Legendy starego Stanisławowa. Część 61 Budynek przy ul. Szewczenki 19 ma interesującą historię

Legendy starego Stanisławowa. Część 61

Horror na ul. Lipowej

Pod koniec 1944 roku do Stanisława na służbę skierowany został starszy lejtnant Iwan Sytnyk. Z lokalami kłopotów wówczas nie było i młodemu oficerowi zaproponowano kilka mieszkań do wyboru. Początkowo wybrał mieszkanie w starej kamienicy przy ul. Lipowej (ob. Szewczenka, 19). Kiedyś na piętrze mieszkała w tym lokalu zamożna żydowska rodzina, która w czasie wojny znikła za murami getto. Od tego czasu mieszkanie stało puste.

Wchodząc starymi schodami nasz lejtnant zobaczył masywne drzwi wejściowe. Do wysokości około metra były one dokładnie odrapane, niby jakaś nieznana istota ostrzyła sobie o nie pazury. Na dodatek drzwi nosiły ślady serii karabinu maszynowego. Piętro niżej mieszkało ukraińskie małżeństwo. Do nich zwrócił się Sytnyk z pytaniem o te ślady. Odpowiedź wywołała u niego szok.

Budynek przy ul. Szewczenki 19 ma interesującą historię

Wszystko zaczęło się od tego, że głowa rodziny postanowił hodować świnie. Obrał sobie w tym celu właśnie puste mieszkanie piętro wyżej. Nadeszła zima. Pewnej nocy gospodarza obudził przeraźliwy ryk, donoszący się z góry. Uzbrojony w lampę naftową hodowca-amator poszedł sprawdzić, co się dzieje. Od tego, co zobaczył, włosy stanęły mu dęba. Dwa potężne wilki z rykiem darły pazurami drzwi do mieszkania. Widocznie głód wypędził zwierzęta z lasów i przez park Szewczenki dotarły one do miasta. Kwiczenie świń zwróciło ich uwagę, ale potężne drzwi przeszkodziły wilkom w smacznej kolacji.

Przestraszony gospodarz zbiegł do swego mieszkania i zamknął za sobą drzwi na wszystkie spusty, następnie przez okno zaczął wołać pomocy. Usłyszano go. Po chwili do kamienicy wbiegło kilku żołnierzy z ochrony komendy, znajdującej się obok. Żołnierze rozstrzelali wilki z PPSzy, wzięli litr samogonu jako zapłatę i powrócili do służby.

Mieszkać w dawnym chlewie nasz lejtnant nie miał zamiaru i przeniósł sie do części willi przy ul. Czekistów (ob. Sacharowa). Tę historię opowiedział mi wnuk naszego bohatera, znany pisarz Wołodymyr Jeszkilew.

Tu był barak, gdzie w 1945 r. ukrywali się banderowcy. Zdjęcie Bogdana Hawryliwa z 1984 r.

Gdzie lepiej się schować

Starsi mieszkańcy Stanisławowa pamiętają długi barak (czy halę cegielni), stojący dawniej na miejscu 9-piętrowego bloku przy ul. Konowalca 93. Kiedyś trzymano tam drwa. Tu właśnie rozwija się akcja kolejnej powieści Wołodymyra Jeszkilewa „Plastelinowa strzelba, plastelinowy ptak”. Ale nasza opowieść nie jest o tym.

Po wojnie na poddaszu tego baraku ukrywało się dwóch bojowników UPA. Ktoś, rzecz jasna, nosił im jedzenie i wodę. Mocno ryzykował, ale chłopców nie zadenuncjował. Wiosną poddali się sami, gdy ogłoszono kolejną amnestię dla banderowców. I oto wchodzą oni do siedziby MGB przy ul. Czekistów. Zarośnięci, brodaci z niemieckimi szmajserami lub PPSzami…

Czekiści byli w szoku. Wyobrażacie sobie państwo – pod ich nosem przez całą zimę funkcjonowała banderowska kryjówka! Odległość od baraku do MGB – nie więcej jak 50 m. Rezonans tej sprawy był szeroki. Tak szeroki, że poleciało z posad kilka „szych” MGB.

Kronika pikującego bombowca

Po wojnie na lotnisku w Stanisławie stacjonowała jednostka bombowa. Na jej samolotach wypróbowywano nowe stacje ochrony ogona samolotu „TON-2”. Próbami dowodził lotnik-inżynier Wadym Mackiewicz. Urządzenie zamontowano na 10 samolotach, które latały na różnych wysokościach i imitowały walki powietrzne.

Po wojnie na stanisławowskim lotnisku stacjonowały bombowce Douglas A-20G, przekazane z ZSRR z lend-lease. Zdjęcie ze źródeł internetowych

W swoich wspomnieniach zatytułowanych „Żołnierz imperium lub dlaczego USA nie napadło na ZSRR”, Mackiewicz wspomina jeden interesujący wypadek. W 1945 roku kilka maszyn wyleciało na ćwiczebne bombardowanie celów na poligonie. Mackiewicz leciał w maszynie dowódcy korpusu generała-majora Borysenki. Lotnicy zrzucili bomby i wracali na lotnisko. Przy podejściu do lądowania nawigator zauważył, że zapaliła się czerwona lampka, sygnalizująca otwarte luki bombowe. Generał rozkazał sprawdzić, jaka była przyczyna. Nie było to takie proste. Mackiewicz wspomniał, że pod krzesłem strzelca-radiotelegrafisty było niewielkie okienko. Wczołgał się pod siedzenie i spojrzał przez okienko. Ujrzał rzecz przerażającą – zaciśnięta pomiędzy klapami luku bombowego wisiała bomba FAB-250!

