Lwowskie sensacje. Tajemnice policyjnych prowokacji Wiezienie „Brygidki”, fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Lwowskie sensacje. Tajemnice policyjnych prowokacji

Międzywojenny okres w politycznym i gospodarczym życiu Lwowa i całej Małopolski Wschodniej był czasem trudnym i niestabilnym. Kryzysy ekonomiczne tylko potęgowały skomplikowane stosunki międzynarodowościowe, zwłaszcza polsko-ukraińskie i polsko-żydowskie. Na terenie Galicji działały liczne nielegalne organizacje i partie, nacjonalistyczne i komunistyczne, prowadzące działalność terrorystyczną przeciwko swoim oponentom politycznym i władzom państwowym. Właśnie w wyniku takich stosunków nie tylko nielegalne, działające w podziemiu organizacje, ale i policja państwowa stosowały prowokacje jako metodę rozbicia lub zlikwidowania przeciwników i grup antypaństwowych.

Prowokacje (np. zamachy bombowe) były przygotowywane i wykonywane w głębokiej tajemnicy i daleko nie zawsze były ujawnione ich prawdziwe cele i rzeczywiści sprawcy. Organizatorzy prowokacji nie liczyli się z możliwymi ofiarami wśród ludzi, zaś wykonawcy często nie byli nawet obeznani z sednem zamiarów zleceniodawców. Agnieszka Biedrzycka w swoim „Kalendarium Lwowa 1918-1939” podkreśla, że nie tylko władze wymyślały „potworne spiski i straszliwe niebezpieczeństwa”, ale i prasa lwowska miała tendencję do zdobywania czytelników drogą „wyolbrzymiania drobnych lub nawet wymyślonych wydarzeń. Tak było na przykład z nigdy nie udowodnionym spiskiem ukraińskim w maju 1926 roku czy komunistyczną inspiracją zamieszek w kwietniu 1936 roku; nawet poważnie wyglądająca próba zamachu na lwowskie magazyny amunicyjne w 1924 roku, zakończona procesem i dwoma wyrokami śmierci, okazała się prowokacją policyjną”.

We wrześniu 1922 roku spokój mieszkańców miasta zakłócony został serią wybuchów w siedzibach kilku organizacji ukraińskich. 21 września wieczorem nastąpił wybuch w budynku „Proswity” przy Rynku 10. Ładunek wybuchowy umieszczony był na parterze klatki schodowej. W gmachu i kilku sąsiednich kamienicach wyleciały szyby, w miejscu wybuchu zniszczona została ściana i rozdzielnica elektryczna. 23 września o godzinie 19.30 nastąpił wybuch w budynku ukraińskiego muzeum Towarzystwa Naukowego im. T. Szewczenki przy ul. Czarnieckiego 24. W ścianie klatki schodowej powstała półmetrowa wyrwa. Godzinę później doszło do wybuchu w suterenie ukraińskiego Domu Akademickiego przy ul. Supińskiego 25. W wyniku eksplozji został poważnie uszkodzony betonowy sufit, okno wyrwane wraz z futryną.

Policja przeprowadziła rewizję. W Rynku 10 wykryto skład broni, amunicji i materiałów wybuchowych. Aresztowano kilku Ukraińców, m.in. dyrektora banku Ukraińskiego Związku Kredytowego Omeliana Sajewycza. Policja podejrzewała prowokację ukraińską, zaś organizacje ukraińskie – prowokację policyjną, zorganizowaną przed procesem Fedaka, zamachowca na życie marszałka Piłsudskiego. Po kilku dniach wszystkich aresztowanych zwolniono, ale prawdziwi organizatorzy i sprawcy nigdy nie zostali odnalezieni, a opisane zamachy bombowe na zawsze zostały wpisane do sekretów lwowskich.

