Kobiety z rodu Sołtysów. Część 1 Maniusia z bratem Adasiem, z archiwum autorki

Kobiety z rodu Sołtysów. Część 1

Po ukazaniu się w druku szeregu większych i mniejszych publikacji, poświęconych Mieczysławowi i Adamowi Sołtysom, pomyślałam niegdyś, iż również kobiety wspierające moich zasłużonych przodków w drodze do sukcesów i uznania, zasługują na – przynajmniej skromne – upamiętnienie. Jako źródło informacji dla realizacji pomysłu, musiały mi starczyć – niemal wyłącznie – nieukończone wspomnienia Ojca (spisywane w końcu 1956 roku) oraz „wspomnienia wspomnień“ mojej Matki, usłyszane przez Nią z ust męża i sporadycznie mi przekazywane. Z tych drobnych okruchów spróbuję „zrekonstruować” i przybliżyć sylwetki oraz żywoty sześciu kobiet z naszego rodu: Michaliny – matki mojego Dziadka; Marii Józefy – pierwszej jego żony, matki Adama i Marii „Maniusi“; Marii Wiktorii – drugiej żony Dziadka; Gabrieli – pierwszej żony Adama oraz Pauliny – drugiej żony Ojca, mojej Matki.

Michalina

Michalina z Łyczkowskich Sołtysowa – moja prababka, jest „najstarszą“ z dynastii kobiet naszego rodu, o której zachowały się przynajmniej znikome wiadomości. Urodzona około 1840 r., wyszła za mąż za Józefa Sołtysa – skromnego urzędnika Magistratu – około 1862 roku. Z tego związku urodziło się siedmioro dzieci (mój Dziadek był najstarszy), z których dwoje zmarło w dzieciństwie.

Ze wspomnień Ojca wynika, że była to osoba o wielkim sercu, pracowita, energiczna, dobrze zorganizowana, zawsze gotowa do wszelkiej pomocy, przy tym bardzo sympatyczna, łatwo nawiązująca kontakty towarzyskie. Dzięki tym cechom dobrze radziła sobie z organizacją życia codziennego w wielodzietnej rodzinie (przydział obowiązków pięciu „latoroślom”, pilnowanie ich zajęć edukacyjnych, wspieranie pasji etc.). Pomimo skromnych dochodów głowy rodziny, prababka Michalina potrafiła wygospodarować kwoty niezbędne na opłacenie nauki muzyki, którą pasjonowała się dwójka rodzeństwa (Mieczysław i siostra Józefa). Szczególnie bliską więź miała z pierworodnym synem Mieczysławem, który odziedziczył po matce  pracowitość, zdolności organizacyjne i niespożyte wprost pokłady energii. Nic więc dziwnego, że z jego osobą wiązała wielkie nadzieje, a w swych marzeniach widziała Mieczysława jako osobę wszechstronnie wykształconą i powszechnie szanowaną. Gdy pod naciskiem ojca Mieczysław rozpoczął studia uniwersyteckie (1882) – to właśnie matka wspierała go w pasji do muzyki. Dzięki temu mógł – w tajemnicy przed ojcem zresztą – nadal kontynuować naukę w konserwatorium Galicyjskiego Towarzystwa Muzycznego (GTM).

Po śmierci męża Józefa (1886), prababka Michalina zaangażowała się niemal bez reszty w pomoc dzieciom, zwłaszcza rodzinie Mieczysława. Jej ofiarna pomoc zyskała szczególne znaczenie w latach 1887-1891, kiedy to Mieczysław (po ukończeniu nauki w konserwatorium GTM) postanowił kontynuować studia za granicą. Przed wyjazdem (w sierpniu 1887 r.), odbył się ślub Mieczysława z Marią Józefą Morawiecką – od tego momentu aż do 1901 r. (kiedy Mieczysław – po śmierci pierwszej żony – ożenił się po raz drugi), uważana była w rodzinie syna za osobę niezastąpioną. Podobno zanim jeszcze przyszła na świat wnuczka (Maria zwana Maniusią), prababka Michalina nie tylko pomagała synowej we wszystkim, ale i troskliwie o nią dbała. Następnie – ze względu na słabowitość Marii Józefy – podjęła się nawet „kompleksowej“  opieki nad wnukami. Ojciec wspominał, że to właśnie Babcia odratowała go we wczesnym dzieciństwie od śmierci, kiedy leżał „już nieprzytomny“. Następnie leczyła go wszelkimi dostępnymi środkami, gdy zachorował na tzw „chorobę angielską“. W latach 1896-1897 jeździła z wnukami do Iwonicza na leczenie i kąpiele oraz na wczasy do Zakopanego. Po zdiagnozowaniu u synowej gruźlicy, to prababka Michalina przez kilka lat z rzędu (1895-1899) jeździła z Marią Józefą na kuracje w Zakopanem i opiekowała się nią z „iście matczyną  troskliwością“. W 1899 – bezpośrednio po śmierci synowej, gdy Ojciec mój (w wieku dziewięciu lat) zapadł na ciężką nerwicę, babcia Michalina była dla niego – jak wspomina – „najczulszą opiekunką”.

