Kres Kresów. Wyludniają się polskie wsie na Wołyniu

Kres Kresów. Wyludniają się polskie wsie na Wołyniu

Żytomierz, Nowograd Wołyński, Szepetówka i Berdyczów tworzą jakby rogi prostokąta. W jego sercu, wśród lasów, leży kilkanaście wiosek: ostatnie wyspy polskości.

Każda liczy parę chat, w których wiekowi ludzie dożywają swych dni. I choć okoliczne miasteczka zamieszkuje ludność w dużej mierze polskiego pochodzenia, to właśnie tu, na prowincji, można poczuć atmosferę odchodzącej kultury kresowej.

Na jej przetrwanie wpłynęła z pewnością izolacja: mimo że osady położone są zaledwie kilka kilometrów od ważniejszych dróg i miast rejonowych Żytomierszczyzny, nie docierają tu echa „wielkiego świata”. Ot, raz na dwa-trzy tygodnie do staruszków przyjadą wnuki albo ksiądz z Mszą. Albo z ostatnim namaszczeniem.

Biełka: spalona książka
Biełka – osada, powiat nowogradwołyński, gmina kurneńska, chat 20, należy do dóbr sokołowskich, własność gen. Kniaziewicza (za: „Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego”; wyd. Warszawa 1881 r.). Dziś, dziwnym zbiegiem okoliczności, Biełka nadal liczy 20 chat rozrzuconych na rozległym obszarze w sposób typowy dla zagród szlacheckich. Studzienne żurawie, w Polsce przeżytek, tu są w powszechnym użyciu. Z główną drogą (żwirową), ciągnącą się od szosy dowbyskiej, krzyżuje się kilka błotnistych szlaków prowadzących do poszczególnych gospodarstw. Przed jedną z rozwalających się chat w promieniach słońca wygrzewa się starowinka, która po usłyszeniu tradycyjnego „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, odpowiada ojczystym: – Na wieki wieków. Wejdźcie chłopcy na mleko. Po obejściu widać, że dawno nie miało dobrego gospodarza. Pani Zagórska mieszka sama, męża pochowała blisko ćwierć wieku temu. Na podwórku nieład, którego już chyba nigdy nie uda się ogarnąć; porozrzucane narzędzia, resztki urządzeń. W chałupce podobnie. Starsza pani z lekkością porusza się między zniszczonymi meblami, odsuwa czarnego kota czającego się do skoku na buszujące w kącie myszy, wyciąga duży słoik i nalewa mleko.

– Całe szczęście, że mi się ta jedna krowa ostała, to, chociaż mleko mam – zaczyna swoją opowieść pani Zagórska. – Kiedyś, jeszcze do wojny, u nas było dużo krów i ziemi dużo. Tatko mówił, że my szlachta, że nasi ojcowie przyjechali tu jeszcze za czasów wojny z Chmielnickim. U nas był swój herb, byli papiery, żeśmy szlachta. To po tej rewolucji, jak przyszli bolszewiki, tatko wszystko wziął i spalił. Ja jeszcze pamiętam, jak nam tatko czytał o polskiej szlachcie na Ukrainie, to było, zaraz… „Ogniem i mieczem”. Oj, jak mnie się to podobało. Ale tatko i to spalił.

Związki Wołynia z Polską giną w pomroce dziejów. Pisma staroruskiego kronikarza Nestora sugerują, że jego nazwa pochodzi od zamku znajdującego się u ujścia Huczwy do Bugu. Tu właśnie znajdowały się Grody Czerwieńskie, które „Lachom” odebrał w X w. Włodzimierz Wielki, władca Rusi Kijowskiej. Następnie na kilkanaście lat przyłączył je z powrotem do Polski Bolesław Chrobry. Po raz kolejny trafiły do Polski przez związki dynastyczne z księciem mazowieckim Bolkiem Trojdenowiczem. W XIV w. Kazimierz Wielki zajął całą część halicką z Bełzem i Chełmem, ale większość Wołynia przypadła księciu litewskiemu Lubartowi Giedyminowiczowi. Od tego czasu datuje się rywalizację polsko-litewską, zakończoną włączeniem Wołynia do Korony w wyniku Unii Lubelskiej w 1569 r. Okres ten był także początkiem polskiej kolonizacji prawobrzeżnej Ukrainy.

