Legendy starego Stanisławowa. Część 77 Jezioro miejskie w czasie oczyszczania, 1969 r. Kadr z kroniki filmowej

Legendy starego Stanisławowa. Część 77

Prawie hipodrom

Spoglądając na to zdjęcie, trudno uwierzyć, że zostało ono zrobione w centrum Iwano-Frankiwska. Rok – 1969. Miejsce – ul. Tyczyny.

Tabun koni w centrum Iwano-Frankiwska, 1969 r. Zdjęcie z archiwum Leonida Orła

Wówczas na miejscu dziecięcej polikliniki znajdowały się pomieszczenia, gdzie trzymano doświadczalne zwierzęta Akademii Medycznej. W tamtych czasach był to piętrowy trzyizbowy drewniany budynek z klatkami, ogrodzony zielonym rozwalającym się płotem. Studenci nazywali go „psią budą”, bo utrzymywano tam około 50 psów i prawie setkę królików. Nie licząc przy tym myszy, szczurów i świnek morskich.

„Psia buda” miała też swoje niewielkie gospodarstwo z czterema końmi. Wozami wożono marchew i buraki dla królików (z pewnością dla psów też).

Pod koniec lat 1970. w tym miejscu zbudowano dziecięcą poliklinikę i „psia buda” przeniosła się na ul. Lotników (ob. Petlury). Wprawdzie teraz koni tam już nie ma.

Sowiecka rozpuszczalna kawa. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Jak we Frankiwsku zjawiła się rozpuszczalna kawa

Kawa jest tradycyjnym napojem na Galicji. W czasach sowietów, aby ją dostać, trzeba było pokonać nie lada trudności. Na ladach sklepów jako kawę sprzedawano nie wiadomo co. Napój składał się z cykorii, jęczmienia, żołędzi i Bóg wie z czego jeszcze. Prawdziwą kawę dodawano tam jedynie dla aromatu – i to nie zawsze.

W Moskwie, Leningradzie i innych stolicach republik można było kupić prawdziwą kawę. W prowincjonalnym Frankiwsku miłośnicy tego napoju musieli przepłacać za ulubiony napój. Sprzedawano ją przeważnie w ziarnach lub już mieloną. A w latach 1960. zaczęto produkować kawę rozpuszczalną. Z czasem dotarła ona i do nas.

Gazeta „Przykarpacka Prawda” z dnia 4 czerwca 1969 r. z zachwytem pisała o nowym produkcie: „Od dawna ludzkość spożywa różne gatunki kawy. Popularne jest picie kawy z koniakiem lub z mlekiem. Nie tak dawno na świecie pojawiła się kawa uniwersalna, która całkowicie się rozpuszcza. Wrzucasz łyżeczkę do szklanki, zalewasz wodą – i pij na zdrowie. Ani grama osadu”.

Pierwsza partia takiej kawy przywiezionej do Frankiwska rozpuściła się faktycznie bez śladu. Na wiosnę 1969 r. do magazynu firmy bakaliowej przywieziono 500 kg kawy w metalowych 100-gramowych pojemniczkach. Nagle gdzieś „wyparowała” i nawet dyrektor magazynu nie wiedział dokąd. Rozpoczęto śledztwo. Okazało się, że zastępca dyrektora, tow. Kardasz, nakazał podzielić kawę na dwie partie i przekazał ją do sklepów nr 3 i nr 11. Przez zadziwiający zbieg okoliczności pierwszym kierowała jego małżonka, a drugim – jego bliska znajoma. We wskazanych sklepach kawy jednak nie znaleziono. Sprzedawcy rozkładali ręce.

Sowiecka rozpuszczalna kawa. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Ale za kilka dni pojawiła się ona na targu, gdzie nieznani osobnicy szybko sprzedawali ją spod lady. Jeden pojemnik kosztował o 1 rubel drożej ceny oficjalnej – zarobiono na tym 5 tys. rubli. Zarobek był niezły! Dla porównania, pensja inżyniera wynosiła 120 rubli.

Kino im. Franki. Pocztówka z 1960 r. z kolekcji autora

Potrójne kłamstwo radzieckiej propagandy

Za sowietów przed seansem filmowym puszczano kroniki, które ukazywały, jak dobrze żyje się w państwie rozwiniętego socjalizmu. W 1969 r. w całym Związku Sowieckim demonstrowano film z Iwano-Frankiwska. W ciągu półtorej minuty komentator zdążył skłamać trzy razy.

Kłamstwo pierwsze: głos zza kadru informuje, że nasze miasto jest piękne, ale nie ma tu ani morza, ani rzeki, a woda jest jedynie w… fontannach. Biedni mieszkańcy nie mają gdzie wypoczywać, kąpać się, uprawiać sporty wodne.

