Linia podziału fot. facebook.com/petroporoshenko

Linia podziału

Niemal bez echa przeszła wizyta w Polsce byłego prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki. Wydawało się, że polityk i biznesmen oskarżony o zdradę stanu, wspieranie organizacji terrorystycznych, za jakie uważane są separatystyczne republiki pozostające pod kontrolą Rosji, oraz zmowę mającą na celu popełnienia przestępstwa, wobec którego toczy się postępowanie dotyczące zakupów węgla z Donbasu, w których w latach 2014–2015 uczestniczyć miała (prócz Wiktora Medwedczuka) strona rosyjska, będzie łakomym kąskiem dla dziennikarzy. Można było przypuszczać, że połączą oni kropki, kierując się choćby pragnieniem zwiększenia zasięgów, i wysnują hipotezy stawiające w jednym rzędzie Turcję i Polskę, gdyż to do Stambułu najpierw udał się Poroszenko. Że wskażą, z kim ze strony rządowej bądź opozycyjnej rozmawiał, dopisując do takich spotkań odpowiednią legendę.

Tymczasem prawdopodobnie większość Polaków nawet nie wie, że polityk gościł w ich kraju. Być może „byli” nie budzą zainteresowania, a może to kolejny dowód na to, że sprawy ukraińskie zostały nad Wisłą zepchnięte na margines.

Eksponowanym pretekstem do podróży Poroszenki do Stambułu była rocznica nadania tomosu o autokefalii Kościoła Prawosławnego Ukrainie. Prezydent uczestniczył także w forum dyplomatycznym, a minister spraw zagranicznych Mevlüt Çavuşoğlu rozmawiał z nim o strategicznym partnerstwie między obu państwami, współpracy w zakresie bezpieczeństwa i obrony oraz obronie praw Tatarów krymskich. Natomiast do Warszawy Poroszenko miał się udać m.in. jako gość konferencji zatytułowanej „Rosja – Ukraina – NATO: eskalacja napięć na Wschodniej Flance”. Prócz debaty zorganizowanej przez wicemarszałka Senatu RP Michała Kamińskiego oraz Stowarzyszenie Imienia Tadeusza Mazowieckiego zaplanowano także rozmowy z parlamentarzystami i politykami.

W podróż tę ukraiński polityk wyruszył tuż po tym, jak zignorował funkcjonariuszy usiłujących wręczyć mu wezwanie na przesłuchanie – tak podają źródła powołujące się na doniesienia mediów prorządowych. Zdaniem Poroszenki i jego prawników, okoliczności dostarczenia wezwania zostały celowo tak sprokurowane, aby móc przedstawić go w niekorzystnym świetle, jako osobę uciekającą przed wymiarem sprawiedliwości. Tymczasem o czystym sumieniu i woli współpracy polityka świadczyć ma fakt, że uprzednio składał wyjaśnienia w sprawie podejrzenia o przekroczenie uprawnień w czasie, gdy sprawował najwyższy urząd w państwie. Poroszenko podkreślił, że tuż po zakończeniu wizyt powróci do ojczyzny, gdyż nie utożsamia się z takimi osobami, jak Nawalny czy Saakaszwili – co za tym idzie ani nie czuje się niczemu winny, ani nie jest zagrożeniem dla Zełenskiego takim, jak rosyjski opozycjonista dla Władimira Putina. Jego zdaniem cała sprawa jest ukartowana, czego będzie mógł dowieść przed niezawisłym Sądem Najwyższym Ukrainy, choć prawdopodobnie śledztwo i tak „zamieni się w farsę, jak wszystkie poprzednie”. W końcu Poroszenko twierdzi, że chce walczyć „nie o siebie, ale o silną Ukrainę, gdzie priorytetem jest armia, język i wiara”, pragnie obronić ojczyznę przed rosyjską agresją i jako taki jest niewygodny dla obecnego rządu w Kijowie (co można odczytać, jako sygnał, że mowa jest o rządzie nie do końca proukraińskim).

Być może postawienie zarzutów Poroszence ma być elementem wzmacniania pozycji urzędującej głowy państwa, a Zełenski uznał, że wybrał najlepszy moment, by podjąć takie kroki i Ukraińcy zechcą rozliczyć oligarchę z handlu słodyczami z Rosją. Także w rozmowach z Zachodem postępowanie wobec Poroszenki mogłoby ugruntować wizerunek Zełenskiego jako polityka konsekwentnie rozprawiającego się z wszelkimi postawami sprzyjającymi Rosji.

Tymczasem nad Dnieprem z jednej strony podniosły się głosy, że nie wolno stawiać w tym samym rzędzie jawnie prorosyjskiego Medwedczuka z człowiekiem, który prowadził wojnę w Donbasie i wywalczył niezależność ukraińskiej cerkwi (na tym tle podróż do Turcji nabiera głębszego znaczenia). Z drugiej, dają się słyszeć opinie, że na rzeczonej wojnie oligarcha tak naprawdę zarobił, co może sugerować, że eskalacja konfliktu była mu na rękę. Mimo wszystko takie opinie wydają się być słabiej słyszalne i Zełenski prawdopodobnie ryzykuje, że zarzuty wobec Poroszenki zostaną uznane za sfabrykowane, odczytane jako element walki z opozycją (Europejska Solidarność byłego prezydenta ma niewiele niższe notowania, niż Sługa Narodu), albo mające na celu odwrócenie uwagi od istotnych problemów, z jakimi boryka się państwo. Już wspomina się przecież o pokazowej walce Zełenskiego z oligarchami, takimi jak Poroszenko. Wystarczy przypomnieć sobie oskarżenia o planowanym zamach stanu wysunięte wobec Rinata Achmetowa, w które chyba niewielu uwierzyło. Tym bardziej, że podobno spędzał później czas w Karpatach wespół z Kołomojskim. Także oligarchą, ale bliższym Zełenskiemu.

