Kubek z Krakowa Ela Lewak (fot. Jan Wodziński)

Kubek z Krakowa

Z pamiętników podróżniczki

– Jeju, ale dawno tu u was nie byłam! – wszystkie ściany przedpokoju gabinetu fizjoterapii na warszawskiej Saskiej Kępie upstrzone są od góry do dołu przeróżnymi dokumentami. Wśród nich: certyfikaty, zaświadczenia z kursów i podziękowania od niektórych pacjentów, m.in. aktorów i sportowców, którzy gościli tu w ciągu ostatnich lat.

W recepcji „Fizjomediki” wita mnie Mikołaj – wysoki fizjoterapeuta, brat Wojtka, z którym kończyłam dwuletnie studia z masażu.

– To co, kawy? – pyta i sięga do szafki z kubkami. Wie, że ja kawy nigdy nie odmawiam. – Wojtek właśnie prowadzi trening, niedługo kończy. Ucieszy się, że przyszłaś! Co u ciebie?

– Już prawie doszłam do siebie – siadam na wolnym krzesełku, niedaleko pomieszczeń, w których trwają zabiegi rehabilitacyjne. – Skończyłam jeszcze jedne studia… Słyszałeś może o Szkole Edukacji? Nie? To dzienna podyplomówka. Niech mi już nikt nie mówi, że to dobra zabawa, bo nic się na niej nie robi, a dostaje papierek z uprawnieniami nauczycielskimi… Ale by się uśmiali moi koledzy i wykładowcy, gdyby to usłyszeli… To był bardzo trudny rok… bardzo… Ale wart przeżycia. Zaraz jadę do Lwowa, przywiozę wam trochę dobrych cukierków do… O!

Mikołaj spogląda na mnie pytająco, a ja wpatruję się w postawiony przede mną kubek gorącej kawy. Wyjątkowo to nie ten mocny napój zwraca moją uwagę, tylko… kubek! Mój kubek! Kubek, na którym widnieje napis KRAKÓW.]

– Zapomniałam, że go miałam… A przecież to od niego wszystko się zaczęło!

Kubek z Krakowa przywiozłam do domu ponad dziesięć lat temu. Kilkukrotnie nasza szkoła (a kończyłam Średnią Szkołę nr 10 im. Marii Magdaleny we Lwowie) umożliwiała nam kilkudniowy pobyt w drugiej stolicy Polski w ramach wymiany uczniowskiej. W sumie nie tylko tam się wybieraliśmy: pamiętam, że moja klasa pojechała raz również do Swarzędza pod Poznaniem. Na miejscu, czy w Krakowie, czy w Swarzędzu, mieszkaliśmy w rodzinach naszych rówieśników, z uczniami spędzaliśmy całe dnie, często wybieraliśmy się na miasto, zwiedzaliśmy zabytki i po prostu się integrowaliśmy. Potem oni przyjeżdżali do nas i mogliśmy pokazać im nasz Lwów. To było bardzo dziwne doświadczenie, ale też bardzo potrzebne do rozwoju. Koledzy z Polski twierdzili, że „zaciągamy”, a z naszej perspektywy „zaciągali” oni. I nic na to nie mogliśmy poradzić, że ci niekresowi Polacy jakoś tak dziwnie akcentują wyrazy, przeciągają samogłoski, a na dodatek nie mogą zrozumieć, czemu my tak dobrze mówimy po polsku (no, nie wliczając tego „zaciągania”). I używali, pamiętam, sporo dziwnych słów, takich jak „siema”, „nara” czy „do zoba”. Kto by się spodziewał, że taka wymiana będzie dla wielu naszych uczniów nie tylko niepowtarzalną możliwością zwiedzenia Polski, lecz także przeżycia nastoletniej przygody i poznania współczesnego języka polskiego, z którym nie mogliśmy mieć kontaktu na Kresach.

W Krakowie byłam zakochana od początku – niezwykle przypominał mi Lwów. Po raz pierwszy zwiedziłam Wawel w wieku przedszkolnym. Wtedy, nieświadoma jeszcze wspólnej historii i może lekkich tarć z powodu (nie)bycia stolicą Królestwa Galicji i Lodomerii, te podobieństwa mi wystarczały, by chcieć tam wracać. Dlatego z radością jechałam na wymiany do krakusów, coraz bliżej poznając ich rodzinne miasto. Nic więc dziwnego, że to właśnie tam chciałam później studiować: wśród tajemniczych krętych uliczek, zielonych skwerów i tak podobnych do lwowskich torów tramwajowych.

Stało się jednak inaczej i po Olimpiadzie Języka Polskiego i Literatury dostałam indeks warszawskiej uczelni, a po trzech latach zgłębiania polskiej filologii, wraz ze studiami magisterskimi, rozpoczęłam naukę w policealnej szkole medycznej. Chciałam porządnie nauczyć się tego, co sprawiało mi ogromną frajdę i było jednym z manualnych talentów otrzymanych od urodzenia. Chciałam nauczyć się masażu. I to w tej szkole poznałam Wojtka, którego cała rodzina związana była ze światem medycyny.

Jak jednak mój krakowski kubek trafił do „Fizjomediki”? A przez przypadek. Zgarnęłam go tam któregoś niewyspanego dnia, gdy po ponad czterech latach w akademiku postanowiłam wynajmować pokój na Saskiej Kępie – właśnie naprzeciwko „Fizjomediki”. Bo kto by zabronił spacerować przez rondo na Zwycięzców i Międzynarodowej z krakowskim kubkiem pełnym lwowskiej kawy?

A kubek dzielnie się tam sprawował przez kolejne lata, bo dostarczał pacjentom i pracownikom rozwijającego się gabinetu kawę, herbatę i wodę, a z pewnością cieszył też oko.

Od niego zaczęła się moja wielka przygoda z kubkami, które przywoziłam jako pamiątki z moich wojaży. Z każdym z nich wiążą się całe opowieści, mniej lub bardziej zabawne, zawsze fascynujące i niezwykle dla mnie ważne, bo dotyczące też ważnych dla mnie ludzi.

– Zabiorę go, Miki, co? – pogłaskałam czule uszko mojego „krakusa”. – Myślę, że chętnie pozna swoich „następców”. Sporo mi się uzbierało tych kubeczków… Może spiszę związane z nimi historie? Tylko wyobraź to sobie: seria felietoników zainspirowanych takimi szczególnymi pamiątkami… Wiesz, ile historii można by było w nich opisać?…

Ela Lewak
Tekst ukazał się w nr 13 (305) 17-30 lipca 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X