Adamówka: tu pomrzemy
Adamówka, Adamowska Huta (Józefówka) – powiat nowogradwołyński, gmina Kurne (13 wiorst), 48 domów, 295 mieszkańców. Była tu huta szklana, dawniej własność Ilińskich, obecnie Płaczkowskich, ma 6,690 dziesięcin ziemi (w tym 2,095 dziesięcin lasu) (za: „Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego”). Głuchota Lewickiego sprawia, że często zaczyna opowiadać z siebie. – Było u nas takie powiedzenie: „Kiedy świat światem, chłop dla Polaka nie będzie bratem”. Tak na przestrogę, żeby młodzi nie brali sobie Ukraińców na małżonków. Matka mi powtarzała, że, jak dwie różne głowy leżą na jednej poduszce, to nic z tego nie będzie. I oni, te, Ukraińce, to się na nas strasznie obrażali, że my ich nazywali „chłopami”.

Jednak polskiej szlachty nie było na Wołyniu wcale dużo. Większość polskiego osadnictwa stanowili chłopi lub schłopiała drobna szlachta. Chronili się tu także zbiegowie z majątków w Polsce. Za Polaków uważało siebie także wielu spolszczonych Ukraińców, w imię zasady „gente Ruthenus, natione Polonus” (pochodzenie ruskie, narodowość polska). Asymilacja była obustronna, bo wielu Polaków przejmowało język ukraiński. Mimo to na Ukrainie ludność wyznania katolickiego utożsamiano z polską narodowością, stąd stereotyp „katolik = Polak”. Na izolację od ludności ukraińskiej nałożyło się także, zakorzenione w mentalności, szlacheckie pochodzenie polskiego chłopstwa. To ono dawało i daje do dziś poczucie odrębności wobec ukraińskich wiosek, które po dziś dzień utożsamia się z „chłopskimi”: Polacy nazywają Ukraińców „chłopami”, a ci określają tych pierwszych mianem „Lachów”.

Fot. czasnapolske.pl

Na stole pojawiają się ziemniaki, bliny, ogórki kiszone i ser ze śmietaną oraz nieodłączna butelka samogonu. W miarę kolejnych toastów, Lewicki zaczyna robić się coraz bardziej rozmowny. – Ale takiego życia jak za Piłsudskiego to już nie będzie – opowiada. – Tu jeszcze do 1935 r. był w Dowbyszu polski rajon, i szkoła polska była. Jak powiedziało się coś po ukraińsku, to 20 kopiejek kary, dyrektor kazał mówić tylko po polsku. Potem przyjechali chłopi-przesiedleńcy, oni słowa po polsku nie umieli, to zrobili ukraińską szkołę. A potem Niemiec przyszedł i nauka szła po niemiecku. To mi łatwo się uczyło, wszystko na piątkę zdawałem. Niemiecki prawie jak polski, litery te same, rozmowa to nie, ale litery tak…

„Za Piłsudskiego” nie znaczy, że w Polsce: ta część Wołynia znalazła się w ZSRR jeszcze w 1939 r. Władza sowiecka postanowiła utworzyć tu polski rejon autonomiczny, który byłby wzorem „życia socjalistycznego” dla komunistów z Polski. Centrum utworzonego w 1925 r. rejonu stał się Dowbysz, miasteczko zamieszkane przez Polaków. W roku następnym zmieniono jego nazwę na Marchlewsk [od Juliana Marchlewskiego, komunisty, w sierpniu 1920 r. członka bolszewickiego „rządu”, który miał przejąć władzę po zajęciu Polski przez Armię Czerwoną – red.]. W uroczystym otwarciu polrajonu udział wzięli polscy komuniści, na czele z Feliksem Dzierżyńskim, twórcą sowieckiej policji politycznej. Polski Rejon Narodowościowy im. J. Marchlewskiego obejmował chyba najgęstsze skupisko Polaków na sowieckiej Ukrainie Centralnej, stanowili tu 70 proc. ludności. Rejon miał być też przeciwwagą dla ukraińskiego nacjonalizmu, stąd nacisk na polonizację ludności: utworzono polskie szkolnictwo, domy kultury, kino itp. Aby stworzyć klasę robotniczą, zmodernizowano istniejące huty szkła w Marchlewsku i Kamiennym Brodzie oraz wybudowano nowe w Bykowce i Marianówce. Do początku lat 30. następował szybki rozwój Marchlewszczyzny. Kiedy jednak przyszedł czas na kolektywizację, sytuacja uległa pogorszeniu. Polacy najsilniej się jej opierali, władze rejonu spowalniały tempo lub też przeprowadzały ją fikcyjnie. Komunistyczne kierownictwo zorientowało się, że nie osiągnęło celu. Wczorajsi chłopi, kultywujący kresową tradycję narodową, nie mogli tak po prostu stać się świadomą klasą proletariacką. W 1935 r. rozpoczęła się likwidacja polskiego rejonu, miejscowe władze oskarżono o rzekomy udział w Polskiej Organizacji Wojskowej – i zlikwidowano. Zamknięto większość polskich instytucji, szkół i rad wiejskich, a Marchlewsk stał się z powrotem Dowbyszem. Rozpoczęto też nagonkę na Polaków jako „wrogów” władzy ludowej; przymusową kolektywizację połączono z wysiedleniami. Ludność rejonu, wycieńczona wielkim głodem w 1933 r. i prześladowaniami, poddała się w końcu sowietyzacji.

