Kobieta zawsze z życiem Wyspy na błotach Mezopotamii (Kobieta i Życie)

Kobieta zawsze z życiem

Covid zakreśla coraz szersze kręgi i jest okazja sięgnięcia do domowych archiwów. Dziś proponuję popularne w okresie PRL-u pismo „Kobieta i życie”, które czytały nie tylko panie. Zajrzyjmy do kilku numerów z sierpnia 1977 roku.

Jak na okres letnich urlopów i wyjazdów do sanatoriów przystało, ten temat był numerem 1. Barbara Pietkiewicz opisuje kilka takich dni w Domie wczasowym „Pałac”…

Menu dziś takie: na śniadanie płatki na mleku, chleb i bułki z masłem, serem żółtym, dżemem, kawa i herbata. Obiad: kapuśniak, zupa chłopska dla wątrobiarzy i dwunastnicowców, kasza jęczmienna, żeberka duszone, sałata, kisiel ze śmietaną. Kolacja: galaretka z nóżek, chleb z masłem, herbata z cytryną i rolada. Stoły nakryte są czystym obrusem, kubki nie wyszczerbione, bielutkie. Już sama świadomość, że się je pod sufitem zdobnym w ornamentację z ciemnego drewna, wśród kredensów wznoszących się pod owe piękne sufity, z drewna ciemnego i starego, byłaby miła wczasowemu sercu. Ale i jadło dobre. Panie, po szkołach gastronomicznych, gotują po domowemu – dom FWP „Pałac” w Łącku z tego słynie. Tu nic nie śmierdzi kotłem. „Pałac” od dwu miesięcy nie widział na przykład na oczy schabu, jeśli już mięso, to wołowina non stop. Ale panie z kuchni wyspecjalizowały się w przyprawianiu wołowiny na tysiąc sposobów. Strach pomyśleć jak sobie radzą kucharki mniej oddane sprawie, w innych domach wczasowych, bo dyrektor warszawskiego oddziału FWP twierdzi, że od zaopatrzenia można teraz doprawdy osiwieć.

W czasie obiadu pan k.o. (skrót od kulturalno-oświatowy – osoba w sanatoriach, odpowiedzialna z rozrywki wczasowiczów) ogłaszał, że dziś odbędzie się wieczorek taneczny. Najbardziej roztańczony turnus, mówi pan k.o., to był poprzedni, złożony z samych emerytów. Ci to tańczą!

Pląsy odbywają się przy muzyce mechanicznej i są bezalkoholowe. Ale za to w sali redutowej. W tym miejscu tańczyli niegdyś goście Rydza-Śmigłego, a jeszcze wprzódy świetne koligacje carskiego oficera Fuhrmanna, który w majątku Łąckich, wygnanych po powstaniu na Syberię, wybudował pałac.

Kogo pląsy nie obchodzą, może przejść obok do sali telewizyjnej. Z plafonu patrzy śliczna żona Fuhrmanna w niebieskim szalu. W białej szacie z nadrukiem FWP włazi co turnus pani Fuhrmannowa na wieżyczkę i straszy w charakterze białej damy, bo czymże łącki gorszy od innych pałaców, żeby nie miał własnego żeńskiego upiora.

Pani kierowniczka Janina jest zadowolona, bo dostała wreszcie żarówki do lampek nocnych, których poprzednio nigdzie dostać nie było można. Ale za to po raz szósty ludzie z miasteczka zrobili sobie dziurę w pałacowym murze, żeby nią przełazić i chodzić „na skróty”. Zepsuł się trzeci odkurzacz, zaczął przeciekać dach, młode kartofle strasznie drogie, a przystaniowy zgubił dowód osobisty, szuka go i w związku z tym nie wydaje leżaków. Natomiast rolada na kolację – paluszki lizać, a niedługo znów pewno zawita na występy jedyny zespół w okolicy, który nie łupi z „Pałacu” pieniędzy, przeciwnie, występuje za darmo i z zapałem: zespół Związku Emerytów i Inwalidów z Rocka.

