Legendy starego Stanisławowa. Część 37 Park w Stanisławowie (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

Legendy starego Stanisławowa. Część 37

Ostra forma grypy

Stanisławów posiadał jeden budynek teatralny, lecz zespołów teatralnych w mieście było aż trzy – polski, ukraiński i żydowski. W latach 20. ubiegłego wieku reżyserem żydowskiego teatru im. Goldfadena był niejaki Dawid Herman. Aktorzy na próby zbierali się w prywatnej kamienicy przy obecnej ul. Szewczenki 22.

Pewnego razu do Hermana podszedł młody aktor i poprosił o zwolnienie go z próby, gdyż zachorował na grypę i źle się czuł. Dobry reżyser bez chwili wahania odesłał chłopaka do domu.

Po próbie Herman z aktorami udali się do parku na relaks przy halbie piwa. Jakież było zdziwienie reżysera, gdy na ławeczce zobaczył on zupełnie zdrowego młodzieńca i to w towarzystwie urodziwej dziewczyny. Przechodząc obok pary zakochanych reżyser odezwał chłopaka na bok i spoglądając na jego towarzyszkę wyszeptał: „Z taką formą grypy, szanowny panie, musi pan leżeć w łóżku”.

Piwne 100 metrów
Jest kilka wersji, dlaczego główny deptak miasta nazywany jest „stumetrówką”. Oto jedna z nich. Podała mi ją Natalia Czaplińska, która słyszała to od swego ojca. Wydarzenie miało miejsce w latach 20. ubiegłego wieku.

W tym okresie najbardziej renomowanym hotelem w Stanisławowie był hotel „Union”, mieszczący się w budynku Chowańców. Jego właściciel stawiał wysokie wymagania kelnerom, ale i dobrze im płacił. Od czasu do czasu urządzał dla nich oryginalne zawody. Chłopak dostawał do rąk tacę, na której stał pełniuteńki kufel piwa. Kelner miał z nim przebiec sto metrów. Nie wystarczyło dobiec do mety jako pierwszy, lecz nie uronić ani kropelki złotego napoju.

W okresie międzywojennym tu organizowano „piwne stumetrówki” (zdjęcie z kolekcji Serhija Petryckiego)

Kelnerzy biegli ul. Sapieżyńską (ob. Niezależności) od ob. Majdanu do skrzyżowania z ul. Witowskiego. Ten odcinek ulicy zamykano wtedy dla ruchu kołowego. Biegi z zasady odbywały się w dni wolne i zbierały tłumy gapiów. Z czasem do tych oryginalnych wyścigów dołączyli inni restauratorzy, wystawiając całe swoje drużyny. Te „piwne stumetrówki” stały się popularną rozrywką mieszkańców miasta i ustały po przyjściu sowietów.

Do Spuziaka
Wyciągnąć kopyta, kopnąć w kalendarz, wykitować czy wyciągnąć nogi – wszystkie te określenia oznaczają jedno – umrzeć. W międzywojennym Stanisławowie było jeszcze jedno określenie – „pójść do Spuziaka”.

W tamtych latach chrześcijan grzebano na dwóch cmentarzach miejskich – starym (za hotelem „Nadija”) i nowym – na dzisiejszej ul. Kijowskiej. Jeśli bogatych chowano bliżej centrum, to pospolici mieszkańcy swój wieczny spoczynek znajdowali na południowych obrzeżach miasta. Ta okolica nazywała się właśnie „U Spuziaka”.

Cmentarz przy ul. Kijowskiej. Stan obecny (z archiwum autora)

Któż to był ten Spuziak? Był to były oficer armii austro-węgierskiej Konstanty Spuziak. W latach 20. XX wieku wykupił on działkę w Kniahininie Kolonii. Potem tę działkę wykupiło miasto i dołączyło do sąsiadującego z nią cmentarza. Sam Spuziak mieszkał w budynku stojącym na terenie cmentarza. Został aresztowany przez sowietów i zmarł w drodze do Kazachstanu.

Interesujące jest to, że we Lwowie jego odpowiednikiem był niejaki pan Kurkowski – właściciel firmy pogrzebowej. Lwowiacy często żartowali, śpiewając piosenkę: „Mnie Kurkowski robi trumnę, a ja jemu gówno umrę!”.

Interesujące skrzyżowanie
To zdjęcie zostało wykonane pod koniec lat 30. XX wieku, gdy Stanisławów należał do Polski. Widzimy na nim cywilizowane miasto: współczesna architektura, eleganccy przechodnie, szeroka asfaltowana ulica, po której jeżdżą auta i… prowadzą krowę. O jakieś sto metrów dalej była już prywatna zabudowa, gdzie trzymano inwentarz domowy.

Krowy na ulicach Stanisławowa nie dziwiły nikogo (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

Z tej okazji opowiadano taką rzecz. Miało to miejsce w latach 20. Na skrzyżowaniu ulic Belwederskiej, Halickiej i Mazepy stał wysoki podest, na którym od rana do wieczora dyżurował policjant. Samochodów w Stanisławowie było jeszcze niewiele i mieszkańcy wiedzieli, że policjant nie jest tam po to, aby kierować ruchem drogowym. Naprzeciwko rozpoczynał się pl. Piłsudskiego – ścisłe centrum miasta. Spacerowali tu eleganccy mieszkańcy miasta, na letnich ogródkach damy piły kawę w towarzystwie szarmanckich kawalerów. Wokół były klomby, kwiaty i aromaty drogich perfum. A tuż obok była dzielnica stanisławowskiej biedoty „Belweder”, po której ulicach chodziły kury i gęsi, indyki i kozy, a w kałużach wylegiwały się świnie.

Otóż głównym zadaniem policjanta było spędzanie tego inwentarza z powrotem na Belweder, aby nie psuł widoku eleganckiej publiczności.

Belweder
Jedną z najstarszych ulic Stanisławowa jest ul. Belwederska. Swoją nazwę zawdzięcza zamiejskiemu pałacykowi Potockich, zwanemu „Belweder” – co po francusku oznacza „piękny widok”. Stał on w miejscu obecnego szpitala psychiatrycznego.

Faktycznie – z niewysokiego wzniesienia przy końcu ulicy rozlegał się wspaniały widok na cały Stanisławów. W Europie wówczas pałacyków o tej nazwie było co nie miara. Swoje Belwedery miały Wiedeń, Rzym, Peterhof i… Warszawa.

Belweder uważano za najbiedniejsza dzielnicę miasta (NAC)

Na początku XIX wieku, gdy Potoccy zbankrutowali, stanisławowski pałacyk został sprzedany i rozebrany na budulec. Droga, prowadząca do niego, z czasem stała się zwykłą ulicą, przy której mieszkali najbiedniejsi przedstawiciele wiary Mojżeszowej. W tym okresie po Stanisławowie chodziło nawet żartobliwe powiedzenie: „W Warszawie w Belwederze mieszka prezydent, a u nas – Żydzi”.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 16 (356), 1 – 14 września 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X