Samolot tymczasem już podchodzi do lądowania. Było do przewidzenia, że gdy tylko samolot dotknie ziemi, bomba swoim zapalnikiem uderzy w pas startowy, a wówczas… bach! Przestraszony Mackiewicz zdarł hełmofon i krzyknął do pilota, że nie można lądować. Pilot poderwał ostro maszynę w górę. Od wstrząsu bomba wysunęła się i spadła. Trafiła w kurnik na obrzeżach lotniska. Ofiarami tego „bombardowania” było 50 kur.

Po wylądowaniu generał zarządził służbowe śledztwo. Okazało się, że bomba została niewłaściwie podwieszona podczas przygotowaniu samolotu. Winnym okazał się nawigator korpusu, który odpowiadał za załadunek bomb. Oficera nie uratowało nawet to, że przez całą wojnę latał razem z generałem.

Plac Żukowa. Zdjęcie z archiwum Natalii Kiriuchinej

Nie hańba, lecz nieszczęście

W połowie lat 1940. w huculskich Karpatach wybuchła epidemia syfilisu. Wprawdzie na tę „dyskretną chorobę” cierpiano tu również „za Polski”. W latach 20. zdiagnozowano syfilis u wielu mieszkańców Żabiego, Krzyworówni, Jaworowa, Brusturów i Szeszor. Walczono z chorobą i były nawet pewne sukcesy, ale wojna przekreśliła wszystkie osiągnięcia i w połowie 40. choroba znów osiągnęła apogeum.

Gmach obwodowej przychodni wenerologicznej. Zdjęcie z archiwum Wiktora Doskaluka

Taras Prohaśko pisał, że „…jedynie represyjna medycyna radziecka zdołała wygasić karpacką epidemię. Ogólne badania medyczne i przymusowe leczenie, przychodnie wenerologiczne i kryminalna odpowiedzialność za zarażenie oraz śledcze metody poszukiwania partnera –okazały się skuteczne. Może sowieci potrzebni byli w naszych górach, ale jedynie po to, aby zwyciężyć syfilis”.

Obok walki z chorobą prowadzona była kampania propagandowa. Wśród ludności rozdawano broszury z informacją o symptomach choroby oraz metodach zabezpieczania się przed nią. W gazetach drukowano specjalne artykuły, a na placach i ulicach miasteczek i wsi wywieszano propagandowe plakaty.

Na placu Wiecowym, noszącym wówczas nazwę pl. Żukowa stał okrągły słup ogłoszeniowy. Pewnego dnia pracownicy służby ochrony zdrowia umieścili na nim olbrzymi plakat z napisem: „Syfilis nie jest hańbą, lecz nieszczęściem”. Następnego dnia milicjant zauważył tłum ludzi przy słupie, którzy pokazywali coś palcami i głośno się śmiali. Zbliżywszy się, milicjant zobaczył w dole plakatu dopisek farbą: „Mnie nie jest od tego lżej”.

Cmentarna historia

Uprzedzam na wstępie: nie jest to historia wymyślona. Jak np. piszą w niektórych filmach: „Wydarzenia oparte są na realnych faktach”.

Stary stanisławowski cmentarz. Zdjęcie z archiwum Mychajła Hołowatego

Stało się to po wojnie w 1945, a może w 1946 roku. Późną jesienią dwaj sowieccy oficerowie szli ulicą Kujbyszewa (ob. Bandery). Nagle z sąsiedniego cmentarza wybiegł wielki owczarek i wczepił się w nogę jednego z oficerów. Wojskowi przestraszyli się, dobyli pistoletów i już chcieli psa zastrzelić, ale zauważyli, że ten nie gryzł, a jedynie lekko ciągnął za nogawkę, niby mówiąc: „Chodźcie za mną”. Schowawszy broń, oficerowie ruszyli za zwierzęciem, które doprowadziło ich na cmentarz. W rogu były świeże groby. Przy jednym z nich pies położył się i zawył.

Coś tu było nie tak i wojskowi zawołali milicję. Gdy rozkopano grób, okazało się, że pochowana w nim pięcioletnia dziewczynka jest żywa. Jak wtkazało śledztwo, matka dziewczynki była alkoholiczką i mieszkała z recydywistą, który pracował na cmentarzu. Pasierbica mocno go denerwowała. Gdy zachorowała, nie zawołano lekarza, lecz włożono ją do trumny i cichaczem zakopano na cmentarzu. Gdyby nie pies stróża cmentarza, nikt by się o tym nie dowiedział.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 21 (409), 14 – 28 listopada 2022

X