Lewicki: – Do 1939 r. w Korcu, będzie z 70 kilometrów stąd, była granica z Polską. Jak się wojna zaczęła, Stalin zabrał sześć polskich rejonów, aż po Bug. Jak wojna się skończyła, Polaki chcieli odzyskać swoje ziemie, to im Stalin powiedział, żeby wzięli od Niemców. Jak by był wtedy rozkaz jechać do Polski, to ja by pojechał. Teraz my już stariki. My tu się rodzili, tu nasza ojczysta ziemia Ukraina i tu pomrzemy.

Zbieranie soku brzozowego jest na Wołyniu powszechne (Fot. Łukasz Giersz)Ziatyniec: zabrali i rozstrzelali
Ziatyniec: wieś, powiat nowogradwołyński, gmina Rochaczów. 36 wiorst od miasta powiatowego, 30 domów. 205 mieszkańców” (za: „Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego”). Na drodze z Adamówki do Ziatyńca podjeżdża dwóch mężczyzn na motocyklu z wózkiem. Okazuje się, że oni także zmierzają do Ziatyńca. Obciążony motocykl z trudem radzi sobie z wybojami. – To rocznik 1938, pierwsza seria produkcyjna niemieckiej fabryki – nieznajomy chwali się swym pojazdem. – Zawędrował tu w czasie wojny. Niemcy zostawili, jak uciekali. Potem Rosjanie, jak opuszczali Niemcy, zabrali ze sobą całą fabrykę i zaczęli je produkować u nas, ale to już był szmelc. Jeździły parę lat i się rozsypywały, a ten proszę, dalej jeździ. Ja dziś ze 150 gram wypiłem, ale mi nie szkodzi. Ja Polak, pan Janek się nazywam.

Ziatyniec, nazywany dawniej ze względu na przywiązanie mieszkańców do polskiego języka i wiary katolickiej „ziatyniecką Warszawą”, nie różni się od Adamówki, jest tu może ze trzy domy więcej. Podjeżdżamy do chałupy, z której wybiega stara kobieta: matka Janka, pani Kozłowska. Do syna zwraca się mieszanką słów polskich i ukraińskich, do nas czystą polszczyzną: – Wejdźcie chłopcy, wy z drogi, pewnie głodne. Po chwili na stole pojawiają się talerze wspaniałego barszczu, a Janek wyciąga z kredensu butelkę samogonu. Matka patrzy z dezaprobatą, zaczyna go łajać: – Ach ty, pijaku jeden, jakeś się taki uchował – a potem do nas: – Wybaczcie, on codziennie jako szafior [kierowca] ludzi wozi autobusem do Żytomierza, to jak w piątek zacznie pić, dopiero w niedzielę przestaje. Janek, mimo że po polsku prawie nie mówi, potrafi wznosić toasty. W miarę opróżniania butelki padają kolejne „Niech żyje Polska” czy „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy, jeszcze wódka nie skwaśniała, kiedy ją pijemy”. Po obiedzie proponuje: – Chodźcie, pójdziemy na łąkę. Pokażę wam, jak prawdziwy Polak-katolik na Ukrainie siano kosi.