W latach 1900-1901 moja prababka mieszkała w willi przy ulicy Racławickiej, pomagając nie tylko w opiece nad dziećmi, lecz również w zagospodarowywaniu świeżo nabytego dużego domu. Po ślubie Dziadka z Marią Wiktorią (1901), prawdopodobnie zrezygnowano z jej wszechstronnej pomocy, ponieważ o dalszych losach prababki Michaliny brak już jakichkolwiek informacji. Śmiało jednak można stwierdzić, iż ta empatyczna, pełna poświęcenia kobieta odegrała rolę niezwykle znaczącą w życiu swoich sławnych potomków – syna Mieczysława oraz wnuka Adama.

Maria Józefa, z archiwum autorki

Maria Józefa (1862–1899)

W swoich lakonicznych wspomnieniach o Matce (spisywanych w 1956 r.), Ojciec mój wyraził głęboką skruchę i żal, iż czyni to tak późno – w momencie, kiedy większość wspomnień zatarła się w pamięci a wśród żyjących krewnych nie pozostało już nikogo, kto mógłby udzielić Ojcu brakujących informacji na jej temat. Przybliżenie postaci Marii Józefy urasta więc poniekąd do spełnienia misji, zarówno przed Babcią jak i przed moim Ojcem.

Maria Józefa z Morawieckich Sołtysowa pochodziła z zamożnej lwowskiej rodziny, o statusie społecznym której świadczyć może fakt, iż wniesiony przez nią posag wystarczył na zakup okazałej willi, która służyć miała (i służy po dzień dzisiejszy) kilku pokoleniom.

Jest to postać wyjątkowo nieszczęśliwa, wręcz tragiczna. Wątłego zdrowia i przewrażliwiona, wcześnie osierocona przez matkę – w rodzinnym domu nie zaznała stabilności. Ojciec – Konstanty Morawiecki (permanentnie zajęty architekt) żonaty był czterokrotnie. Ojciec mój napisał m.in.: „Pierwsza jego żona, z domu Wszelaczyńska, była matką mojej Matki, wujów Józefa i Michała oraz cioci „Kostuni”; druga żona, również Wszelaczyńska (siostra pierwszej żony) była matką cioci „Muni“; trzecia – Ksawerka; czwarty związek pozostał bezdzietny”.

Dla Marii Józefy i jej rodzeństwa najbardziej „korzystny” – po śmierci Matki – okazał się drugi związek ojca. Dzieci lubiły ciocię i bez trudu zaakceptowały ją jako „nową matkę”. Niestety stabilizacja nie trwała długo – macocha również po kilku latach odeszła (podobnie jak matka, na gruźlicę) i Maria Józefa osierocona została powtórnie. Nad rodziną Morawieckich zawisło chyba fatum – trzecia wybranka mego pradziadka również rychło odeszła (przypuszczalnie również na suchoty), co spowodowało czwarty i wreszcie ostatni już jego ożenek.

Maria Józefa była kobietą inteligentną, oczytaną w literaturze pięknej, dość biegle grającą na fortepianie, przy tym łagodnego usposobienia i trochę nieśmiała. Jako panna „na wydaniu” niewątpliwie marzyła o mężu, który w końcu  zapewniłby jej upragnioną stabilizację, a przede wszystkim – by w przyszłym małżonku znaleźć przyjaciela i opiekuna. Niestety nie było jej to pisane – wkrótce po zawarciu związku małżeńskiego mój Dziadek wyjechał na studia zagraniczne, pozostawiając świeżo poślubioną małżonkę właściwie samej sobie. Zastanawiałam się wielokrotnie nad tym, czy moja Babcia, wychodząc za mąż była świadoma tego, że wiąże się z mężczyzną bez reszty pochłoniętym pasją, karierą, pracą i rozwojem osobistym; w okazywaniu uczuć natomiast – nawet w relacjach z najbliższymi – nader wstrzemięźliwym, a przy tym dość apodyktycznym. W każdym razie ze wspomnień Ojca wynika, że Maria Józefa swego przyszłego męża znała od dawna.

