Kobiety z rodu Sołtysów. Część 2 Maria Wiktoria w Wiedniu, z archiwum autorki

Kobiety z rodu Sołtysów. Część 2

Maria Wiktoria Sołtysowa (18581935)

Maria Wiktoria – druga żona mojego dziadka – była prawdopodobnie największa miłością jego życia. Ta kobieta była zupełnym przeciwieństwem swojej poprzedniczki Marii Józefy – samodzielna (prowadziła przez pewien czas we Lwowie własną szkołę muzyczną), energiczna, utalentowana pianistka koncertująca, dobrze zorganizowana, a ponadto nie uskarżająca się raczej na brak sił witalnych.

Maria Wiktoria Bibułowicz urodziła się w 1858 roku w rodzinnym majątku na Podolu, w pobliżu Zbaraża (na terenach należących wówczas do zaboru rosyjskiego). Wczesne lata dzieciństwa upłynęły jej w zamożnym wiejskim dworze, w otoczeniu pięknej przyrody. Dość wcześnie rozpoczęła naukę gry na fortepianie.

Maria Wiktoria Sołtysowa (1858–1935), z archiwum autorki

W rodzinie pielęgnowano tradycje patriotyczno-narodowe: ojciec Marii Wiktorii – Jan Bibułowicz – brał czynny udział w powstaniu styczniowym, dlatego też zmuszony był później do ukrywania się przed władzami carskimi. Gdy potajemnie powrócił do rodzinnych Kapuściniec, został zdradzony i zagrożony wywózką na Sybir. Ta sytuacja zmusiła rodziców Marii Wiktorii do pośpiesznej  sprzedaży rodzinnego majątku i wyjazdu. Dzięki pomocy dawnych znajomych osiedlili się wkrótce we Lwowie i po pewnym czasie Maria Wiktoria rozpoczęła naukę w Konserwatorium Galicyjskiego Towarzystwa Muzycznego (GTM) w klasie prof. Karola Mikulego. Od razu zwróciła na siebie uwagę ponadprzeciętną muzykalnością i pracowitością, a także wyczuciem  sceny. Po ukończeniu nauki wyszła za mąż za niejakiego Jaszka (imię nieznane), który ponoć – podobnie jak ojciec Marii – był powstańcem styczniowym (poza tą informacją nic więcej o nim niestety nie wiadomo). Ze względu na pogarszający się stan zdrowia małżonka, wkrótce po zamążpójściu Maria Wiktoria stała się żywicielką rodziny, którą utrzymywała dzięki udzielaniu prywatnych lekcji gry na fortepianie.

Po śmierci męża Maria Wiktoria przebywała jakiś czas w Wiedniu, doskonaląc umiejętności pianistyczne pod kierunkiem Teodora Leszetyckiego, słynnego pianisty i pedagoga. W kolejnych latach takie wyjazdy miały miejsce jeszcze niejednokrotnie, o czym świadczyć może późniejsza korespondencja z moim dziadkiem (nader skąpa zresztą).

O tym, kiedy zawiązała się znajomość pomiędzy Marią Wiktorią a moim dziadkiem niestety nie wiadomo. W każdym razie – skoro oboje uczyli się pod kierunkiem Karola Mikulego w konserwatorium GTM – mogło to mieć miejsce nawet na długo przed śmiercią pierwszej żony Mieczysława Sołtysa. Pewną podpowiedzią w tej kwestii służyć może dedykacja odręczna na miniaturze fortepianowej z początkowego okresu Jego twórczości .