Budynek redakcji „Słowa Polskiego”, fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

A jednak największe emocje w społeczeństwie i w prasie na skalę całego kraju wywołał zamach bombowy 7 grudnia 1928 roku na redakcję „Słowa Polskiego” przy ul. Zimorowicza 15. Dokładny opis tej zbrodni podały wszystkie gazety lwowskie, warszawskie i krakowskie. Jak okazało się w tymże dniu, obiektem ataku dynamitowego była też redakcja krakowskiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, ale pilność pracowników uratowała ich od ofiar i większych strat. Reportaż w „Słowie polskim” najbardziej dokładnie opisuje tragiczne wydarzenie: „7 grudnia o godzinie pierwszej w południe „Słowo Polskie” padło ofiarą zbrodniczego zamachu, dokonanego w podstępny i tchórzliwy sposób. Kierownikowi drukarni i odpowiedzialnemu redaktorowi Wilhelmowi Antoniemu Skrzyczyńskiemu zbrodnicza ręka przysłała pakiet zawierający nabój wybuchowy, który przy otwieraniu pakietu eksplodował, raniąc p. Skrzyczyńskiego i demolując pokój. Na parę minut przed godziną pierwszą do redakcji przyszedł posłaniec (ekspres) z pakietem i listem. Woźny redakcji skierował posłańca do kancelarii Skrzyczyńskiego. Pan redaktor był bardzo zajęty i tylko za kilka minut odczytał list. W kopercie znajdowała się kartka z napisem: „Niegrzecznemu redaktorowi na świętego Mikołaja”. Wewnątrz pakietu była skrzynka przewiązana sznurkiem ze srebrną pozłacaną rózeczką z czerwonym diabełkiem, połączona złotym łańcuszkiem z wnętrzem paczki. Gdy redaktor oderwał wieko skrzynki, nastąpił błysk ognia i ogłuszający huk. Eksplozja naboju zraniła ofiarę zamachu w głowę, twarz, rękę i nogę. Pokój uległ zupełnemu zniszczeniu, a biurko ogarnęły płomienie […] Telefon był rozszarpany w strzępy, okno wydarte. Siła wybuchu była bardzo wielka. Potłuczone były szyby nawet w sąsiednich kamienicach”.

Na miejsce przybyła policja, straż pożarna, pogotowie ratunkowe. Do Lwowa spiesznie przybył z Warszawy główny komendant policji Rzeczypospolitej pułkownik Jagrym-Maleszewski. Ogłoszono, że pobudki zamachu są niewątpliwie natury politycznej. Sprawców trzeba szukać wśród czynników wrogich Państwu. Prasa oskarżała o zamach „fanatyków ukraińskich”. Władze lwowskie w tymże dniu zostały powiadomione o incydencie w Krakowie. Dzięki ostrożności pracowników redakcji tam bomba nie eksplodowała. Ale był znaleziony ślad lwowski – przesyłka była owinięta w gazetę „Dziennik Lwowski”. Policja lwowska ustaliła, że paczkę do redakcji „Słowa Polskiego” ekspres otrzymał koło hotelu „George`a” z rąk młodego człowieka, który podjechał pod hotel krytą taksówką. Był to „wysoki młody pan, z małym wąsikiem przystrzyżonym po angielsku, w płaszczu i pluszowym kapeluszu. Za odniesienie paczki wręczył ekspresowi 5 złotych”. Pana tego ani zidentyfikować, ani odnaleźć policji się nie udało.

Natomiast przeprowadzono już tegoż dnia szereg rewizji i aresztowań wśród Ukraińców. Zatrzymano ponad 40 osób, w większości studentów. „Ustalono przynależność części z nich do antypaństwowych organizacji, jak to Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy i Ukraińska Organizacja Wojskowa (UWO). Rewizję przeprowadzono w ukraińskim Domu Akademickim, w ukraińskiej bursie rzemieślniczej, również w mieszkaniu księdza greckokatolickiego Turkiewicza. Aresztowano dwie jego córki-studentki. Lwowska „Chwila” pisała, iż „ze sfer miarodajnych warszawskich dziennikarze dowiadują się, że niewątpliwie zamachy te są aktem demonstracyjnym ze strony UWO. Centrala organizacji w Pradze i Berlinie wysłała do Polski nowych emisariuszy, którzy dla zadokumentowania egzystencji postanowili dokonać zamachów bombowych”.