O dziesiątej „Pałac” śpi. W krzakach świecą robaczki świętojańskie, a nad sosnami latają nietoperze.

A tak widzą kraj ojców Polonusi z Zachodu w artykule Barbary Brach „Western Poland”. Wiele z tych przypadków znane są również obecnym przewodnikom na Ukrainie.

– Jesteście idealnym krajem dla turystów – oświadcza Belg. – Ostatnią oazą spokoju w Europie. Jesteście z fantazją, romantyczni z humorem, ale i wykształceni, wyrafinowani nawet. U Was, z Wami człowiek czuje się na luzie. Bez kompleksów, nie musi stale uważać, co o nim pomyślą, to cudowne! Ach, gdyby tak można było jeszcze umyć się…

Szóstego dnia nastąpił kryzys. Poszły w kąt konwenanse, zawisły na kołku zasady bon tonu. I niewiele brakowało, by wycieczka opatrzona szumną nazwą „Western Poland”, zakończyła się z hukiem i trzaskiem tuż po półmetku…

To skandal! – wykrzykiwała najczystszą polszczyzną piątka Amerykanów z Cleveland.

Skandal! – potwierdził po polsku Kanadyjczyk. Po angielsku zaś uspokajał rozsierdzoną narzeczoną, która – już to domagała się powrotu do Kanady, już to wtórowała Polonii: – Pięknie, nie?! Okropne, nie?!

Tak naprawdę, to tylko panie z recepcji „orbisowskiego” hotelu I kategorii „Helios” w Toruniu zachowały zimną krew. Z dystansem i ze zdumieniem przyglądały się rozgorączkowanym turystom. Natomiast brak ciepłej wody – o nią właśnie szedł cały rwetes – nie sprowokował u pań recepcjonistek żadnej reakcji. Wycieczka „Western Poland” przyzwyczajała się do różnych atrakcji dopiero na szósty dzień. Pewnie za krótko i nerwy wysiadały.

Polonia, wyraziwszy dobitnie swe zdanie o poziomie usług, rozgościła się w pokojach. Rozpoczęto pertraktacje z obsługą hotelową niższego szczebla. Z sukcesem, a jakże! Za drobną dodatkową opłatą znalazły się grzałki. Widać od razu, że z Polonusami żaden ambaras. Świetnie dają sobie radę. Więcej potrafią zrozumieć. A jeśli nawet nie, wiedzą, jak dogadać się z rodakami. Trudniej z Belgami: pierwsza wizyta, rozliczne bariery – także językowe, inne porównania, inne wymagania.

– Polska to fantastyczny kraj – zauważył Belg, gdy czekaliśmy w restauracji z wypiciem pożegnalnej lampki szampana.

– Co można wiedzieć o Polsce po tygodniu pobytu? – odparowuję wściekła.

– Wiedziałbym więcej, gdybyście dali okazję – podjął wyzwanie Belg. – Słyniecie w świecie kulturą, sztuką, no i folklorem. Niektórzy powiadają nawet, że bez Polaków nie byłoby muzyki współczesnej. Macie awangardowe teatry.

A my co, my oglądamy tylko kościoły! Kościoły to i u siebie mamy, może nie lepsze, ale i nie gorsze.

Ale Polska to nie tylko wycieczki po kościołach. Od wielu dziesięcioleci nadzwyczaj popularny był spływ Dunajcem. Tak powstały całe dynastie górali-flisaków, które opisuje Maria Minkiewicz w materiale „Przełom”.

Jadę tropem 300 tys. ludzi, którzy co roku w ciągu lata odbywają tę trasę. Jak i oni, ląduję w Kątach, na malej przystani. Tratwy przy brzegu, a na pierwszym planie, jak koguty, w barwnie haftowanych przez żoneczki kamizelkach, flisacy! Mówię, co mnie tu przywiodło, czuję ich przychylną ciekawość – dziennikarka przyjechała do nich aż z Warszawy. Bezładna rozmowa. Zostaje później kilku chętnych do opowiadania.