Na usprawiedliwienie dziadka Mieczysława zaryzykuję przypuszczenie, że jego matka, energiczna Michalina solennie obiecała synowi (przed jego wyjazdem za granicę) swoje zaangażowanie w jak najdalej posuniętą pomoc synowej.  Zresztą ze wspomnień Ojca wynika, że moja prababka rzeczywiście nie tylko pomagała w prowadzeniu domu, ale właściwie matkowała delikatnej Marii Józefie, co zresztą okazało się wkrótce wręcz konieczne, ze względu na stan błogosławiony synowej.

W połowie sierpniu 1888 r. przyszła na świat córeczka Marii Józefy i Mieczysława; dziewczynka otrzymała na imię Maria (nazywana później przez najbliższych „Maniusią“).

Z zachowanych w archiwum domowym materiałów wynika, iż w trakcie trwania studiów zagranicznych (1887–1891) mój Dziadek przebywał we Lwowie kilkakrotnie. Toteż w lipcu 1890 r. ponownie został ojcem – tym razem na świat przyszedł syn, któremu nadano imiona Adam Konstanty.

Powrót męża do Lwowa (1891) po ukończeniu studiów – dla Marii Józefy nie oznaczał niestety przełomu, ani nawet jakichkolwiek istotnych zmian pozytywnych. Mieczysław Sołtys rzucił się bowiem natychmiast w wir intensywnej działalności muzycznej: przed południem nauczał w seminarium żeńskim, a po spożywanym w pośpiechu obiedzie – wykładał teorię muzyki i grę na fortepianie w konserwatorium GTM; prowadził ponadto próby chórów i orkiestry. Wieczorami zaś bywał na przedstawieniach operowych i koncertach, ponieważ był recenzentem kilku czasopism. Pracował zresztą również nocami, komponując lub pisząc recenzje. Przy tak wyczerpującym trybie życia na dłuższe, szczere rozmowy z żoną nie wystarczało mu  już – jak mniemam – ani czasu, ani sił. Zresztą Dziadek mój ponoć z natury był małomówny, więc prawdopodobnie nie odczuwał nawet potrzeby takich rozmów.

Tymczasem narodziny drugiego dziecka mocno podkopały i tak już wątłe siły żywotne Marii Józefy, która w najbliższych latach coraz bardziej podupadała na zdrowiu, a w połowie lat dziewięćdziesiątych lekarze zdiagnozowali u niej gruźlicę. Przez całe życie Ojcu mojemu towarzyszyło smutne wspomnienie biednej Matki, przesiadującej godzinami na ciemnej ceratowej kanapie, nieustannie kaszlącej i żarliwie modlącej się.

W tych smutnych okolicznościach egzystencji największym szczęściem dla Marii Józefy okazała się córeczka Maniusia, podobna zresztą do niej pod każdym względem. Była bowiem dziewczynką spokojną, delikatną, nieśmiałą, wyjątkowo pilną w nauce, a poza tym chętnie spędzającą czas z matką, która w rodzinnym domu czuła się właściwie osamotnioną. Wizyty krewnych męża, zwłaszcza jego braci Antoniego i Wacława, podobno raczej ją drażniły niż cieszyły. Zachowywali się ponoć dość hałaśliwie, a ich niewybredne, często rubaszne żarty zupełnie jej nie bawiły. Tym mocniejszą i głębszą stawała się więc więź z córeczką, którą – według słów mojego Ojca – wręcz ubóstwiała i poza którą „świata nie widziała“. Zresztą mogło to być pokłosiem faktu, iż cała uwaga krewnych męża – dwóch cioć, dwóch wujków a także babci Michaliny – skupiona była prawie wyłącznie na synku Adasiu, dziecku wesołym, towarzyskim i pomysłowym. We wspomnieniach Ojciec mój napisał m.in.: „Lubiłem bawić się z Maniusią, ale ją nudziły moje pomysły. Najchętniej bowiem spędzała czas z książką”.