Takie poczynania prezydenta i jego otoczenia skutkować będą polaryzacją społeczeństwa, ale, co ważniejsze, mogą osłabić wiarygodność prezydenta na arenie międzynarodowej. Ponadto jest wielce prawdopodobnym, że w sprawie Poroszenki pojawią się opinie o upolitycznieniu wymiaru sprawiedliwości i wyrokach ferowanych na zamówienie rządzących.

Przykład Polski pokazuje dobitnie, jak groźnym zjawiskiem jest stworzenie wyraźnej linii podziału wśród własnych obywateli, skutkujące przekonaniem, że należy stanąć po jednej ze stron, do wyboru mając demokrację, bądź dyktaturę. Poroszenko już mówi, że Zełenski chce kupować głosy wyborców, boi się uczciwych wyborów parlamentarnych i prezydenckich, a jego rząd reguluje ceny tak, jak miało to miejsce w Związku Radzieckim. W tej sytuacji niebezpieczeństwem może stać się relatywizowanie demokracji przez politycznych oponentów, co znamy doskonale z rosyjskiego podwórka, ale co ma też miejsce w Polsce. Budowanie przekonania, że owszem, demokracja jest potrzebna, ale na naszych warunkach, przypomina zagadkowy konstrukt, jakim za czasów supremacji komunizmu była demokracja ludowa. Niby sprawiedliwy i wolnościowy system, ale jakby nie do końca.

Dziś nierzadko słyszymy głosy, będące kalką z radzieckiej propagandy, mówiącej o zgniłym Zachodzie, panującej tam biedzie i wyzysku robotników. Teraz jest to zgnilizna moralna, gejropa, dyktat Brukseli, „odpowiedzialnej” za rosnącą inflację czy wysokie ceny energii. Przekaz, w myśl którego członkostwo w UE oznaczać będzie utratę polskiej suwerenności i rosnące koszty, przekładające się na jakość życia obywateli, media próbują godzić z przekonaniem społeczeństwa, że tylko wolna od unijnych zobowiązań Polska, pod rządami konkretnego ugrupowania, jest gwarantem dobrobytu. To nic, że chwilowo ten dobrobyt nijak ma się do rosnących cen, malejących pensji, frustracji. Przekaz nie musi być sensowny, musi być skuteczny. Rozpętanie podobnej dyskusji na Ukrainie nie jest dziś nieprawdopodobne, a na pewno miałoby równie fatalne skutki.

Destabilizacja sytuacji w państwach członkowskich NATO, Unii Europejskiej czy, tak jak Ukraina, aspirujących do tych struktur, jest jednym z elementów odbudowy rosyjskiej strefy wpływów. Podzielone narody z trudem zjednoczą się nawet w obliczu realnego zagrożenia, co udowodniła pandemia COVID-19, podczas której politycy przerzucają się odpowiedzialnością za kolejne fale zachorowań i zgonów, a obywatele spierają się o zasadność szczepień. Jeśli dodamy do tego osłabienie pozycji rządów na arenie międzynarodowej, chociażby przez afery takie, jak afera podsłuchowa w Polsce z wykorzystaniem Pegasusa, czy wyciek danych z Ministerstwa Obrony Narodowej, mamy gotowy przepis na polityczną, wizerunkową, a w dalszej kolejności gospodarczą katastrofę.

Taką klęskę i powolne osuwanie się w stronę Rosji fundujemy sobie na własne życzenie, przede wszystkim prowadząc do ugruntowania konfliktu obywateli, obliczonego na krótkotrwały zysk polityczny, ale równocześnie na długotrwałą klęskę. Czym będzie skutkował potencjalny spór Poroszenki z Zełenskim trudno dziś jednoznacznie wyrokować, ale jest mało prawdopodobnym, by scalił Ukraińców wokół wspólnej idei. Raczej stanie się dokładnie odwrotnie.

W sytuacji, gdy kraj zagrożony jest rosyjską agresją, brak konsolidacji sił politycznych i przerzucenie uwagi na sprawy, które wydają się dziś mniej znaczące od niezbędnych reform, jest co najmniej zdumiewające. Zdaniem Andrija Jermaka, Ukraina jest gotowa do rozmów na temat jej perspektyw w NATO i choć ze strony Sojuszu dają się słyszeć słowa sugerujące podobną gotowość państw członkowskich, destabilizowanie sytuacji wewnętrznej, gdy koniecznym jest pozyskanie realnej pomocy z Zachodu, jest ryzykownym posunięciem. Postawienie znaku równości między Zełenskim a Janukowyczem, rozprawiającym się z Julią Tymoszenko, może Ukrainie przysporzyć problemów. A przy tym ucieszyć Rosję.

Agnieszka Sawicz

Tekst ukazał się w nr 1 (389), 17 – 31 stycznia 2022

Prof. dr hab. Agnieszka Sawicz pracuje na Wydziale Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, a z Kurierem Galicyjskim współpracuje od 2009 r. Zajmuje się historią współczesnej Ukrainy, polityką rosyjską i z pasją śledzi wszelkie fałszywe informacje. Lubi irlandzką muzykę, gorzką czekoladę i górskie wyprawy. Od 2013 r. jest też etatową wiedźmą, autorką ukazujących się w wirtualnej przestrzeni „Zapisków Wiedźmy”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X