Jak zostać flisakiem?

Sezon dla flisaka trwa kilka miesięcy. Kiedy pytam, co robią zimą, jeden mi tłumaczy, że odpracowują małżeńskie zaległości, bo latem dla żony nie mają sił i czasu. Inny go ucisza gestem i poważną twarzą. Wszyscy mają po płachetku ziemi dwa-trzy hektary, są półchłopami, półflisakami. A jeszcze pracują dla Cepelii, robią zimą torby, portfele ze skóry.

Patrzę, aż tu nagle jeden do drugiego mrugnął. Tamten wyjął z torby dwa małe drewienka i powiada: „Niech się pani temu dobrze przypatrzy”. Patrzę, biorę do ręki, obracam. – Drewno, jak drewno – mówię. I myślę, czy oni sobie czasami ze mnie nie kpią? Tamten wziął drewienka i usiadł na boku. A inny ciągnie temat: że flisacy traktowani są jak rzemieślnicy, bo płyną na własnym sprzęcie i płatni są od kursu. Dopiero od kilku lat mają prawo do emerytury i to od 65 roku życia, a nie ma flisaka, który by płynął do tego wieku, bo to ciężka praca. Ubezpieczać też muszą się sami.

Chyba tak źle nie jest, bo za jeden kurs biorą do kieszeni 600 złotych, a takich kursów… Na to oni, chórem, że niby ile dni w sezonie płyną, ile takich kursów mają? Jak jest deszcz, to nie płyną, bo nie ma chętnych. I nie płyną, kiedy woda jest wysoka. Na to ja stosuję sprawdzian oceny stopy życiowej środowiska. I pytam, ilu z was, a flisaków jest ponad 500, ma auto? Na to oni patrzą na mnie, jak bym z pieca spadła. – Żaden – powiadają. Może tu są inne sprawdziany? A może trudno wzbogacić się na flisactwie?

Ale znowu rozmowa przybiera ton lekki. Mają ci ludzie humor – wybuchnęli śmiechem, kiedy zapytałam czy kobieta może być flisakiem? – To nie babski zawód – powiadają, a ja czuję, że popełniłam nietakt przez sam fakt, że mi taka myśl strzeliła do głowy.

– Mogę więc po powrocie do domu powiedzieć synowi, że jeśli tu przyjedzie i zbije sobie tratwę – może zostać flisakiem? – O nie, oni na to. – Flisactwo w Pieninach jest zawodem zastrzeżonym tylko dla mieszkańców pięciu wsi.

Istnieje już od 147 lat. Przechodzi z ojca na syna. I wymaga długiej praktyki. Co roku przyjmuje się 30–40 uczniów, co stanowi około 6% członków Stowarzyszenia (Polskie Stowarzyszenie Flisaków Pienińskich zrzesza wszystkich zatrudnionych w zawodzie). Karierę swoją flisak zaczyna od praktyki 3-letniej w charakterze pomocnika, a następnie komisyjnego egzaminu. Później musi jeszcze przejść drugi, trzyletni okres próbny już w charakterze flisaka, ale gorszego autoramentu. Ponowny egzamin, po którym otrzymuje się stopień mistrzowski. Od tej chwili ma się prawo płynąć z pomocnikiem i nauczać go zawodu, można wziąć na praktykę własnego syna i tak się robi.

Sierpień jest miesiącem pamięci o powstaniu warszawskim. Pani Halina Kowalska przesłała do redakcji swoją „Kartkę z Powstania”, w której pisze…

Zacierają się ślady. Odchodzą na zawsze ludzie mojego pokolenia. Z każdym dniem coraz mniej jest naocznych świadków. U progu starości postanowiłam opisać swoje przeżycia z okresu Powstania Warszawskiego. Przeżycia osoby cywilnej, jednej z tysięcy.