Po śmierci pierwszej żony, Marii Józefy, relacje pomiędzy Marią Wiktorią a Mieczysławem zacieśniły się i doprowadziły do zawarcia małżeństwa 2 lipca 1901 roku. Wiele wskazuje na to, że Maria Wiktoria była osobą wyjątkowo odpowiedzialną, świadomą tego, że małżeństwo z Mieczysławem Sołtysem wiąże się z wieloma trudnymi zadaniami, z którymi wcześniej nie miała styczności. Trudną i wymagającą okazać się miała zwłaszcza rola matki dla osieroconych – w pierwszym związku Mieczysława – dzieci. Toteż Maria Wiktoria przygotowywała się do niej ze znacznym wyprzedzeniem. Okazja nadarzyła się zresztą już wkrótce po śmierci Marii Józefy, gdy Adaś (mój ojciec) zapadł na chorobę nerwową i zmuszony był podjąć leczenie w znanym podówczas sanatorium w Kosowie. Po latach tak wspominał pierwsze spotkanie z przyszłą macochą. „I oto nastąpiło dziwne spotkanie. W poczekalni [sanatorium doktora Tarnowskiego] przystąpiła do nas pani Jaszkowa – moja przyszła druga matka – z największą czułością przywitała się z babcią i ze mną (…). Ponieważ było mi bardzo przykro, że przy wspólnym stole babcia musiała mnie karmić – pani Jaszkowa siadała koło nas zasłaniając mnie od widzów, zachęcała do jedzenia, tłumaczyła różne rzeczy, zabawiała tak, że wkrótce zacząłem się czuć przy niej coraz swobodniej”. W tym kontekście warto dodać, że podobno to właśnie Maria Wiktoria doradziła przyszłemu mężowi, aby spróbować kuracji u doktora Tarnawskiego w Kosowie i nie wykluczone, że swój pobyt w sanatorium podporządkowała czasowo pobytowi przyszłego pasierba. W każdym razie była to wprost wymarzona okazja, by nawiązać z Adasiem serdeczną relację, która uległa dalszemu pogłębieniu we Lwowie. Ojciec mój wspomina, że w okresie poprzedzającym zawarcie związku małżeńskiego pomiędzy „pani Jaszkową“ oraz moim dziadkiem – cała trójka (tzn. Mieczysław wraz z dwójką dzieci) zapraszani byli regularnie na niedzielne obiady, na których zawsze były „same dobre rzeczy“. Wybiegając daleko w przyszłość warto zacytować fragment wspomnień mojego ojca, w którym z odległej perspektywy lat (1956 r.) ocenił drugą żonę mojego dziadka w roli matki następująco: „(…) Była dla mnie doprawdy idealną drugą matką. Wspominam lata 1901–1911 – przed wyjazdem do Berlina – jako właściwie jedyne naprawdę świetlane lata mojego życia! Było jakoś tak pięknie, słonecznie, czułem się spokojnym, otoczonym bogactwem, wprost przepychem. I wystrój mieszkania prezentował się okazale, i ogród tonął w kwiatach, i służba (trzy osoby!), i konie i otoczenie i wysoki artystyczny poziom – gdy dziś o tym myślę – wydaje mi się to jakąś cudną bajką! Mam wrażenie, że i dla mego ojca te właśnie lata – pod błogim wpływem drugiej żony – były szczególnie radosne. Miał wszystko, czego dusza zapragnęła – pracę, uznanie, szacunek społeczeństwa…”.

O ile wkraść się w łaski pasierba Adasia nie nastręczało Marii Wiktorii większych trudności, o tyle zaskarbienie sobie sympatii pasierbicy Maniusi stało się prawdziwym wyzwaniem. „Ubóstwianą córeczkę” Marii Józefy nie tylko niepokoiła, ale wręcz przerażała myśl, iż miejsce jej matki zajmie inna kobieta. Pragnąc zdobyć zaufanie tej nieśmiałej, nieco wycofanej, wrażliwej dziewczynki, Maria Wiktoria musiała wykazać się wyjątkową delikatnością i cierpliwością. Ale postanowiła temu niełatwemu wyzwaniu sprostać i gotowa była nawet niemało poświęcić. Dość niezwykłym wydać się może fakt, że bezpośrednio po ślubie nowożeńcy (Maria Wiktoria i Mieczysław) nie wybrali się we wspólną podróż poślubną (chociaż było to możliwe, jako że dziećmi mogła zająć się babcia Michalina z pomocą stryjów i cioć). Otóż nowożeńcy rozjechali się w różnych kierunkach: Maria Wiktoria – jako świeżo upieczona macocha – wybrała się z Maniusią do Zakopanego, natomiast Mieczysław pojechał z synem Adasiem na kolejną kurację do sanatorium doktora Tarnawskiego w Kosowie. Nie mam oczywiście pewności, ale wydaje się, że mógł to być pomysł właśnie Marii Wiktorii; taką była cena ułożenia sobie w miarę dobrych, rodzinnych relacji z „trudną“ pasierbicą. Zachowane wspomnienia mojego ojca dają podstawę przypuszczać, że Mieczysławowi nie w smak był ten pomysł. Podobno podczas pobytu w Kosowie dziadek mój niemal permanentnie był podenerwowany, zniecierpliwiony i w ogóle jakiś nie swój; taki stan „nowożeńca“ nie jest chyba trudno zrozumieć…

Jeśli chodzi o relacje macochy z Maniusią – poświęcenie Marii Wiktorii nie poszło na marne, z czasem stosunki pań ociepliły się. Gdy po latach okazało się że Maniusia „odziedziczyła” po matce gruźlicę – Maria Wiktoria i tym razem stanęła na wysokości zadania. Ponoć był to jej pomysł, by zdrowie pasierbicy ratować kosztowną kuracją w Szwajcarii (w Davos). Niestety nie o wiele przedłużyło to żywot biednej Maniusi, dla której ziemska wędrówka skończyła się w wieku 30 lat.

