Kot pana S. Źródło: mil.in.ua/uk/news

Kot pana S.

Jewgienij Prigożyn przypomina obecnie pewnego kota. Kota genialnego fizyka-noblisty Erwina Schrödingera. Może jest, a może wcale go nie ma…

Rosja, kraj, w którym za relatywnie niegroźne dla reżimu wykroczenia można zarazić się domięśniowo ołowiem, od 2022 roku prowadzi pełnoskalową wojnę. Prędko okazało się, że nie idzie ona po myśli rządzących, sięgnięto więc po grupę najemników działającą w imieniu Kremla tam, gdzie przydałyby się rosyjskie wojska, a z różnych powodów ich nie było. Jako, że najemników było stosunkowo mało, a opowieści o ich nadludzkiej bitności okazały się nieco przesadzone, szeregi formacji zasilano tysiącami więźniów wypuszczonych z ośrodków zamkniętych – mordercami, bandytami, gwałcicielami. Po takim mięsie armatnim nikt nie będzie przecież płakał.

Ludzka masa stopniowo zalewała Ukraińców i chociażby w miasteczku powiatowym o nazwie Bachmut już po kilku miesiącach rzezi zajęła nadpalone gruzy. To, że najemnicy w przeciwieństwie do regularnej armii mogli pochwalić się sukcesami, deprymowało rosyjskie Oberkommando z Szojgu i Gierasimowem na czele. Ci, w obawie przed rosnącą pozycją armii bandytów, robili wszystko, by jak najbardziej wykrwawić rywali, chociażby ograniczając im dostawy amunicji i sprzętu. Z kolei właściciel formacji z furią odgrażał się (de facto) sabotażystom.

Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta i stopniowo eskalowała do strzelanin pomiędzy rosyjskimi żołnierzami, a najemnikami. Herszt bandytów rozumiał, że pomimo popularności i posiadania gotowych pójść za nim w ogień wojaków, w konflikcie z resortem obrony nie ma szans i na niezależność będzie mu się pozwalać tak długo, jak będzie przydatny. Czuł, że od granicy tolerancji Kremla dzieliły go milimetry, ale też nie zamierzał czekać, aż zepchnie się go z szachownicy. Na czele najemników wkroczył do milionowego miasta, domagając się głów Szojgu i Gierasimowa.

W tej sytuacji Umiłowany Wódz ogłosił go zdrajcą i odmówił wydania podkomendnych. Demonstracja siły na prowincji nie zadziałała, ruszono więc na stolicę, po drodze zajmując kolejne milionowe miasto i ośmieszając Rosję przed całym światem. W obawie przed konfrontacją militarną (czytaj: największą katastrofą wizerunkową z możliwych) Umiłowany Wódz zaoferował watażce spokój, jeśli ten odstąpi. Jest zgoda, chłopcy wracają do domów, wszyscy szczęśliwi. Można wyjechać do willi na końcu świata i z czystym sumieniem liczyć dolary z konta w szwajcarskim banku, kołysząc się na hamaku.

Sęk w tym, że ta historia ma ciąg dalszy. Najemnicy wraz z szefem wyjeżdżają na Białoruś, gdzie okazuje się, że lokalna wersja Umiłowanego Wodza nie zamierza im płacić za nieróbstwo. W tym samym czasie herszt załatwia interesy w Afryce, sąd umarza mu sprawę karną o rebelię, a nawet dostaje kontrakt na posiłki dla szkół w obwodzie moskiewskim. Swoją drogą zupełnie, zupełnie jakby ktoś chciał mu przypomnieć, że żaden z niego Korniłow, nadal jest tylko „kucharzem Putina”. I gdy już Umiłowany Przywódca pokazał swoją słabość i ośmieszył się brakiem reakcji, w obwodzie twerskim spadł samolot. Długie dwa miesiące po marszu na Moskwę. Za późno, by egzekucja zrobiła właściwe wrażenie.