Minęło sześć długich dni walk powstańczych w mieście. Wielu już poległo, wielu było rannych. Miasto też okaleczone. Nieczynne były filtry, nie było elektryczności. Wielka, krwawa łuna pożaru rozświetlała zmierzch 6 sierpnia. Uderzał w nozdrza swąd spalenizny i kurzu ze świeżych rumowisk – zapach wojny. Straszliwa groza wisiała nad miastem. Gnani śmiertelnym strachem mieszkańcy Warszawy przenosili się z jednej ulicy na drugą, z piwnic domów zburzonych do tych, które dopiero miały stać się celem dla wroga. Piwnice domu nr 47 przy ulicy Pańskiej zapełniły się uchodźcami z Woli, opanowanej przez Niemców. W tym pierwszym tygodniu Powstania prawie 200 osób z dziećmi i z tobołkami stłoczyło się w piwnicach trzypiętrowej kamienicy.

Byłam niedożywiona i bardzo osłabiona. Na trzeci dzień po porodzie wystąpiły u mnie silne dreszcze połączone z temperaturą dochodzącą do 40 stopni. Podejrzewaliśmy zakażenie. Niedaleko na ulicy Mariańskiej w budynku, który stoi do dziś, mieścił się szpital. Można tam było dotrzeć podziemnymi przejściami łączącymi piwnice po tej stronie ulicy a następnie, przy zbiegu ulic Pańskiej i Mariańskiej, przekroczyć jezdnię. Szpital przepełniony był rannymi. Lekarz wskazał mojej matce szeregi noszy, na których jęczeli młodzi powstańcy czekający na opatrunki lub operacje. Jakże mógł opuścić ich wszystkich dla jednej chorej kobiety! Wręczył jakieś lekarstwa i kazał dać znać w razie, gdyby nie pomogły.

W dwa dni później poczułam się lepiej.

Jednak tygodnik opisywał nie tylko uroki polskiego krajobrazu i zabytków. W każdym numerze był materiał o życiu za granicą. Ten, zatytułowany „Błotnisty raj”, dotyczył dawnych terenów Mezopotamii.

Jeśliby wierzyć Biblii, tutaj właśnie był mityczny raj: pomiędzy Tygrysem i Eufratem, gdzie na żyznej ziemi wszystko rodziło się bujnie i żyło w rajskiej szczęśliwości. Teraz, liczący 16 tysięcy kilometrów kwadratowych obszaru pomiędzy obu rzekami, ciągnący się aż do położonej na południowy wschód od Bagdadu – Basry, jest rajem tylko dla komarów i innych niemiłych owadów, a także pasożytów. Żaden z 30 tysięcy Arabów, mieszkających na tym bagnistym terenie, nie uważa zapewne swego życia za symbol rajskiej szczęśliwości.

Wręcz przeciwnie – mówiąc „Arab” — wyobrażamy sobie automatycznie pustynię, wielbłądy, konie. Tutejsza ludność nie zna pustyni; wielbłąda ani konia. Podobnie, jak ich przodkowie-koczownicy, którzy osiedli tu przed wiekami, Arabowie z Marszy (co po arabsku znaczy tyle co mokradła) poruszają się pomiędzy wyrastającymi z zalewisk i bagien skrawkami ziemi za pomocą czółen. Hodują ryż i bawoły. Mieszkają w przedziwnych, podobnych w kształcie do tunelu domach, uplecionych z rosnącej na bagnach trzciny. Takie same domostwa można oglądać na płaskorzeźbach, pochodzących sprzed 3 tysięcy lat. Wówczas mieszkańcy bagien między Tygrysem i Eufratem wierzyli, że bogowie przewożą dusze zmarłych w łodziach o podniesionym ku górze dziobie – takich samych łodziach jak dziś – do innego, lepszego świata. Byli to bogowie Sumerów, Asyryjczyków i Babilończyków. Arabowie z Marszy od wieków już w nich nie wierzą. Wierzą w Allacha. Niewiele zresztą wiedzą o pradziejach ziemi, na której mieszkają.

