Miasto pełne poezji, historii i ciepła

Wyborcze spazmy, które wstrząsają dzisiaj Ukrainą, niby nie są dla nas niczym nowym. W niedalekiej przeszłości przyszło nam przecież przeżyć najpierw prezydenckie, później parlamentarne wybory. Powinniśmy więc już się przyzwyczaić do przedwyborczego szumu i rwetesu, propagando-agitacji, portretów kandydatek i kandydatów, obiecanek, połajanek i ogólnego zamieszania.

Tymczasem, przynajmniej ja, niecałe dwa tygodnie przed wyborami, jestem niebywale „tym wszystkim” znużony. Jestem znużony i zirytowany wszechobecnym, przedwyborczym krzykiem, „wciskaniem się” wyborów w najbardziej prywatne zakątki życia, brutalnością i brakiem zasad „sztabowców”, cynizmem i hipokryzją kandydatów, ich nieskrywanym „parciem na władzę” – widzianymi i odczuwanymi na lokalnym, czyli tym najbliższym i najbardziej odczuwalnym poziomie. Czasami tak się zastanawiam – jak musi się czuć w tym „wyborczym sosie” wielu moich ukraińskich przyjaciół (poza „homo politicus” oczywiście), skoro ja, Polak – czyli ktoś, kto w ukraińskich wyborach ani nie kandyduje, ani nie głosuje, ani nie agituje – czuję się aż tak źle. Oj, nie zazdroszczę Wam moi kochani…

Oczywiście na to „przedwyborcze znużenie” szukam lekarstwa. Szukam ucieczki od zmęczenia, irytacji, strachu i zniecierpliwienia, które we mnie wywołują agresywne hasła, natarczywa propaganda, wyretuszowane portrety. Nietrudno się domyśleć – najzwyczajniej staram się uciec od tego wszystkiego, serce i umysł zająć „pozytywem”, staram się, chociaż to niełatwe, o tych wyborach zapomnieć. Przyznaję, w porównaniu z wieloma innymi „poddawanymi wyborczej tresurze”, jestem na uprzywilejowanej pozycji. Mieszkam bowiem w „czarodziejskim mieście”, w Drohobyczu, w miejscu pełnym ciepła, tajemnic i opowieści – mam więc gdzie od harmideru uciec, mam gdzie się zgubić, mam czym „leczyć” poranioną duszę.

Dlatego też, korzystam z tego tak intensywnie jak tylko mogę i niemal każdą wolną chwilę poświęcam na „drohobyckie spacery” – wędrówki po wąskich, urokliwych uliczkach śródmieścia, wsłuchiwanie się w stukot kroków po wiekowym bruku, poszukiwaniu drohobyckich legend i historii, rozkoszowaniu się filiżanką „kawy po drohobycku” (kawa ze szczyptą soli). Nie wiem jak innym, a mnie pozwala to odnaleźć spokój, koi ból, sprawia radość, jest remedium na szalony, wyborczy czas. Tak, tak – wiem. Wszystko to co teraz piszę, „w konwencji dnia dzisiejszego” jest takie niekonkretne, poetyckie, „rozmazane”. Impresja w czasach brutalnego realizmu? Właśnie tak! Jak bowiem można nie korzystać z piękna i spokoju, które są „na wyciągnięcie ręki? Jak można rezygnować z poezji na rzecz polityki? Ja nie zamierzam!

Drohobycz jest przecież nie tylko poezją, ale do tego jest poezją niezwykłą. Miejsce w którym spotkało się wiele narodów, wiele religii, wiele kultur. Tak wiem, że jeśli Polak słyszy nazwę „Drohobycz”, to automatycznie myśli „Szulc” – ale to nie tak. Drohobycz to historia wielu wieków i wielu ludzi. Drohobycz to Jurij Kotermak (nauczyciel Kopernika, rektor Uniwersytetu Bolońskiego, dziekan Uniwersytetu Jagiellońskiego), to Rajmund Jarosz, Iwan Franko, Maurycy Gottlieb, Feliks Lachowicz, Aleksy Dawidowski, Kazimierz Wierzyński, bracia Kossak, Alfred Szrejer, generałowie – Maczek i Karaszewicz-Tokarzewski. Twórcy, naukowcy, politycy, społecznicy, żołnierze. Ich historie żyją w drohobyckich dźwiękach i obrazach, a jeśli się miastu dobrze przyjrzeć i w nie wsłuchać – historie te można znaleźć. Zapewniam – to fascynujący świat.

Drohobyckie „obrazy” to, dla wielu, kadry z filmu Wojciecha Jerzego Hasa „Sanatorium pod klepsydrą” – tymczasem to znowu nie tak. Drohobycz to nie mrugające światełkami, przygarbione chatki – to piękno i prawie tysiącletnia historia. To Warzelnia Soli, jedno z najstarszych w Europie „przedsiębiorstw”, pracujące nieprzerwanie od XII wieku. Przez wieki to właśnie sól była największym bogactwem miasta – w herbie Drohobycz jest dziewięć „sopek” soli właśnie. Dzisiaj, w wieku globalizacji, cyfryzacji i licho wie jeszcze czego, ta Warzelnia pracuje tak jak wieki temu – z głęboka, spod ziemi, wydobywana jest solanka, którą wylewa się na olbrzymie „patelnie”. Pod tymi „patelniami” buszuje ogień (nie gaz, a drewniane kloce), z solanki odparowuje się wodę i tak krystalizuje się sól. W kłębach pary i dymu, w błysku płomieni, wśród wiekowych urządzeń, przemykają cienie pracowników – zaczarowany świat.