A przecież nawet każdy malec wie, że Frankiwsk leży pomiędzy dwiema Bystrzycami i z dostępem do wody problemów w mieście nie ma.

Kłamstwo drugie: Komentator opowiada, że patrioci swego miasta postanowili utworzyć jezioro. W kadrze widać jak spychacze jeżdżą po dnie obecnego miejskiego stawu.

Nasze jezioro zostało wprawdzie utworzone ręcznie, ale wykopano go nie przy pomocy spychaczy i nie w 1969 r, a 14 lat wcześniej. Dowodem tego jest gazeta „Przykarpacka Prawda” z dnia 26 czerwca 1955 r.

Kłamstwo trzecie: na zakończenie filmu komentator podaje, że jezioro ma trzy km długości i tyleż szerokości.

Jednak ta sama „Przykarpacka Prawda” podaje, że wymiary jeziora to 1 km długości i 300-500 m szerokości. Każdy zaś student Przykarpackiego Uniwersytetu, który zdawał zaliczenie z WF potwierdzi, że jedno okrążenie jeziora ma trzy km.

Jezioro miejskie w czasie oczyszczania, 1969 r. Kadr z kroniki filmowej

Nasuwa się pytanie: jeżeli jezioro powstało w 1955 r., to co na jego dnie robił sprzęt budowlany w 1969.? Odpowiedź jest prosta – w 1969 roku jezioro oczyszczano! W ciągu tych 14 lat jezioro zarosło szuwarami i inną roślinnością wodną. Wodę trzeba było spuścić, by to wszystko oczyścić. Prócz tego starsi mieszkańcy miasta pamiętają, jak w tym czasie w parku stały stragany, na których sprzedawano żywe ryby. Skąd? – Z oczyszczanego jeziora.

Show na poręczy

W sowiecki filmie „Korona rosyjskiego imperium” jest scena, ukazująca emigranta-białogwardzistę, który zarabia na życie chodząc na rękach po poręczy wieży Eiffla.

Podobne sceny miały też miejsce we Frankiwsku z tym, że w roli białych oficerów występowali uzależnieni od alkoholu kinomechanicy. Tę historię opowiedział mi Serhij Bakin, który w 1969 r. został pomocnikiem kinomechanika w kinie im. Franki (ob. kino „Lumiere”). Mieszkał wówczas w okolicy niejaki Witia Morozyk (faktycznie Wiktor Morozow), który opowiadał młodzieży różne baśnie. Opowiadał, jak na początku lat 1960. w kinie pracowali prawdziwi szaleńcy. Wtedy przy każdym projektorze KPT-3 musiało stać wiadro z piaskiem na wypadek pożaru. Byli tacy operatorzy, którzy zakładali się o butelkę, że przejdą po poręczy balkonu z dwoma wiadrami w rękach. I przechodzili!

Tu muszę wyjaśnić, że balkon był na wysokości trzeciego piętra od strony ul. Karola Marksa (ob. Hruszewskiego). Kino budowano jeszcze w okresie międzywojennym i ówczesne trzecie piętro odpowiadało sowieckiemu czwartemu piętru, jeżeli nie piątemu. Na szczęście nikt nie zginął.

Jednak to „show na poręczy” nie trwało długo. Dyrektorem kina był tow. Wainer, mający ostry charakter. Gdy dowiedział się o wybrykach pracowników, pozwalniał wszystkich „powietrznych gimnastyków”. Kto wie, może z czasem dołączyli do jakiegoś wędrownego cyrku.

Witraż z aniołem w Muzeum krajoznawczym. Mychajło Hołowaty

Przyjście anioła

Obecnie widok aptek jest czymś zwyczajnym – otwierane są na każdym kroku i mają prawie ten sam asortyment leków. Lecz apteka mieszcząca się w budynku nr 26 przy ul. Strzelców Siczowych zadziwiła wielu.

W latach 1960. w czasie remontu nad jej szklanymi drzwiami wyjawiono wizerunek anioła. Część mieszkańców uznała to za cud ze wszystkimi następstwami. Do apteki przychodzono modlić się, stawiano przy niej na chodniku świece. Nawet przychodziły pielgrzymki z sąsiednich wiosek.

Ale iluzje rozwiali historycy. Okazało się, że w czasach Austrii i Polski w tym lokalu istniała apteka „Pod aniołem”. Jej właściciel, niejaki Armatis, zamówił reklamowy witraż, przedstawiający skrzydlatego patrona lokalu. Potem anioł został zamalowany, zaś w czasie remontu wydobyty na światło dzienne.

Na szczęście zachował się do dziś i teraz znajduje się w zbiorach Muzeum krajoznawczego.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 20 (432), 31 października – 16 listopada 2023

X