Ale liczne rewizje i przesłuchania aresztowanych nie udowodniły ich uczestnictwa w zamachu. We Lwowie daleko nie wszyscy uwierzyli w wersję policji. Z powodu aresztowań u starosty grodzkiego interweniował poseł na Sejm od UNDO Leszczyński. W sprawie aresztowanych studentów ukraińskich interweniował prorektor Uniwersytetu Jana Kazimierza rzymskokatolicki ksiądz Adam Gerstmann. Już 10 grudnia wobec „braku konkretnych poszlak” policja zwolniła wszystkich aresztowanych. Śledztwo zakończyło się bez żadnego rezultatu. Głośna sprawa do dziś pozostaje tajemnicą. Nie ma winnych, nie ustalono, kto zamówił i zorganizował zamach bombowy i nie ma odpowiedzi na pytanie, czy nie była to prowokacja policyjna.

Prawie dwa lata później w lipcu 1924 roku kolejna prowokacja policyjna zakończyła się dwoma wyrokami śmierci. W niedzielę 5 lipca 1924 roku Lwów obleciała groźna pogłoska – w magazynach amunicji wojskowej (prochowni) na przedmieściu Janowskim policja wykryła i usunęła „maszynę piekielną”. Eksperci policyjni i wojskowi sugerowali, że eksplozja mogłaby zniszczyć całą dzielnicę miasta. Jeden z ekspertów, kapitan Karasiński, oświadczył, że „był użyty najsilniejszy materiał wybuchowy – trotyl. Rozmiary katastrofy, jaka miała spotkać Lwów, byłyby straszne. Wybuchy amunicji mogłyby trwać przez cały tydzień, jeden po drugim. W promieniu pół kilometra uległoby zniszczeniu wszystko, a pojedyncze pociski rozleciałyby się do 3 kilometrów”.

Lwowska „Chwila” straszyła swoich czytelników informacją, że policja udaremniła zamach, który w razie, gdyby się udał, byłby olbrzymią katastrofą dla kilku dzielnic miasta, co pociągnęłoby za sobą tysiące ofiar.

Siedziba „Proswity”, Rynek 10, fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Policja ogłosiła o aresztowaniu podejrzanych o próbę zamachu na prochownię. Według śledztwa ślady prowadziły do nielegalnej organizacji komunistycznej. Już 14 lipca sprawę przekazano do trybunału. Oskarżono dwie osoby, mianowicie Józefa Dietricha i Mikołaja Sołoneńkę, których postawiono przed sądem doraźnym. Innych wcześniej aresztowanych zwolniono i oni wystąpili na procesie jako świadkowie. Ten podział zdziwił część prasy lwowskiej i opinię publiczną, zaś policja tłumaczyła, że zwolniono kilka osób „w myśl ustawy dynamitowej”, ponieważ współpracowali z policją i zapobiegli katastrofie „czynnym żalem”. Prasa też przypominała, że sądy doraźne zostały wprowadzone w Polsce ustawą z dnia 22 września 1922 roku. Według pomysłu miałyby być wprowadzone w czasie wyjątkowym, ale w 1924 roku w kraju dawno panował spokój, a sądy doraźne pozostały. Według statystyk za cztery lata skazano na karę śmierci 680 osób.

Ówczesna prasa donosiła, że zainteresowanie rozprawą w całym mieście było olbrzymie. Już o godzinie 8 rano zebrały się przed gmachem sądu karnego przy ul. Batorego wielkie tłumy ciekawskich, które nie tylko wypełniły całą ulicę, ale i plac Halicki. U wejścia do sądu znajdował się solny oddział policji z kilkoma komisarzami na czele. Wstęp na salę był ściśle za okazaniem biletów. Na samej sali ogromny ścisk. Wszystkie przejścia i ławki silnie zatarasowane publicznością. Przeważają kobiety, które zdołały zdobyć pierwsze ławki. Porządku pilnowali żołnierze w hełmach stalowych z bagnetami, którzy też wprowadzili na salę oskarżonych.

Pierwszy z oskarżonych, Józef Dietrich, urodził się w Czerniowcach w 1879 roku, wyznania rzymskokatolickiego, żonaty, ojciec trojga dzieci, z zawodu ślusarz kolejowy, ukończył 6 lat szkoły normalnej. Drugi oskarżony, Mikołaj Sołoneńko, również ślusarz kolejowy, urodził się w 1883 roku w Mszanie Dolnej niedaleko Lwowa, Ukrainiec, żonaty, ojciec czworga dzieci. Lwowska „Chwila” pisała, że „Dietrich siedzi bardzo smutny, zaś Sołoneńko, silnie zarośnięty, przedstawia typ bardziej zbrodniczy, niespokojnym, nerwowym względem ogląda obecnych na sali… Jest to człowiek o niesympatycznym wyglądzie, w odzieży brudnej i zaniedbanej, nieuczesany”.

