Jubileuszowy Głogowski Przegląd Kultury Polskiej „Kresy 2015”

– Kiedy zorganizowałem Przegląd po raz pierwszy nie spodziewaliśmy się, że przyjdzie tyle ludzi.

Cieszę się, że zainteresowanie dziś jest takie same jak 20 lat temu – powiedział Kurierowi Galicyjskiemu dyrektor muzeum Leszek Lenarczyk. W dniach 26–27 czerwca w Głogowie odbył się XX Jubileuszowy Przegląd Kultury Polskiej „Kresy 2015”.

Organizatorem imprezy jest Muzeum Archeologiczno–Historyczne w Głogowie. W tegorocznej edycji udział wzięli „Kapela Grodzieńska”, „Kapela Wileńska”, a także Polski Teatr z Wilna. Lwów reprezentowali Polski Teatr Ludowy i kapela „Lwowska Fala”. Podczas uroczystości w Miejskim Ośrodku Kultury osobom zasłużonym zostały wręczone nagrody, pamiątkowe medale, dyplomy. Dyrektor Leszek Lenarczyk, pomysłodawca tego wydarzenia, został odznaczony brązowym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

– Zawsze czekamy na te spotkania. Chętnie wyruszamy do Głogowa, nie wyobrażamy sobie końca czerwca bez wizyty w tym mieście. Jest to wieloletnia tradycja, cenimy bardzo naszą zaprzyjaźnioną współpracę – mówi dyrektor teatru ze Lwowa Zbigniew Chrzanowski. – Graliśmy „Polowanie” i „Serenadę”, „Zemstę” i „Odprawę posłów greckich”. W tym roku przywieźliśmy sztukę Sławomira Mrożka „Na pełnym morzu”. Tutaj dobrze się gra, są zawsze miłe spotkania i to zostaje w pamięci – dodaje. Polski Teatr Ludowy zagrał dwa spektakle. Szczególnie wzruszające było drugie przedstawienie, zagrane w znakomicie wyposażonym Domu Uzdrowienia Chorych Cichych Pracowników Krzyża. Aktorzy spotkali się z bardzo serdeczną i wdzięczną publicznością.

„Lwowska Fala” niejednokrotnie brała udział w głogowskim przeglądzie. Podczas tegorocznej edycji kapela wystąpiła w Zamku w Kożuchowie.

– Przyjeżdżamy tutaj z wielką przyjemnością. Jesteśmy zawsze ciepło przyjmowani. Dla nas jest też bardzo ważną integracja z gospodarzami imprezy, z innymi zespołami. Organizacja jest wspaniała, dopięta na ostatni guzik – mówi kierownik zespołu Edward Sosulski.

Kresowe zaczarowanie
„Widzę świat w ten sposób: tu mam miejsce, czyli historia miejsca jest jedna, drugim składnikiem tego miejsca jest przeszłość ludzi, którzy przybyli oraz przywieźli ze sobą określone wartości, tradycje, historię oraz dobra materialne” – z Leszkiem Lenarczykiem dyrektorem Muzeum Archeologiczno-Historycznego w Głogowie rozmawiała Anna Gordijewska.

Od jak dawna Pan pracuje w Muzeum Archeologiczno-Historycznym w Głogowie?
Już bardzo długo, od ponad 30 lat. Przyjechałem na krótko z Wrocławia do Głogowa, liczyłem na pół roku. Przed ukończeniem stanu wojennego zgłosiłem się do konkursu i w 1982 roku dostałem informację, że mogę rozpocząć pracę. Te pół roku rozwinęły się do dziś.

Do Pana należy inicjatywa Przeglądu Kultury Polskiej „Kresy”. Kiedy urodził się pomysł imprezy?
Pomysł urodził się już dawno, tylko za czasów komunistycznych nie można było go zrealizować. Mam rodzinę z Kresów, moja babcia Malwina Bazylińska we Wrocławiu uczyła mnie miłości do Kresów oraz skąd pochodzi nasz ród.

W maju 1995 roku w Głogowie odbyło się spotkanie kombatantów zza wschodniej i zachodniej granicy, było to nowe doświadczenie i wtedy prezydent pozwolił mi zorganizować pierwsze spotkanie kresowe. Zaprosiliśmy kapelę „Wesoły Lwów” ze Lwowa i kapelę „Grzegorzanie” z Grzegorzowa na Wileńszczyźnie. Od tego się zaczęło. Wystąpili najpierw na dziedzińcu dla kombatantów, a później na scenie przed Zamkiem Książąt Głogowskich dla publiczności Głogowa. Nie spodziewaliśmy się, że przyjdzie tyle ludzi. Wbrew pozorom, w Głogowie mieszka zaledwie 30 procent Kresowiaków, reszta to są Wielkopolanie i ci, którzy przybyli z centralnej części Polski. Mieszkają tutaj ludzie niezwiązani z Kresami, ale poprzez ożenki w którymś pokoleniu Kresowiak się trafił. Największy problem miałem z pracownikami, oni byli przekonani, że „ruscy” przyjadą i obawiali się w jakim języku będziemy z nimi rozmawiali. W ten sposób określało się ludzi, mieszkających za wschodnią granicą. PRL dbał o to, żebyśmy nie mieli świadomości, że Polacy są we Lwowie, w Wilnie, że prawie 2 mln osób polskiego pochodzenia mieszka w republikach Związku Radzieckiego. Jeździłem do rodziny i wiedziałem, jak wygląda sytuacja, zresztą przy moim mieszanym pochodzeniu ta polskość wybrzmiewała zupełnie inaczej – jeżeli jest ta domieszka obcej krwi, to ta polskość bardziej się utrwala i czuje się mocniej.

