle zaczęło się od istoty płci żeńskiej. Śmierdzi matka naszych strumieni – Pełtew – za swój wdzięczny aromat ukryta w podziemnym korytarzu. I tym dziedzictwem naznaczony został Lwów, miasto „nad coraz bardziej niewonną Pełtwią” położone. Któregoś dnia Pełtew „nad której wonnymi nurtami ma przyjemność leżeć” nasze miasteczko, wylała. Ponoć z powodu irytacji i zazdrości wobec pięknej i malowniczej Wisły. „Irytacja bardzo łatwo zrozumiała, Wisłę nad którą leży jakiś tam Kraków, zna cały kraj. Wielbią ja w swych dziełach poeci, malują mistrze pędzla i ołówka, o Pełtwi, nad którą mieszka pan namiestnik, marszałek i czterech arcybiskupów znajdziesz wzmiankę chyba w jakimś humorystycznym artykule” – zaznaczono w prasie. Złośliwe porównania, obraźliwe epitety, a Pełtew w najlepsze płynie sobie i śmierdzi.

Na zaprzyjaźnionym podwórku śmierdzi pospolicie, jak wszędzie. Wokół kupy śmieci, gruzu, plastikowe butelki, gdzieniegdzie innego rodzaju kupy. Nad tą misterną konstrukcją na sznurze po bieliźnie pobrzękują dzwoneczki Feng Shui: pułapka na demony odstraszająca mieszkańców kamienicy przed gniewnymi bogami. Za późno, drodzy lwowiacy, demony smrodu opanowały całe miasto. Dźwięk wietrznych dzwoneczków stanowi zbyt słabe zaklęcie.

Śmierdzą klatki schodowe i piwnice, przychodnie i szpitale, tramwaje i sklepy, o targowiskach nie wspominając. Na tych ostatnich śmierdzi jak na śmietniku. A smród lwowskiego śmietnika, bez względu na porę roku, zawsze jest potężny. Śmierdzą też, ma się rozumieć, ludzie. Sąsiad w marszrutce śmierdzi, bo jest chyba zwolennikiem wietrzenia ciała. Znacie to uczucie? Najbardziej aromatyczne okazy zawsze stają obok i zadowolone z życia rozpylają swoje feromony. Izolacja towarzyska nie wchodzi w grę: w tramwaju czy w marszrutce często z powodu tłoku nie da się przesunąć o centymetr. Wychodzimy na przystanek, a przed nami spluwający panowie wierzchem dłoni wycierają smarki. Jakby cały smród spoconych przez stulecia ciał osiadł w XXI wieku. Wiadomo – częste mycie skraca życie, żeby przeżyć trzeba śmierdzieć. Kiedyś woda we Lwowie była produktem limitowanym wydzielanym ostrożnie w określonych godzinach. Ale lwowianom nadal chyba pozostało przekonanie, że z takich dóbr należy korzystać bardzo oszczędnie.

Wszystkich pieniędzy świata wart jest pobyt na hali mięsnej targowiska przy dworcu kolejowym (dawny plac Unii Brzeskiej). Smród jest taki, że nozdrza wypala, a oczy łzawią. Wielkie połacie mięsa, obdarte ze skóry króliki, czarne kawałki wątroby zatopione w wanienkach pełnych brunatnej krwi, rozmrażające się filety i kostki rybne – wszystko to sprawia, ze czarodziejski zapach jeszcze długo będzie towarzyszył nam w dalszej wędrówce po mieście. Wietrzenie na świeżym powietrzu nie pomaga. Nadal czujemy charakterystyczny ucisk w gardle i słodycz w ustach. Niesmaczne? No, ładnie nie jest i żeby przeżyć we Lwowie trzeba się z tym pogodzić.

Poza tym że śmierdzi, miasto Lwów jest ośrodkiem produkującym największe ilości kurzu i błota, największą ilość dziur oraz największą ilość popękanej i zagrzybionej powierzchni na metr kwadratowy. Miasto Lwów kryje w sobie jakąś wielką tajemnicę przepoczwarzania wszystkiego z nowego w stare, zramolałe i obrzydliwe. Wszystko staje się vintage już po tygodniu użytkowania. Ale taki vintage na opak, któremu czas nie dodał szlachetności a jedynie liszajowatości i dziur. Maniacy hand made poszukują farb dających efekt postarzania i popękania na komódkach i wazonach. Drodzy państwo, wystarczy przyjechać do Lwowa! Tu wszystko samo z siebie przeoblecze się w dziwny sposób od lwowskiego powietrza!

Dawno temu, żeby poczuć smrody trzeba było udawać się na dalekie podróże. „Ale tak miasto pachnienia śmierdziało, że człowiek nie mógł wytrwać blisko do niego przystąpiwszy” pisał w XVII w „Dwóch podróżach” Jakub Sobieski, ojciec króla Jana w zwiedzając hiszpańskie Aranjuez. Dzisiaj od lesienickiej drożdżarni aż po hale na Gródku, wszystko tonie w śmierdzących oparach, na które nie ma rady. Cielsko miasta po całym dniu zbierania zapachów oddaje je nam wieczorem zawieszając pomiędzy siedmioma wzgórzami aromatyczną pajęczynę.

Życzyć wypada nam wszystkim, żeby „senne i obojętne wejrzenie magistratu” ożywiło się na widok śmierdzącego problemu.
Pachnących majówek i pachnącego długiego weekendu w mieście.

Beata Kost
Tekst ukazał się w nr 8 (204) za 29 kwietnia – 15 maja 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X