Według wersji śledztwa oskarżeni od kilku lat prowadzili działalność komunistyczną, wykonywali drobne zadania podziemia. Sprawcami kierowała „ukryta ręka”, mianowicie Anna Gierowska z domu Mulak, kuzynka oskarżonego Dietricha, zamieszkała stale na Bukowinie. To ona razem z mężem swoim dawała zlecenia, dostarczała narzędzia do bomby i wynagradzała. Za wysadzenie magazynów amunicji mieli sprawcy dostać po 200 dolarów amerykańskich. Gierowski obiecał wywieźć ich do Rosji Sowieckiej, gdzie dostaliby dalsze wynagrodzenie i stopnie kapitanów w armii radzieckiej.

Obecni na sali rozpraw z ochotą uwierzyli w te fantastyczne opowieści policji. Komisarz policji Leon Kajdan i wywiadowca Włodzimierz Gryszczak przedstawili przed sądem cały zbrodniczy plan wysadzenia prochowni lwowskiej. Otóż, według wersji policji nieustalony osobnik wręczył Sołoneńce puszkę z materiałem wybuchowym na ulicy Mikołaja. Dietrich przechowywał „piekielną maszynę” u siebie w mieszkaniu. W przeddzień zamachu Sołoneńko i Dietrich przekazali bombę Tadeuszowi Smalce i Marianowi Cichowskiemu, którzy pracowali w magazynach amunicji. Smalko swego czasu pracował na kolei, gdzie poznał Sołoneńkę i Dietricha, prowadził z nimi rozmowy o komunizmie. Schadzki często odbywały się na cmentarzu. W czwartek sprawcy otrzymali bombę z zegarem, zaś w niedzielę rano mieli wnieść ten mechanizm na teren prochowni. Przed tym jednak uprzedzili o zamachu bombowym agenta policji Gryszczaka. Smalko nastawił zegar na godzinę 16 popołudniu i przybiegł z krzykiem do pirotechnika Mariana Langiewicza, który „bez pośpiechu zabrał „piekielną maszynę”, natychmiast wyjął z niej zegar, potem schował ją pod bluzę i wyszedł w pole. W polu maszynę rozebrał”.

Policja zaś rozpoczęła areszty komunistów. Niektórzy jednak uciekli. Aresztowano tylko Sołoneńkę i Dietricha.

Podczas sądu obydwaj twierdzili, że są niewinni. Obrońcy zażądali wydania aktów śledztwa, ale trybunał im odmówił. Natomiast publiczności „pokazano ten złowrogi aparat. Widok wywołał u niektórych osób dreszcze”. Rozprawa trwała tylko jeden dzień i trybunał ogłosił wyrok: „obaj oskarżeni uznani zostali jednogłośnie winni zbrodni i skazani na śmierć przez powieszenie”. Wyrok miał być wykonany po upływie dwu godzin. Obrońcy oskarżonych zwrócili się telegraficznie do prezydenta RP z prośbą o ułaskawienie, ale bez skutku – prezydent odmówił.

Budynek redakcji „Wieku Nowego”, fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Skazanych przewieziono policyjnym wozem do „Brygidek”. Tłumy ludzi ruszyły spod gmachu sądu na Batorego przez centrum miasta na ulicę Kazimierzowską pod gmach „Brygidek”. „Wiek Nowy” donosił: „Ulica Kazimierzowska zalana była podnieconym tłumem. Głosów współczucia wcale nie słyszano. Środowisko potępia ich potworne i w skutkach straszne zamiary i uznaje sprawiedliwość wyroku. Dietrich spowiadał się i serdecznie pożegnał się z żoną i z dziećmi. Z braku kata zamieniono wyrok na rozstrzelanie. Na ponurym podwórzu gmachu więziennego otoczonego ze wszystkich stron wysokimi murami zgromadziła się niewielka garstka osób dopuszczonych do egzekucji. Przewodniczący trybunału odczytał wyrok. W tej chwili dał się słyszeć za murami więzienia mrożący krew w żyłach płacz żony i dzieci Dietricha. Skazany pocałował podany przez kapłana krzyż i stał wprost pod murem. Oddział złożony z ośmiu żołnierzy dał salwę… Następnie wprowadzono Sołoneńkę. Postępował krokiem chwiejnym, odmówił modlitwę, ucałował krzyż. Oczu zawiązywać nie pozwolił. Padła salwa i skazaniec upadł, ale dawał jeszcze znaki życia. Oficer dobił jego trzema strzałami z rewolweru”.