Lista pasażerów feralnego lotu jawi się co najmniej ciekawą. Czekałow – ktoś bardzo ważny, ale kto dokładnie? Różne źródła wyliczają rozmaite funkcje: głowa logistyki Grupy Wagnera i właściciel wielu spółek obsługujących biznesową siatkę Prigożyna, szef jego ochrony lub też całej wagnerowskiej bezpieki. Dalej Utkin – Wagner we własnej osobie, założyciel i dowódca formacji. Oraz wisienka na torcie, sam Prigożyn.

I tyle wiemy na pewno.

Jest, a może raczej był sobie człowiek, który potrafił zachować głowę i zbudować sobie pozycję w brutalnym świecie petersburskiego półświatka. Sprzedawca hot-dogów, jakim został po wyjściu z więzienia, dorobił się milionów na koncie, luksusowych restauracji, a co ważniejsze, wpływu na politykę obcych mocarstw za pomocą fabryki trolli i prywatnej armii. Nawet, jeżeli podważa się jego inteligencję, to z pewnością nie można mu odmówić sprytu i przebiegłości. Trzeba by nie lada zdolności, by powtórzyć karierę Prigożyna i przez tyle lat pozostawać nietykalnym.

Ten sam człowiek po tym, jak uczynił sobie śmiertelnych wrogów z wierchuszki ministerstwa obrony, zhańbił mściwego dyktatora zbrojną rebelią, został ogłoszony zdrajcą i otrzymał sugestię, że jeżeli chce spokoju to niech ucieka za granicę, zdecydował się jednak wsiąść do lekkiego samolotu wraz z dwójką swoich najważniejszych współpracowników i jak gdyby nigdy nic przelecieć nad Rosją. Równie dobrze Putin, Szojgu i Gierasimow mogliby polatać awionetką nad Kijowem.

Głupota? Naiwność? Przekonanie o nieśmiertelności? Rozszerzone samobójstwo? Ta decyzja nijak nie pasuje do obrazu Prigożyna. Musiałby uważać się za istotę boską, by wystawić się w ten jakże prowokujący sposób na odstrzał. Niewykluczone, że tak właśnie było. Niewykluczone, ale też niepotwierdzone.

Analitycy i dziennikarze, znając rosyjskie umiłowanie sobowtórów, zaczęli prześcigać się w doniesieniach o fałszywym Prigożynie, o drugim samolocie. Pojawiły się komunikaty ukraińskiego wywiadu wyrażające brak stuprocentowej pewności co do zgonu bohatera tej historii i twierdzenia Sołowieja, jakoby miał on przebywać w Wenezueli. Ale czy tak naprawdę ma to jakiekolwiek znaczenie, czy Prigożyn żyje? To wcale nie jest najważniejsze.

Istotne jest to, że w przypadku Prigożyna pojawiły się wątpliwości. Nawet anglojęzyczna Wikipedia wspominała początkowo, że „osoba uznawana jest za zmarłą”, nie, że zmarła. Tymczasem wyobraźmy sobie, że to skonfliktowany z Xi Jinpingiem dygnitarz zginął w katastrofie lotniczej i potwierdziły to chińskie media. Czy wówczas równie powszechne byłoby niedowierzanie? Wypadek, jasny motyw, potwierdzenie ze strony mediów zagranicznych, czego więcej chcieć? Świat uwierzyłby bez wahania, może za wyjątkiem wąskiego grona osób przekonanych, że Elvis Presley wciąż żyje.

Z kolei Rosja odzwyczaiła nas od normalności i logiki. Nie jako państwo, nie jako dyktatorski system, lecz jako osobna cywilizacja. Nie będziemy zaskoczeni, jeżeli za kilka lat Prigożyn odnajdzie się na hamaku w Republice Środkowoafrykańskiej. W Rosji przecież wszystko jest możliwe.