Prawdziwym ciosem dla Marii Józefy była więc nieoczekiwana decyzja małżonka, by Maniusię na pewien czas oddać na wychowanie do sióstr sakramentek. Z tamtego okresu zachował Ojciec wspomnienia odwiedzin Maniusi w klasztorze: „Biedna Maniusia łzami się zalewała, gdyśmy z Matką w niedzielę po południu przychodzili ją odwiedzić. Ta krótka rozmowa odbywała się w obecności pilnującej i podsłuchującej zakonnicy (!). Biada, jeśli Maniusia na cokolwiek poskarżyła się. Wówczas zabraniano jej na tydzień lub dłużej widywać się z Matką. Swego rodzaju barbarzyństwo! „O samej decyzji Dziadka natomiast pisał z wielkim smutkiem i dezaprobatą, wyrażając przypuszczenie, że przygnębienie nią wywołane u mojej Babci, mogło nawet przyśpieszyć jej odejście. Podobno, gdy po raz już ostatni wyjeżdżała na kurację do Zakopanego (w 1899 r.), wprost zalewała się łzami. Płakały również jej ukochane dzieci – jedenastoletnia Maniusia i dziewięcioletni Adaś. Analogicznie jak w latach ubiegłych, zarówno w podróży jak i na miejscu, w Zakopanem, towarzyszyła mojej Babci oddana rodzinie prababka Michalina.

W momencie odejścia Marii Józefy (27 czerwca 1899), teściowa podobno miała wyjść na chwilę do kuchni po rosół, a gdy wróciła – synowa już nie żyła. Ów fatalny dzień po sześćdziesięciu niemal latach tak wspominał mój Ojciec: „… nadszedł dzień 27 czerwca. Maniusia wracając ze szkoły (od pani Zagórskiej) usłyszała na schodach kaszel Matki [przebywającej w Zakopanem! – M.E.S.]. Powiedziała natychmiast „Coś niedobrego z Mamą“. Wieczorem tegoż dnia przyszła depesza, że Matka właśnie w południe zakończyła życie…“ Jak niesamowicie głęboką była więź matki z córką!

Nawet po śmierci Babcia moja pozostała niejako w osamotnieniu – jej doczesne szczątki spoczęły na małym cmentarzu w Zakopanem. Tak się jednak złożyło, że od 1931 r. jest on znany jako Cmentarz Zasłużonych na Pęksowym Brzyzku – spoczywa tu wiele postaci wybitnych (m.in. Kornel Makuszyński, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Stanisław Witkiewicz); na skromnym nagrobku Marii Józefy Sołtysowej – w dniu Wszystkich Świętych rokrocznie płonie znicz…

W tym kontekście warto przytoczyć wiersz, który Maniusia zadedykowała swojej ukochanej Matce w dniu Wszystkich Świętych 1905 r.:

Listopadowe dni
Ciemna mgła okryła ziemię
Wicher chłodny dmie
Dziś obchodzi ludzkie plemię
Listopadowe dnie.

Lecą liście, lecą liście
Wiatr je psotnik hen porywa
Na gałęziach szronu kiście
Na tych strunach jesień grywa.

Szare chmury wicher goni
Wicher trawy gnie
Ludzkie plemię ból swój roni
W listopadowe dnie.

Idzie orszak cichy, blady
Gdzieś za świata szare mgły
Wiesza się na ludzkie sady
Wiesza się na ludzkie łzy.

Idzie orszak tęskny, cichy
Idzie orszak dusz,
Co wypiły trosk kielichy
Wśród życiowych burz

Przeszły dusze stykiem wody
Ominęły szczęsne kraje
Przyszły w ziemie, gdzie są lody
Tam gdzie serce ludu taje
I stanęły żałośliwie
Na swój płacząc los…

Świecą groby i łzy świecą
Jako pereł jasne zdroje
I perłami w niebo lecą
A łzy moje?….

Szczególnym smutkiem napawa mnie myśl, iż moja Babcia nie tylko nie mieszkała, ale nawet nie zdążyła już zobaczyć okazałej willi przy ul. Racławickiej 5 (w pobliżu Parku Powystawowego), której właściwie była fundatorką. W maju 1900 r., niespełna rok po śmierci Marii Józefy – Dziadek mój wraz z dziećmi zamieszkał we wspomnianej willi przy ul. Racławickiej, w której potomkowie jego mieszkają zresztą do dziś (123 lata!).

