Legendy starego Stanisławowa. Część IX Przypomina to farsę – w polskim Stanisławowie rosyjscy husarze polowali na tureckie złoto

Legendy starego Stanisławowa. Część IX

Tajemnica domku myśliwskiego

W centrum dzisiejszego parku na początku XIX wieku stał domek myśliwski imć Doszota. Gospodarz słynął jako wprawny myśliwy i posiadał bogatą kolekcję broni. Miał jedyną córkę, którą bardzo kochał. Pozwalał jej dosłownie na wszystko – no, prawie na wszystko. Pod groźbą surowej kary zakazał jej wstępu do piwnicznej komnaty, gdzie przetrzymywał swoją kolekcję broni myśliwskiej. Córka, rzecz jasna, była ciekawa, co ojciec tam, za żelaznymi drzwiami chowa.

Pewnego razu, gdy rodzice udali się do miasta, piękna córeczka wzięła klucz z gabinetu ojca i po kryjomu udała się do piwnicy. Zaopatrzona w świecę, bez trudu otworzyła ciężkie drzwi. Weszła do zbrojowni i długo przyglądała się muszkietom, rusznicom i pistoletom. Gdy nastała pora powrotu, dziewczynka ze strachem zauważyła, że ciężkie drzwi zatrzasnęły się i od wewnątrz nie sposób je otworzyć. Nieszczęsna długo pukała do drzwi, waliła w nie pięściami i krzyczała – nikt jej jednak nie słyszał.

Wieczorem rodzice wrócili i, nie zastawszy córki, rozpoczęli poszukiwania. Sprawdzili wszystkie komnaty, strych, stajnie, kurnik, słudzy przeglądnęli cały park – ale córka przepadła jak w wodę. Do jednego miejsca ojciec nie zajrzał – do swej zbrojowni. Nawet sobie nie wyobrażał, żeby córka mogła go nie posłuchać i tam pójść.

Minął rok. Dziewczynki nie znaleziono. Rozpacz rodziców była bezmierna, ale powoli wracali do życia. Pewnego razu pan Doszot postanowił pojechać na polowanie. Udał się do piwnicy po strzelbę. Wrócił stamtąd zupełnie siwy – pod drzwiami zbrojowni znalazł wyschniętą mumię swej ukochanej córki. Z różową kokardą we włosach.

Po śmierci Doszotów ich ziemię wykupił baron Romaszkan. W 1842 roku wybudował nowy budynek… ale piwnice pozostały stare.

Upiory
W 1808 roku społeczność żydowska Stanisławowa otoczyła swój cmentarz potężnym kamiennym ogrodzeniem. Jeśli wierzyć współczesnym, były ku temu ważkie przyczyny.

– Powiadają, że powód budowy ogrodzenia był następujący. Pewnego razu stwierdzono, że świeże mogiły zostały naruszone, zwłoki zaś rozebrane i poszarpane. Nocni stróże twierdzili, że to dwa upiory z katolickiego cmentarza przychodziły tu, aby znęcać się nad szczątkami prawowiernych. Ta wiadomość tak przeraziła Żydów, że żaden z nich nie chciał nocą dyżurować przy cmentarzu. Tym czasem plądrowanie żydowskich mogił trwało nadal bezkarnie. Ponieważ chrześcijanie też nie chcieli tam trzymać straży, wobec tego sprowadzono wojsko. Stwierdzono, że faktycznie od strony chrześcijańskiego cmentarza pojawiły jakieś dwie białe postacie i z wielką prędkością przeleciały do okopiska. Wówczas żołnierze strzelili i „upiory” padły. Po dokładnym rozeznaniu okazało się, że było to dwa białe psy właścicieli Wirtelmachra i Rotkegla.

Od siebie dodam, że w 1963 roku na terenie żydowskiego cmentarza wzniesiono kino „Kosmos”. Nocą przed pierwszym seansem w kinie runął sufit.