Fot. Roma Fina
{gallery}gallery/2020/Drohobycz_Deska{/gallery}

„Drohobyckie obrazy” to cerkwie, kościoły i synagogi – w tym te trzy dla mnie najważniejsze: gotycki kościół świętego Bartłomieja, drewniana Cerkiew świętego Jura i monumentalna, „Wielka” Synagoga. Posadzki wydeptane tysiącami nóg, ściany „nasiąknięte” modlitwami, przestrzenie pełne śpiewów, próśb, skarg i nadziei. Niszczone, porzucane i „zmartwychwstałe”. Niesamowite świątynie, niesamowite historie, niesamowite wrażenia.

Bezsprzecznie – geograficznym (i nie tylko) centrum Drohobycza jest Ratusz. Na przestrzeni wieków wielokrotnie budowany, niszczony, znowu budowany, palony, znowu… Dzisiaj jego wieża wznosi się nad miastem i jest dla wielu zarówno punktem orientacyjnym, jak i „stróżem” oznajmiającym upływ czasu (stary zegar wydzwania godziny). Stojąc pod Ratuszem, na niedawno przywróconym do życia (po wielu latach upadku) Rynku, na horyzoncie, można zobaczyć karpackie szczyty – czarne, pokryte lasami, tajemnicze. To niesamowite uczucie – usiąść „na Rynku” w kawiarence (pod wielka „markizą”), cieszyć się filiżanką aromatycznej kawy (z solą oczywiście) i mieć po prawej ręce ratuszową wieżę z wydzwaniającym godziny zegarem, a po lewej, gdzieś tam daleko, góry.

„Obrazami z przeszłości” są też w Drohobyczu podwórka. Takie stare, jak w czarno-białych filmach. Podwórka wiekowych, żydowskich domów, z charakterystycznymi wejściami, z przedwojennymi napisami, z oknami pełnymi światła. Tak, Drohobycz się zmienił i trudno w nim dzisiaj znaleźć Żyda, nieco łatwiej Polaka – dzisiaj to ukraińskie miasto, z ukraińskimi (w znamienitej większości) mieszkańcami, ukraińskimi problemami i ukraińskimi marzeniami. Jednakże, w jego murach, uliczkach i podwórkach właśnie zaklęte są historie żydowskich, polskich, ukraińskich, niemieckich, rosyjskich, romskich, a teraz także i krymsko-tatarskich mieszkańców. Te drohobyckie historie są wielkie i małe. Historie miasta, budowli, historie wojen, historie ludzi. Setki, jeśli nie tysiące historii. Ja najbardziej lubię tę o „Drugim Byczu” pięknie opisaną w latach dwudziestych ubiegłego wieku przez Zygmunta Kaczkowskiego w książce „Olbrachtowi Rycerze”. Warto przeczytać.

Drohobycz to także parki. Zgoda, te które znajdują się w „zasięgu” piechura, te w centrum i na jego obrzeżach nie są może wielkie i trudno się w nich zgubić. Trudno też w nich uciec od zgiełku otaczających je ulic, ale mimo tego – kocham te miejsca. Stare drzewa, poplątane alejki, stylizowane lampy, niewielkie ławeczki. Niby nic nadzwyczajnego, ale gdy przyłoży się rękę do pnia wiekowego drzewa nie sposób nie pomyśleć o drohobyczanach, którzy je sadzili, o drohobyczanach, którzy szukali pod nimi schronienia, o tych którzy w ich cieniu się spotykali, całowali, płakali – o dziesiątkach pokoleń, które odeszły i o tych którzy przyjdą po nas i będą się pod ich koronami chować przed deszczem, spotykać, całować, płakać…

Wreszcie – Drohobycz to także cmentarze. Szczególnie ten najstarszy – na ulicy Truskawieckiej. Może dlatego, że spędziłem na nim sporo czasu – remonty, ratowanie nagrobków, studiowanie historii – nie jest on dla mnie smutnym miejscem. Postrzegam go jako „perełkę” Drohobycza – miejsce spoczynku, ale i świadka historii. Polacy, Ukraińcy, Austriacy, Francuzi, Niemcy – wszyscy ci, którzy przez stulecia tworzyli historię miasta, na tym cmentarzu znaleźli swoją ostatnią „przystań”. Piszę o wiekach i to nie jest pomyłka – najstarsza (znaleziona przeze mnie) nagrobna inskrypcja pochodzi z końca XVIII stulecia. Do tego – wiele nagrobków to dzieła sztuki. Prawda – Drohobycki cmentarz z Łyczakowskim konkurować nie może, ale i na nim można znaleźć piękne nagrobki – płaskorzeźby, krzyże, anioły, napisy. Lubię tam spacerować, czytać epitafia, odkrywać zapomniane losy.

Kocham „moje” miasto. Może dzięki temu właśnie potrafię w nie uciec i w nim się „zagubić”. Dzięki tej miłości jest ono dla mnie unikalne i jedyne. Jest dobre i przyjazne. Jest optymistyczne. Dlatego dzisiaj, w czas wyborów i politycznych bojów, w czas zamieszania, zamiast pisać tekst „aktualny”, biadać, pouczać czy wieszczyć, postanowiłem zabrać czytelników Kuriera Galicyjskiego w „czarodziejską podróż” – do Drohobycza, starego galicyjskiego miasta pełnego poezji, historii i ciepła. Mam nadzieję, że słusznie uczyniłem. Oczywiście – zapraszam do Drohobycza, Przyjaciele!

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 19 (359), 16–29 października 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X