Dodam jeszcze, że w tym roku mija 125. rocznica śmierci Marii Józefy z Morawieckich Sołtysowej. Wydobycie z otchłani całkowitego niemal zapomnienia postaci tak mocno związanej z życiem znanych i zasłużonych muzyków zyskuje więc znaczenie szczególne, a poniekąd nawet symboliczne.

Maria „Maniusia“ (1888–1918)

O Mojej ciotce (siostrze Ojca), zachowane wiadomości są jeszcze skromniejsze niż o babci Marii Józefie, co wydaje mi się zresztą dość dziwne. Być może rodzeństwo nie było ze sobą dostatecznie zżyte z powodu dużej różnicy charakterów: Adaś wesoły, ruchliwy, czasem psotny; Maniusia natomiast spokojna, nieco wycofana, nieśmiała, najchętniej spędzająca czas nad książką.

Po śmierci matki Adaś szybko „złapał“ kontakt z macochą – Marią Wiktorią (o której zresztą mówił „Matka druga“, a nie macocha) i to przypuszczalnie nie „pomogło“ relacjom rodzeństwa. Przychylność Maniusi  Maria Wiktoria musiała „zdobywać“ latami. Według wspomnień Ojca – dziewczynka „chowała się po kątach“ i popłakiwała nie mogąc pogodzić się z faktem, iż inna kobieta zajęła miejsce jej ukochanej Matki. Poza tym wiele wskazuje na to, że siostra mojego Ojca była osobą nad wyraz zamkniętą, czemu trudno się dziwić – za samotnika uznawany był również mój Dziadek, o czym dowiedziałam się zresztą z ustnych wspomnień stryjów. Po swoim ojcu Maniusia odziedziczyła ponadto zdolności poetyckie, o czym dobitnie świadczy odnaleziony w rodzinnym archiwum album. Właściwie po większej części album ten jest pamiętnikiem, do którego wpisywały się koleżanki szkolne Maniusi w latach 1898–1901; ciekawe, że wpisał się również – w 1898 r. – ośmioletni wówczas brat Adaś. I właśnie na kartach tego albumu znalazłam wiersze autorstwa Maniusi, naszkicowane częściowo ołówkiem podczas wakacji letnich spędzanych w Szkle, gdzie rodzina Sołtysów posiadała zresztą nie tylko dość okazały dom (w stylu dworkowym), ale również dobra ziemskie. Otóż z zachowanych wierszy – pochodzących z 1905 r. – wyłania się postać panienki ponad wiek dojrzałej, nieprzeciętnie inteligentnej i wrażliwej, o romantycznym nastawieniu do rzeczywistości, a ponadto niejako spowitej żalem i jakąś niewypowiedzianą wprost, a przejmującą tęsknotą.

Marzeń kraina
Jest gdzieś kraina cudów, wierzenia
Gdzie anioł pióra nurza we łzy
Jest to kraina marzeń spełnienia
A wiem ja o niej przez sny…
A gdzie też leży owa kraina
I o tym mówią mi sny
Na mgłach się srebrnych i tęczy wspina
I lśni przez nieba łzy…

Zbieraj troskliwie bolesne krzyże
wylewaj gorzkie łzy
Bóg je na słońca promienie zniże
I zaprowadzą Cię sny
Ale nie żałuj za niczym w świecie
Bo prysną cudne sny
Smutek ci serce i duszę zgniecie
I pozostaną… łzy

Dziewczę i róża
Dzieweczko ma, udajmy się w głąb sadu
Dziś w chłodnym cieniu winogradu
Raniutko błysnął róży czar
O pójdź! Zobaczym czy swych szat
purpury nie stracił cudny kwiat?
Czy starł rumieńce słońca żar?