Oryginalny termometr
W starym Stanisławowie istniały dość interesujące tradycje i wierzenia. Dawniej zimy były surowe, mroźne i śnieżne. Mieszkańcy czemuś wierzyli, że na łysych głowach przełamują się najtęższe mrozy. Dlatego na wieczorki towarzyskie zapraszano jak najwięcej pozbawionych owłosienia mężczyzn. Uważano, że gdy takich zbierze się trzynaście osób, to słupek rtęci w termometrze zacznie iść w górę. Historyk Sadok Barącz pisze, że gdy na wieczorkach liczono łysych, przy każdym zawołaniu, np. „Antoni Wrona – łysy”, zebrani chórem wołali: „Trzasnął mróz!”.

Czas minął i tego rodzaju spotkania odeszły w przeszłość, ale mrozy czasem się zdarzają. Wobec tego na spotkaniach noworocznych warto jednak przeliczyć czasem łysych.

Gdzieś tu była cerkiew
Czy wiecie, gdzie we Frankowsku jest najbardziej święte miejsce? Tam, gdzie jest niewielki skwer przy Rynku i jest oznakowane miejsce pierwszej cerkwi w Stanisławowie. Ten znak został odsłonięty 5 maja 2012 roku w ramach obchodów 350-lecia miasta. Z tej okazji przybyli wybitni goście, a pośród nich było trzech przedstawicieli Cerkwi ukraińskich: metropolita Światosław z Cerkwi Greckokatolickiej, patriarcha Filaret z Cerkwi Prawosławnej Kijowskiego Patriarchatu i metropolita Metody z Prawosławnej Cerkwi Autokefalicznej.

Po modlitwie ekumenicznej z tarasu ratusza hierarchowie poświęcili znak wykonany przez kowali, ustawiony w tym szczególnym miejscu.

Oznaczył on lokalizację niewielkiej parafialnej cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego, założonej tu w 1670 roku. Prawosławna społeczność Stanisławowa nie była bogata, więc nie mogła wystawić murowanej świątyni i cerkiew była drewnianą. Stale brakowało funduszy na jej remont i ostatecznie zawaliła się w roku 1815. Jak pisał wówczas historyk Benedykt Płoszczański: „…wkrótce po odprawieniu nabożeństwa. Na szczęście wszyscy wierni wyszli z cerkwi”.

Pierwsza cerkiew ukraińska stała wcale nie tam, gdzie dziś ustawiono znak pamiątkowy

Cerkwi już nie odbudowano, a z czasem wiernym grekokatolikom przekazano dawny kościół jezuitów. W miejscu dawnej cerkwi zaczęto handlować rybami. Stąd wzięła się nazwa tego miejsca – plac Rybny. Pod koniec XIX wieku magistrat przekazał tę ziemie Żydom i wystawili oni tam synagogę postępową, która do dziś stoi przy ul. Straconych Nacjonalistów.

Po latach przed władzami Frankowska powstał dylemat, jak oznaczyć miejsce najdawniejszej cerkwi. Nie zaryzykowano wieszania tablicy pamiątkowej na murze synagogi. Wobec tego oznaczono miejsce oddalone o 50 m.

Interesujące jest to, że w tym miejsce też stała kiedyś synagoga, którą chasydzi wystawili w latach 1850.

Spacer w jedną stronę
Przy ul. Starozamkowej stoi budynek nr 2, gdzie mieści się redakcja pisma „Ridna Zemla” i zakład kowalski „Arma”. Kiedyś mieścił się tam sąd kryminalny, zaś w jego podziemiach było więzienie, jak wówczas nazywano – „areszt”. W okresie austriackim wyroki śmierci wykonywano koło ratusza, dlatego zbrodniarzy nie trzeba było daleko prowadzić. Kolejna anegdota pojawiła się w czasie takiego „spaceru” zimną deszczową jesienią 1828 roku.

– Prowadzono wówczas na szubienicę opryszka, który idąc bez przerwy powtarzał: „Ależ to błoto, ależ to bieda”. Żołnierz, który prowadził skazańca, odezwał się: „Co tobie za bieda. Ty tam zostaniesz, a my musimy wracać”. Na to złoczyńca odpowiedział: „Zostaniecie, wy panowie, a ja wrócę”.

Żołnierz, oczywiście, nie przystał na tę „kuszącą” propozycję.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 13 (305) 17-30 lipca 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X