A była to przeszłość wspaniała. Już przed 5500 laty Sumerowie ujarzmili Tygrys i Eufrat. Budowali kunsztowne tamy, zbiorniki zaporowe. Kanały i cały system rur melioracyjnych odprowadzały nadmiar wody w żyzne doliny Mezopotamii. Specjaliści od budowy tych urządzeń nie mieli w starożytności równych sobie. Kwitł handel, rzemiosło, nauki – o czym wiemy z historii. Dzieje ludów nad Eufratem i Tygrysem odczytywać można z zapisanych pismem klinowym tabliczek. Ale kolejne wojny zniszczyły państwa Sumerów, Asyryjczyków i Babilończyków. Miasta rozpadły się w gruzy, zapadły się tamy, wyschły zbiorniki. Nie było już żyznego raju, lecz tylko bagna z niewielkimi wyspami stałej ziemi. Dzieci, wożone czółnami do nielicznych wiejskich szkółek, słuchają tego wszystkiego z otwartymi oczami… Tych szkół na bagnach jest jeszcze niewiele. Przed 20 laty, za czasów monarchii, nie było ich wcale – stąd stare pokolenie mieszkańców Marszy nie wie nawet, co to kalendarz, czy zegarek, a sztuka pisania jest mu, oczywiście, obca. Rząd iracki zapewnia jednak, że do roku 1985 każde dziecko z błot (nie wyłączając dziewcząt!) będzie mogło otrzymać wykształcenie podstawowe.

W Iraku każdy niemal dzień zmienia oblicze tego kraju. Któregoś dnia, w przyszłości, przestanie, być może, istnieć przedziwna kraina „błotnych Arabów”, przekształcając się z powrotem w kwitnący, urodzajny „raj”.

O pięknie utraconej niestety na zawsze warszawskiej secesji pisze w artykule „W poszukiwaniu pawia i chimery” autor ukrywający się pod podpisem „Old”, a ilustruje pięknymi fotografiami Jan Kosidowski.

Zapomniana warszawska secesja (Kobieta i Życie)

W ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku malarze, rzeźbiarze i architekci zaprotestowali przeciw bezstylowości swej epoki. Dość kopiowania dawnych mistrzów i przetwarzania starych wzorów. Cywilizacja miejska domaga się właściwego dla siebie miejsca i nowych praw, niech powstanie zatem nowa sztuka z nobilitacją czynszowej kamienicy i jej wnętrza. Bo właśnie pałacowe rezydencje zaczęły zdecydowanie wychodzić z mody, a przeciętny mieszczanin coraz bardziej cenił sobie mieszkanie w solidnej kamienicy w dobrym punkcie miasta. W myśl założeń architektury secesyjnej rozpoczęto więc budowę kamienic i gmachów użyteczności publicznej.

Chimery i pegazy, wspaniałe pawie w sąsiedztwie kolczastych róż lub kasztanowych liści stanowiły konieczny warunek dekoracji. Malownicze gmachy secesji, która w istocie nic poza ornamentem w architekturze nie zmieniła, zaczęły powstawać na terenie całego kraju. Z Krakowa, który stał się ośrodkiem tego ruchu, skłonność do roślinnych fryzów i linii giętkiej a falistej przeniosła się do innych miast Polski.

Do Warszawy dotarła secesja stosunkowo późno i narzuciła swój styl w o wiele słabszym stopniu niż np. w Krakowie, Tarnowie czy Katowicach. Jej wpływ widoczny był jednak na wielu ulicach, przeważała wśród nowo budowanych budynków, zdobiła girlandami kwiatów balkony i pięknie kute bramy.

Z architektury tamtych łat, nieraz bardzo efektownej, choć przez dziesięciolecia zaciekle krytykowanej, pozostało w stolicy już bardzo niewiele. Ocalało zaledwie kilkadziesiąt domów. Ale właśnie teraz, te tak jeszcze niedawno określane jako drobnomieszczańskie bezguście i odsądzane od jakichkolwiek wartości artystycznych budowle nabrały szczególnego uroku. W zalewie nowoczesnych, prostych brył falujące balkony, nieoczekiwane kopułki czy bogato zdobione fryzy interesują swą odmiennością. Secesja wróciła do łask, a w zmodernizowanej Warszawie zachęca wprost do wędrówek po mieście w poszukiwaniu strojnego pawia i różanych wieńców, zdobiących mury zabytkowych już budynków z epoki naszych dziadków.