O patrz dzieweczko, kwiat u stóp krzewu
Śpi już wśród smutnych ptasząt śpiewów
Błysł on gdy nocy pierzchła pleśń
A już natury mściwa dłoń
Ścięła przecudną kwiatu skroń
I zakończyła zmierzchem pieśń

A więc dzieweczko niech serce szuka
Jaka w tej śmierci dla cię nauka
Zielone wprawdzie Twych lat badyle
Lecz wykorzystuj każdą chwilę
Róży pokonał godzin bieg
Twe wdzięki lat przeprószy śnieg
Szkło, 17. VII 1905

Wyrazisty kontrast do przytoczonych utworów poetyckich Maniusi tworzy wiersz o cechach ballady pt. Wróżba, odsłaniający niejako inną, bardziej radosną stronę jej osobowości. Treścią tego wiersza jest rezolutna a zarazem pełna wdzięku rozmowa panienki na wydaniu z oferującym swe usługi, „namolnym“ wróżbitą. Wiersz zadedykowany został rodzicom (tzn. ojcu i macosze) i niewykluczone, że stanowił rodzaj wymijającej odpowiedzi Maniusi na ich niedyskretne pytania o ewentualnego przyjaciela czy też narzeczonego.

Wróżba
Wyszłam dziś rano z dzbankiem do strugi
Widzę rycerzy na łanie –
Naści dziadusiu grosik i drugi
Wywróż mi przyszłość kochanie
„Jedzie tu panicz złociste cugi
Patrz w pole, już wnet tu stanie.
Panicz urodny, wąsy jak miotły
Złotem ferezja przetkana
Za nim i przed nim brzmią surmy, kotły
I szabla jak malowana“ –
Ach! fe dziadusiu cudna persona
Szabla i wąsy jak miotła
Toć wojak każdy kocha jak wrona
Bo patrzy li w stronę kotła.
„Aśćka jak widzę jeno przebiera
Więc z innej czerpnę konewki
Jedzie rymopis natura szczera
Brat on z muzami przez śpiewki“
Niemały honor wyznaję szczerze
I pokrewieństwo nie lada
Lecz niech go Muza za męża bierze
Bom ja poetom nierada.
Wznosi i wznosi ducha o głodzie
Mieszka w Parnasie jedynie
I często bardzo kończy przy wodzie
Co pisać zaczął przy winie.
„Ej imościanko, któż Ci dogodzi
Nie chcesz poety, zły rycerz
Kiedyć więc szczęście z ręki uchodzi
Dostaniesz, co sobie życzysz.
Na szarym, pełnym ognia Arabie
Śpieszy poborca w te strony
Pewnie on serce Twoje zagrabi
Uzyskasz wnet tytuł żony“.
O ! mój dziaduniu nie to się marzy
Nie taki sen mój złoty
Co wydmuchuje róże na twarzy
Co krasne dzierga sploty.
Szumią proporce, dźwięczą fanfary
Snują orszaki dziewic
Zaś spod złocistej, wonnej kotary
Piękny wychodzi królewicz.

Ciekawostkę stanowi komentarz, pozostawiony na marginesie wiersza: „Po wspólnym poprawianiu libretta do opery „Rzeczpospolita Babińska“. Zważywszy na talent literacki Maniusi można domniemywać, iż jej współpraca z Ojcem (w zakresie poprawiania czy też dopracowywania tekstów niektórych dzieł) była kontynuowana również w latach późniejszych. Maniusia obdarzona była również innymi zdolnościami – ładnie rysowała, grała na fortepianie, interesowały ją biologia i nauki ścisłe.

Smutnym zrządzeniem losu, „ubóstwiana córeczka“ Marii Józefy poniekąd powtórzyła los swojej matki. Wprawdzie Maniusia była już typem kobiety idącej z duchem czasu, samodzielnej – ukończyła studia medyczne i nawet rozpoczęła praktykę lekarską – jednak jej ziemska wędrówka okazała się jeszcze krótszą niż matki, odeszła w wieku zaledwie 30 lat. Jej wielkie marzenie, by pomagać bliźnim, dotkniętym ciężkimi chorobami nie mogło się w pełni urzeczywistnić, ponieważ sama, wkrótce po studiach zapadła na zdrowiu i wymagała intensywnej opieki lekarskiej z powodu postępującej szybko gruźlicy. Pomimo cierpienia podobno jednak nie narzekała i starała się zachować pogodę ducha…

Każdy człowiek powołany jest do świętości – takie jest przesłanie Niebios. Temu trudnemu zadaniu sprostać mogą jednak tylko nieliczni; do takich – jak sądzę – należy Maniusia Sołtysówna.

Maria Ewa Sołtys

Tekst ukazał się w nr 1 (437), 19 – 29 stycznia 2024

X