Według wspomnień ojca Maria Wiktoria wniosła do domu „wiele żywej muzyki”, podobno szczególnie pięknie grała Chopina, ale wykonywała również utwory bardziej nowoczesnych kompozytorów – na przykład Claude’a Debussy’ego… Występowała zresztą niejednokrotnie z recitalami fortepianowymi na scenie Towarzystwa Muzycznego we Lwowie. Była też cenionym pedagogiem – w konserwatorium GTM-PTM uczyła gry fortepianowej na kursie wyższym i koncertowym. Nic więc dziwnego, że wykazywała autentyczne zrozumienie dla wszechstronnej działalności muzycznej swego małżonka, zwłaszcza jeśli chodziło o jego twórczość kompozytorską i działalność dyrygencką (co zresztą z uznaniem odnotował we wspomnieniach mój ojciec).

Mieczysław Sołtys nie tylko kochał żonę Marię Wiktorię, ale również podziwiał ją i cenił. Świadczy o tym między innymi fragment listu do małżonki (z 1905 r.), przebywającej  wówczas w Wiedniu: „Podziwiam Twoją energię i wytrzymałość – klękam przed nią. Nie znam nikogo innego, kto by tak potrafił wyrzec się wszystkiego i poszedł na tak ciężki bój. – Jeśli wytrwasz do końca i zdobędziesz przeświadczenie, że spełniłaś wszystko co mogłaś – zyskasz klejnot, który na całe życie będzie Ci ozdobą, o którym myśleć będziesz zawsze jako o zwycięstwie największym”.

Jednak energiczna, dobrze zorganizowana, pracowita i bardzo konsekwentna Maria Wiktoria miewała również gorsze okresy, kiedy potrzebowała samotności i wyciszenia, a które to okresy bardzo niepokoiły  Mieczysława Sołtysa: „Martwi mnie to, że jesteś teraz taka skryta na punkcie Twojej pracy, że nic nie piszesz co grasz, ani nie wspominasz o lekcjach [u Teodora Leszetyckiego – M.E.S.] – przypuszczam, że uległaś Twojej melancholii, która w pewnych terminach Cię dopada. Liczę więc dni jej trwania i pragnę, żeby już raz się skończyła. Wiem, że przerwanie słabości nie zależy od woli chorego, toteż nie daję Ci rad jak przeciwdziałać tej „synkopie”. Proszę tylko Boga, by Cię już nie doświadczał i nie nawiedzał tym złem, bo to jest wielkim uszczerbkiem dla Twego zdrowia i dla Twej pracy. Czy sypiasz w dzień ? Czemu nie uczęszczasz do teatru ? Kiedy powrócisz ? O tym już chyba mogę wspomnieć, bo dni wygnania muszą niebawem się skończyć”.

Po śmierci Maniusi (1918) relacje między małżonkami uległy jednak pewnemu ochłodzeniu. Nie wykluczone, że w owym czasie dziadka mego dopadły wyrzuty sumienia, że dla swej tak delikatnej, chorowitej i przewrażliwionej córki niestety nie zawsze miał przysłowiowe „dobre słowo” i zrozumienie. W każdym razie poczynając od około 1920 r. Mieczysław Sołtys już niemal „na okrągło” przebywał w konserwatorium – w ciągu dnia wykonując liczne obowiązki dyrektora konserwatorium i profesora przedmiotów teoretycznych, wieczorami pracując z orkiestrą Towarzystwa Muzycznego, a nocami komponując. Od krewnych dowiedziałam się kiedyś, iż nawet obiady dziadek mój spożywał na ogół w konserwatorium – przynosiła je z domu jeszcze cieplutkie, uprzejma służąca.

W ostatnich kilku latach jego życia serdeczność w kontaktach między małżonkami niejako odrodziła się. Wpływ na to miało zwolnienia tempa i intensywności działalności Mieczysława Sołtysa, wymuszone zresztą coraz większymi kłopotami ze zdrowiem. W latach 1926–1929 małżeństwo znów – jak dawniej – spędzało ze sobą więcej czasu, m.in. dzięki wspólnym kuracjom leczniczym, odpoczynkowi za granicą i uczestniczeniu w różnych  imprezach kulturalnych. Potwierdzają to zachowane pocztówki (m.in. z Menton, Salzburga i Wiednia wysyłane przez mojego dziadka i Marię Wiktorię do syna Adama i synowej Gabrieli we Lwowie).

Maria Wiktoria przeżyła męża o 6 lat, odeszła do wieczności jesienią 1935 roku.

Maria Ewa Sołtys

Tekst ukazał się w nr 2 (438), 30 stycznia – 15 lutego 2024

X