Pismo kobiece bez mody – to nie do pomyślenia! Latem 1977 roku w modzie były sukienki w polne kwiaty, produkowane przez polskie przedsiębiorstwa tekstylne. Były też wzorem dla tego, kto umiał uszyć sobie sam.

W letnim nastroju (Kobieta i Życie)

Lato zakwitło sukienkami. Już dawno nie było ich tak dużo i tak różnorodnych od prościutkich, sportowych począwszy, a na romantycznych, powłóczystych szatach kończąc. Ale wdzięk i atrakcyjność to mało, letnia sukienka musi być jeszcze chłodna i praktyczna. Znalezienie takiej, która łączyłaby w sobie te wszystkie przymioty, nie jest proste, chociaż w tym roku znacznie łatwiejsze niż dotychczas. Przyczyniły się do tego ostatnie nowości w postaci letniej kolekcji Hoff, „Dany” i pokazanej w końcu czerwca kolekcji firmowanej przez Stołeczne Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego. Można wymienionym zakładom, ich przełożonym i załogom wyrazić uznanie za to, że to co zrobili – zrobili tak dobrze, że zaprezentowali produkcję na wysokim poziomie, że błysnęli światową klasą. Można się z tego tylko cieszyć, ale być wdzięcznym? Za co? Za to, że fabryka dysponująca nowoczesną technologią i parkiem maszynowym, wysoko wykwalifikowaną załogą i – sądząc z efektów – wybitną kadrą kierowniczą wykonała to co powinna, co należy do jej podstawowych obowiązków? Przecież nie wyprodukowano tam małogabarytowej obrabiarki ani super tankowca, lecz – zgodnie z profilem produkcyjnym zakładów – uszyto sukienki. Znakomite, nie różniące się absolutnie niczym od zagranicznych, które widzimy na zdjęciach obok.

Fakt ten świadczy najlepiej, że szycie ładnej i modnej konfekcji i dostarczanie jej na rynek we właściwym czasie jest możliwe i wykonalne, chociaż u nas jeszcze ma ciągłe charakter ewenementu. Producenci pragną nas przekonać, że uszycie przez renomowaną fabrykę pięciu tysięcy sztuk sukienek dodatkowo (poza planem) jest wydarzeniem wyjątkowym. Jeżeli nawet tak jest, to w żadnym razie nie może to dotyczyć tak znakomitych firm, jak „Dana”, „Darnina” czy „Źoliborzanka”.

Naturalnie zamieszczano również kącik kulinarny.

Pierogi z młodą kapustą
Ciasto na pierogi, spora główka młodej kapusty (ok. 3/4 kg), 3 spore cebule, 2–3 łyżki oleju sojowego, 2 jajka na twardo, 2–3 łyżki tartej bułki, sól, pieprz, przyprawa myśliwska, trochę ostrej papryki; do kraszenia: masło z bułeczką.

Z kapusty zdjąć wierzchnie grube liście, główkę przekrajać na cztery części, włożyć do lekko posolonego wrzątku, pogotować 15 minut. Następnie wyjąć z wody, osączyć, przestudzić i dobrze odcisnąć wodę, po czym kapustę usiekać. W czasie gotowania kapusty pokrajać w plasterki cebulę, włożyć do rozgrzanego oleju, zeszklić, po czym dodać usiekaną kapustę, przyprawy i usiekane jajka na twardo, chwilę smażyć. Gdy masa jest zbyt rzadka można dodać trochę tartej bułki, gdy zbyt gęsta – wlać trochę śmietany. Masę nakładać na rozwałkowane cienko i pokrajane w kwadraty ciasto, zalepić, gotować 3 minuty. Podać pierogi polane masłem z bułeczką. Jako dodatek – surówka ze świeżej papryki i pomidorów.