Inne dzienniki pisały, że proces pokazał obraz roboty bolszewickiej i że za sprawcami stoi ukryta ręka komunistycznej organizacji. „Chwila” wyraziła zadowolenie, że „ręka sprawiedliwości dosięgła wykonawców straszliwych zamiarów. Ale inicjatorzy potwornych zamysłów siedzą spokojnie daleko i w szatański sposób podsuwać będą dalej innym judaszowe srebrniki. Oby krew, która spłynęła wczoraj, otrzeźwiła słabych i nieodpornych na podszepty nikczemnego szatana”.

W następnych dniach miały miejsce dalsze groźne wydarzenia. 21 lipca policja wykryła magazyn amunicji w mieszkaniu Samuela Bomse przy ul. Piastów 2.23 lipca na ulicy Słodowej około godziny drugiej patrolujący tam posterunkowy Policji Państwowej zatrzymał jakiegoś mężczyznę, w którym rozpoznał Gierowskiego, głównego sprawcę i organizatora zamachu na prochownię. Gierowski momentalnie wydobył browning i strzelił do policjanta – na szczęście jednak chybił. Następnie począł uciekać w górną część ulicy Łyczakowskiej odstrzeliwując się gęsto. Posterunkowy ścigał go strzelając za nim, ale Gierowski znikł mu z oczu wśród drzew na Cmentarzu Łyczakowskim. 24 lipca o godzinie 22.30 trzej osobnicy zaatakowali wartownika pilnującego magazynu amunicji na Cytadeli; po wszczęciu przez żołnierza alarmu zamachowcy oddali kilka strzałów i zbiegli w stronę ulicy Pełczyńskiej. Pościg nie dał rezultatu. W mieście zapanowała nerwowa atmosfera – ludzie wierzyli, że dookoła znajdują się setki komunistycznych agentów, którzy podkładają bomby i strzelają z rewolwerów.

Były też inne pogłoski. We wszystkich tych wydarzenia była jakaś tajemnica. Ale większa część prasy o tym nawet nie wspominała. Tylko ukraińskie „Diło” pisało, że „po mieście krążą różne pogłoski. Jedna z nich nawet taka, że wszystko to jest prowokacją, zamówioną przez nieznane czynniki w nieznanym bliżej celu”. „Diło” donosiło również, że Cichowski i Smalko, i nawet Sołoneńko byli agentami policji, zaś „piekielną maszynę” przekazali zamachowcom nie komuniści, ale „z niektórych sfer” (czyżby z policji?). Jednak wszystko to pozostało poza uwagą publiczności i trybunału.

Tajemnica zamachu na magazyny amunicji wojskowej została odkryta wiele lat później. W 2012 roku wnikliwa badaczka historii Lwowa Agnieszka Biedrzycka wydała „Kalendarium Lwowa 1918–1939”, nad którym pracowała przez wiele lat. Zebrane materiały archiwalne pozwoliły jej odkryć najważniejszą tajemnicę opisanych wyżej wydarzeń i zrobić jednoznaczny sensacyjny wniosek, mianowicie: „poważnie wyglądająca próba zamachu na lwowskie magazyny amunicyjne w 1924 roku […] zakończona procesem i dwoma wyrokami śmierci, okazała się prowokacją policyjną”. Wszystko od pierwszej do ostatniej chwili było zareżyserowane przez policję w celu mobilizacji społeczeństwa przeciw działaniom podziemia komunistycznego.

Pozostaje tylko sekretem, czy sędzia trybunału i przedstawiciele lwowskiej prasy też byli wciągnięci w tę prowokację, czy też uwierzyli każdemu policyjnemu słowu?

Jurij Smirnow

Tekst ukazał się w nr 10 (398), 31 maja – 16 czerwca 2022

X