Kryjówka

Kryjówka

Z niejakim wahaniem pukam do wejścia, znajdującej się we Lwowie przy Rynku nr 14, na wprost ratusza, szeroko reklamowanej restauracji „Kryjivka”. Moich wątpliwości nie rozwiewa nawet fakt, że lokal znajduje się w słynnej i pięknej Weneckiej Kamienicy z 1585 r. Tu bowiem, w średniowiecznej piwnicy, urządzono jedyną w swoim rodzaju knajpę w postaci bunkra UPA.

Fasada kamienicy jest odremontowana, ale sień mroczna i zatęchła, a drzwi do „Kryjówki” starannie zamaskowane, w postaci półki z książkami. Kiedy uchylają się, trzeba podać hasło „Sława Ukrainie” i dopiero wtedy zostaniemy wpuszczeni. Wejścia pilnuje ubrany w panterkę partyzant Ukraińskiej Powstańczej Armii z pepeszą w ręku i rozbraja nas, wciskając w dłoń blaszany naparstek z samogonem. Gratis. Schodzimy po stromych schodach do pomieszczeń, wyłożonych grubo ociosanymi bierwionami, niczym w typowej frontowej ziemiance. Na ścianach – portrety przywódców niepodległościowych dążeń Ukrainy – Semena Petlury i Stepana Bandery, wojenne odezwy, dużo partyzanckich zdjęć. Na półkach granaty i rozmaita broń, a nad jednym ze stołów wisi nawet stryczek. Zaraz obok, przy kominku stoi rkm, z którym w ręku za drobną opłatą można się sfotografować. Grozę wnętrza łagodzą normalnie ubrane, ładne i miłe, młode kelnerki, ale większość dań serwowana jest w menażkach, herbata w blaszanych kubkach i tylko piwo w normalnych kuflach. W karcie nie tylko ząbek czosnku, pietruszka, kiszony ogórek, słonina, bryndza, mamałyga, a więc, typowe wojenne jedzenie, ale również bardziej wyszukane kompozycje, jak kapuśniak „Szczęśliwego sotnika”, golonka „Gieroja”, czy też pieczeń wieprzowa „Haende hoch!”. Przy stołach mnóstwo rozbawionej młodzieży. Ceny umiarkowane. A mimo to, wraz z grupą kresowiaków, z którymi odwiedzamy nasze dawne strony, czuję się nieswojo.

Przed wejściem do "Kryjówki" (Fot. Konstanty Czawaga)„Kryjivka” nawiązuje do mody podobnych knajp, jakie powstały po upadku komunizmu na Węgrzech i w Polsce. Ale zarówno budapeszteński „Marxim”, urządzony na wzór gułagu z kolczastymi drutami i gołąbkami pokoju, jak i warszawska, obsługiwana przez zetempowców soc-realistyczna gospoda „Pod czerwonym wieprzem”, z portretami całujących się usta w usta Breżniewa i Honeckera i zabawnymi nazwami potraw, są kpiną z minionych czasów. „Kryjivka” natomiast, nie tylko Polakom, których we Lwowie sporo, ale również wielu innym przywołuje pamięć haniebnej roli UPA podczas II wojny światowej. Dla młodych Ukraińców, z którymi rozmawiam, to bohaterzy, którzy walczyli o samostijną Ukrainę, dla nas sprawcy bratobójczej rzezi, ludobójstwa na Wołyniu. Młodzi Ukraińcy o tym pojęcia nie mają, bo liczące zaledwie 20 lat niepodległości państwo, gloryfikuje swoją przeszłość, nagina historię. I to nas ciągle dzieli. Bo choć całym sercem jesteśmy po stronie budującej z ogromnym trudem swoją przyszłość Ukrainy, to zdanie sobie sprawy z wyrządzonych wzajemnie krzywd, a ostatnia boli najbardziej – lepiej prędzej niż później musi nastąpić. I nie ukryje tego żadna kryjówka.

Zbiegiem okoliczności tuż obok „Kryjivki”, przy Rynku nr 17, a więc w reprezentacyjnym miejscu Lwowa, znajdują się  siedziby Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, społeczności czeskiej „Beseda” oraz Deutsche Heim! Nad bramą wiszą flagi polska, czeska i niemiecka, ale tylko nasze towarzystwo dysponuje dużym oknem wystawowym z barwami narodowymi oraz mnogością dyplomów i pucharów za wszechstronną współpracę na wielu polach – od kultury do sportu – z miejscowymi władzami. To dobry znak. Warto również przywołać tu, napisaną przez ukraińskiego pisarza Jurija Wynnyczuka i przetłumaczoną ostatnio na język polski (wydawnictwo Rea) pasjonującą monografię „Knajpy Lwowa”. Licząca 500 stron, pięknie wydana, ze starą mapą Lwowa i mnóstwem oryginalnych przedwojennych pocztówek. Ożywają na kartach tej księgi wszystkie słynne lwowskie cukiernie i restauracje od „Mamy Teliczkowej” i „Ziemiańskiej” poczynając, a na hotelu „Georgea” kończąc. Jest coś niezwykłego w tym, że ukraiński pisarz lata pracy poświęcił odtworzeniu dziejów galicyjsko-polskich knajp, z mnóstwem anegdot i wykazem, dokładnym wykazem, kto w nich bywał.

Od profesora prawa i premiera rządu austriackiego Kazimierza Badeniego na przełomie XIX i XX wieku, przez geniusza matematyki Stefana Banacha, malarza Artura Grottgera, aktora Stefana Jaracza, pisarza Jana Parandowskiego, pianisty Artura Rubinsteina, po bohaterów słynnej radiowej „Lwowskiej fali” – Tońcia i Szczepcia. Lwów był i przecież, pozostanie niezwykłym miejscem rozkwitu polskiej kultury oraz nauki. Nic też tego nie zmieni, choć już nie jest polski, lecz ukraiński, ale przecież od przeszłości nie sposób ani uciec ani jej zmienić. A proces jej zamazywania nic nie da i jakby zaczął się dezaktualizować. Przynajmniej w dziedzinie gastronomii, przy której pozostaniemy.

W zamienionym w 1962 r. w Ivano-Frankiwsk – Stanisławowie otwarto właśnie elegancką restaurację „Starij Stanisławiw”. Z olbrzymim bilbordem, z polskim napisem „Stanisławów zaprasza”, z naszym orłem przy wejściu i herbem założycieli tego miasta – Rewerów Potockich. I też tu sporo miejscowej młodzieży przychodzi. Inna sprawa, że o tę niezwykle ważną zmianę w patrzeniu na przeszłość znacznie łatwiej w gastronomii niż w polityce.

Tadeusz Olszański
dziennikarz „Polityki” dla Kuriera Galicyjskiego
Tekst ukazał się w nr 15 (91) 14 – 28 sierpnia 2009

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X