Dlatego też nie dziwi nas, że młodzi ludzie z dostępem do Internetu wierzą w to, że Ukrainą rządzi satanistyczna sekta narkomanów-nazistów. Nie zdumiewa, że w rosyjskiej telewizji z fanatyzmem zwalczającej homoseksualizm jawny gej rozpływa się nad topieniem ukraińskich dzieci. Nie zaskakuje, że Żyd Sołowjow wykrzykuje na cześć muzułmańskich kadyrowców „Allah Akbar” w podzięce za zaprowadzanie „prawdziwego prawosławia”.

W Rosji cokolwiek przestało nas dziwić. Stała się w zbiorowej świadomości oazą absurdu, zaprzeczeniem logiki, miejscem przypominającym raczej karykaturę państwa, memem. Rosji się nie wierzy i przede wszystkim Rosji nie traktuje się poważnie. Można się jej bać, ale nie szanować.

Wielu zastanawia się jaka będzie Rosja po Putinie. Niektórzy wychodzą ze śmiałymi wizjami demokratyzacji, demilitaryzacji i deimperializacji tego kraju. Taki proces, o ile w ogóle byłby możliwy, wiązałby się z ogromem trudności – wyrugowaniem mentalności homo sovieticus, czy zabezpieczeniem arsenału nuklearnego. Ale też należałoby sprawić, by Rosję uznano za kraj normalny i wiarygodny. Wbrew temu, co sądzi Miedwiediew, nie wystarczy do tego wymachiwanie głowicą jądrową. To zdecydowanie przeszkadza.

Normalność, w której absurd nie jest fundamentem państwa, stanowi klucz do hipotetycznej przebudowy rosyjskiego umysłu. Należy jednak postawić pytanie, czy za taką normalnością tęskni Rosjanin.

Większość Rosjan operuje standardami, które trudno nam jest zrozumieć. Zwyczajnością była dla nich stabilizacja, która opuściła ich wraz z rozpadem Związku Radzieckiego. Sojuz może i nie był krainą dobrobytu – lud jak dziś polegał na przydomowej uprawie ziemniaków – ale przynajmniej gwarantował pewną pozycję w świecie. To nic, że opartą na chwiejnych podstawach, ważne, że obywatel wierzył, że Rosja jest potęgą.

Naród mógł cierpieć biedę, stać w kolejkach po podstawowe artykuły i posyłać synów na wyniszczenie przez diedowszczynę, ale wciąż czuł, że stanowi część stabilnego imperium, gwaranta międzynarodowego ładu. Czegoś przerastającego jednostkę, tworu uświęconego krwią przodków i wykutego w ogniu „zwycięstwa nad faszyzmem”. Jeśli ceną za tę wielkość był brak majtek w sklepach, łazienki w domu i prowizoryczna lodówka w postaci torby wywieszonej zimą za oknem, to Rosjanie byli gotowi bez wahania tę cenę zapłacić.

Dlatego też większość Rosjan przeżyła traumę, gdy oderwano ich od owego mitycznego konstruktu, jakim stał się ZSRR. Tęsknią za swoją ułudą, ale i czasami beztroskiej młodości. Ci młodsi pragną z kolei stać się częścią bajki, w której dorastało poprzednie pokolenie.

I nostalgię tę z powodzeniem wykorzystuje Putin, który wysyłając żołnierzy na front stara się wmówić im, że oto raz jeszcze mogą budować dawną chwałę. Ale Umiłowany Przywódca nie przewidział jednego – lud wcale nie tęsknił za umieraniem pod Charkowem, tylko za wspominaniem męstwa ze szklaneczką „Bajkału” w dłoni. Nawet za tym, by za czterdzieści lat rozważać śmierć ostatniego patrioty, Prigożyna – co do której i tak będą wątpliwości. A również od nas zależy, czy to Prigożyn będzie tematem tych rozmów, czy zwycięstwo w Drugiej Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej.

Maciej Serżysko

Tekst ukazał się w nr 17 (429), 15 – 28 września 2023

X