Wieczorem, gdy Janek z kolegą odsypiają, pani Kozłowska opowiada: – Nas tu strasznie prześladowali. Lepszych gospodarzy wysyłali na Charkowszczyznę albo w Kazachstan. Nas nie zabrali, bo ojciec był chory, a mój brat w wojsku na Dalekim Wschodzie służył. U ojca było koni dużo, wozy, sanie, pługi, brony i sieczkarnia z maneżem. Cały Ziatyniec do nas jeździł rżnąć sieczkę. Tato musiał to wszystko w kolektyw zdać, nic się nie zostało. A brata, jak wrócił, nocą zabrali do aresztu. Wszystkie żebra mu połamali, pobili. A jak zaczęła się wojna [w 1941 r.], to rozstrzelali w Żytomierzu. Męża siostry do Archangielska zabrali z wyrokiem 15 lat, spuchł tam z głodu i umarł.

Domostwa wysiedlonych lub rozstrzelanych zajmowali ukraińscy przesiedleńcy. Dopiero po śmierci Stalina rozpoczęły się masowe powroty. Polacy wracali do rodzinnych wiosek, część Ukraińców do swoich. Zarazem nastąpił koniec izolacji, ludność się wymieszała. Dziś na całej Żytomierszczyźnie trudno jest znaleźć czysto polską lub ukraińską osadę. Podobnie ciężko jest spotkać czysto polską rodzinę. – Jak byłam młoda – ciągnie opowieść pani Kozłowska – to do mnie przychodzili i Ukraińcy, z tych przesiedleńców. A mama powiedzieli: „Nie, za Ukraińca nie pójdziesz”. Jeden był Ukrainiec, i drugi, i trzeci, a mama nie pozwoliła, powiedziała, że tylko za Polaka można. A teraz, już na to nie patrzą. Idą Ukraińcy za Polaków, a Polacy biorą Ukraińców. U mnie synowe trzy, wszystkie Polaczki, chociaż ja synom nie zabraniałam brać Ukrainek, a oni się nie pytali. Teraz to nie ma znaczenia, wszystko zmieszane, my już takie ukraińskie Polacy. Język znają tytko ci, co jeszcze do polskich szkół chodzili, a już moje synowie słowa pu polsku nie powiedzą.

Ten świat wiejskiej kultury odchodzi w zapomnienie; ostatni jej przedstawiciele dopalają się, jak węgielki w wygasającym ognisku. Trudno określić, ilu Polaków mieszka dziś na Ukrainie. Niejasności wynikają z trudnej do zdefiniowania tożsamości narodowej „miejscowych” i nieznajomości polskiego. Swoją rolę pełni też stereotyp „Polak = katolik”, gdy nie wszystkich katolików można zaliczać do narodowości polskiej. Na Ukrainie, podobnie jak w innych republikach byłego ZSRR, po 1991 r. rozpoczął się proces odrodzenia narodowego mniejszości polskiej. W obwodzie żytomierskim działa ponad 20 szkół z fakultatywną nauką polskiego. Wyrastają stowarzyszenia zrzeszające Polaków, działają zespoły taneczne, chóry. Jak to ujęli przedstawiciele organizacji polskich na Ukrainie, „coraz więcej ludzi zaczyna uświadamiać swoje polskie pochodzenie”. Odrodzenie to obejmuje jednak mieszkańców większych miejscowości, w których działa szkoła lub kościół. Tymczasem maleńkie chutory Wołynia ostatecznie się wyludniają, ziemia dziczeje. Za kilka lat wędrowiec z Polski nie usłyszy „Niech będzie pochwalony”. Wołyńskie wioseczki – to także ostatni przyczółek polskiej gościnności kresowej na Ukrainie, gdzie zanim gospodarz zapyta, kim i skąd jesteś, wpierw cię nakarmi.

Pajęczyna mgieł oplata jeszcze świat. Na łące przy głównej drodze w Ziatyńcu stara kobieta pasie dwie krowy. Po przywitaniu pyta, dokąd idziemy. Odpowiadamy, że do pobliskiego Tartaku. – Do Tartaku? A po co? Przecież tam Polaków nie ma, tam same chłopy żyją.

Imiona i nazwiska bohaterów tekstu zostały zmienione

Jarosław Derlicki
Tekst ukazał się w nr 2 (44) 31 sierpnia 2007

Info: Jarosław Derlicki jest pracownikiem Instytutu Archeologii i Etnologii PAN, stypendystą Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej. Od 1996 r. prowadzi badania w Europie Wschodniej i na Syberii. Artykuł został wydrukowany w „Tygodniku Powszechnym” 12 sierpnia 2007.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X