Gruszki w kremie
4 gruszki, ½ l wody, sok z pół cytryny, 3 łyżki cukru; na krem: 1,5 szklanki mleka, płaska łyżka stołowa mąki, pół laski wanilii, 3 żółtka, 3 pełne łyżki cukru; do przybrania – trochę świeżych malin, poziomek lub czerwonego dżemu.

Gruszki obrać, przekrajać wzdłuż, wypestkować, włożyć do wrzącej, osłodzonej wody z dodatkiem soku z cytryny, gotować 10 minut. W tym czasie przyrządzić krem: zagotować mleko z rozerwaną laską wanilii, dodać – mieszając – mąkę, rozprowadzoną niewielką ilością zimnego mleka, chwilę pogotować. Ubić żółtka z cukrem, dodać do nich trochę gorącego mleka z mąką, wymieszać, wlać do reszty mleka i – na bardzo słabym ogniu – mieszać chwilę, by krem nieco zgęstniał, lecz nie zagotował się. Odstawić z ognia i wystudzić, mieszając. Osaczone z wody gruszki (wywar można użyć jako napój) ułożyć w kompotierkach, zalać kremem, przybrać owocami lub dżemem, dobrze ochłodzić.

„Kobietę i życie” zaczynano studiować od ostatniej strony, na której zamieszczone były różne ciekawostki. Między innymi i taka.

Tańcząca babunia
Cleo Norsi urodziła się w Finlandii przed 80 laty. W początkach lat dwudziestych legendarna rosyjska „primaballerina assoluta” Anna Pawłowa zwróciła uwagę na utalentowaną Finkę i zaangażowała ją jako solistkę do swego zespołu. Przez sześć lat występowały razem, wojażując po całej Europie.

Po zejściu ze sceny Cleo Norsi założyła w Londynie własną szkołę tańca, w przebudowanej na studio dawnej stajni w dzielnicy Kensington. Prowadziła ją – i prowadzi nadal – wedle wskazań swej mistrzyni i przyjaciółki, nieżyjącej już od lat Pawłowej. Jej uczennicami były takie sławy, jak Margot Fonteyn czy Nadia Nerina. Mimo swego bardzo już podeszłego wieku Cleo Norsi pracuje nadal, prowadząc swą szkołę. Od 70 lat nie zdjęła z nóg baletek i nadal jest w znakomitej formie, jak na swój wiek.

Tańcząca osiemdziesięciolatka ćwiczy wraz z uczennicami (Kobieta i Życie)

Na tejże stronie w rubryce „Satyra w krótkich spodenkach” zamieszczano zabawne wypowiedzi naszych milusińskich:

Mama uczyła ELĘ (lat 3 i 1/2) przedstawiać się, tłumacząc, że każdy ma swoje imię i nazwisko. Pewnego dnia Ela oglądała z babcią kwiaty w ogrodzie. „Jak się ten kwiatek nazywa?” – pyta. „Róża” – pada odpowiedź. Ela: „No dobrze, ale jakie ma nazwisko?”.

RAFAŁ (lat 3) ogląda książeczki z obrazkami. „Poczytaj mi, babciu!” – prosi. Babcia, bardzo czymś zajęta, mówi żartobliwie: „Sam sobie poczytaj!”. Rafałek szczerze zmartwiony: „Ale ja nie mam okularów…”.

EWA (lat 3) była z mamą u znajomych, gdzie zobaczyła po raz pierwszy mały, przenośny telewizor. Bardzo ją to zdziwiło i pyta: „Dlaczego ten telewizor nie urósł?”.

GRZEŚ (lat 3) zmartwiony mówi: „Mama tak długo nie wraca do domu…”. „Pewnie chodzi po sklepach” – wyjaśnia ktoś z domowników. Na to Grześ: „Żeby tylko nie spadła…”.

Opracował Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 15 (355), 18 – 31 sierpnia 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X