Kiedy do przeglądu dołączyły się teatry?
Teatr pojawił się później. Pierwsze spektakle teatralne odbywały się na dziedzińcu zamku ze sponsoringu 30-35 par, które kupowały jako bilety wstępu zaproszenia po 200 złotych i za te pieniądze sprowadzano teatry. To było elitarne przedsięwzięcie i ci ludzie wykładali duże pieniądze, jak na ówczesne czasy po to, żeby teatr mógł przyjechać i wystąpić w Głogowie. Podczas tegorocznej 20. jubileuszowej edycji przeglądu teatr z Wilna zagrał spektakl „Miłość i polityka” Pierre’a Sauvil’a już za darmo i to był wyraz wdzięczności dla tych osób, które w ciągu tych lat finansowały przyjazdy teatrów. Ci ludzie zasłużyli na to, podziękowaliśmy im również medalami pamiątkowymi. Takie inicjatywy opierają się na ludzkiej życzliwości, sympatii i przyjęciu do świadomości, że tam jest Polska, Polacy. To tam pozostaje nasza tradycja, rodacy, którym trzeba pomagać w utrwalaniu polskości na naszej ziemi, która stała się dla nas obcą.

Dlaczego jest Pan zaczarowany Kresami?
Kultywujemy pamięć o tym, skąd przyszliśmy do Głogowa. Dla mnie osobiście Podole jest elementem mojej rodziny i tradycji. Gdy w Podwołoczyskach wchodzę z synem do cerkwi i widzę ołtarz, który ufundowała moja praprababcia Tekla Bazylińska, jestem bardzo wzruszony. Ołtarz był pierwotnie ufundowany dla kościoła, który został w czasach radzieckich zburzony. Niania mojej mamy ukryła dwa ołtarze przed sowietami. Kiedy do niej zwracali się z prośbą o oddanie tych ołtarzy, odpowiadała, że nie może bez zgody właścicieli. W latach 90-tych przyjechała delegacja z Podwołoczysk, księża uniccy zwrócili się do mojej mamy, jako ostatniej spadkobierczyni, z prośbą o przekazanie jednego z ołtarzy. Moja mama podzieliła ołtarze w ten sposób, że jeden oddała unitom, a drugi do kościoła w Skałacie.

Natomiast mój dziadek hodował ciężkie konie dla wojska na potrzeby artylerii, sprzedając rocznie około 20-30 sztuk. Wówczas przyjeżdżali specjalnie w tym celu oficerowie i wybierali te, które się nadają. Resztę dziadek sprzedawał chłopom, ponieważ konie pasowały również do pracy na roli. Podczas przesiedlenia dziadkowi udało się cztery konie wsadzić do pociągu u innych ludzi i przewieźć do Wrocławia, pomogły mu przeżyć w tamtych trudnych czasach.

A skąd dokładnie pochodzili Pana przodkowie?
Moi przodkowie pochodzili znad samego Zbrucza, z Podwołoczysk. Babcia, z domu Wróblewska, przed wojną mieszkała na samej granicy. Tutaj w Głogowie spotkałem dalekich kuzynów Wróblewskich, którzy wywodzą się z Mazowsza. Wróblewscy osiedlili się na Podolu dopiero w XVI wieku. Królowie nadawali ziemie na Podolu biednej szlachcie jako przywilej za zasługi bojowe. Pamiętam, jak babcia śpiewała piosenki o Podolance, która płakała, kiedy ułan odjechał. Poprzez takie wspomnienia więź z Kresami utkwiła i pozostała we mnie.

Byłem wychowany we Wrocławiu i kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Dniestr, zrozumiałem, że to jest prawdziwa rzeka i inna skala, w porównaniu z którą Odra jest skromnym strumykiem. Lwów, Tarnopol, Kamieniec Podolski zrobiły na mnie ogromne wrażenie, kiedy w kościołach zobaczyłem po raz pierwszy napisy polskie. To jest trudne dla człowieka stąd, tu są niemieckie napisy. Patrzymy na to inaczej. Zrozumiałem, że trzeba pokazać, że tam jest cząstka naszej przeszłości, którą trzeba pokazywać dzieciom. Ja nie chcę utożsamiać się z niemiecką historią tego miasta. Moja polska historia zaczęła się od 1945 roku, kiedy w Głogowie pojawili się Polacy. Najpierw sami komuniści, później moi przodkowie, którzy zostali wypędzeni ze Wschodu. Oni zasiedlili te puste miasta, które musieli odbudowywać. Jak mówi prof. Sławomir Nicieja „zostawiliśmy całe miasta, a wzięliśmy ruiny”. Polacy są bardzo pracowitym narodem, odbudowali 200 miast w ciągu ostatniego sześćdziesięciolecia – to jest swoisty fenomen.

Czy coś zostało z pamiątek rodzinnych?
Najistotniejsze rzeczy, które pozostały to były dokumenty. Dziadek pierwszy paszport polski otrzymał w Pittsburghu w 1918 roku, ponieważ przed służbą w wojsku austriackim uciekł do Stanów Zjednoczonych. Obligacje sowieckie wojenne, ponieważ dziadek został opodatkowany na rzecz rosyjskiej machiny, portfel z Wiednia, który pozostał jako pamiątka przywieziona z pobytu babci i dziadka w tym mieście, brzytwa. Niewiele tego pozostało, ale wszystko przekazałem do muzeum, żeby pokazać jak skomplikowane były losy Polaków w tym czasie. Zostały również książki babci, które mam u siebie i nie oddam ich do końca życia, ponieważ pomagałem babci dopiero w 1968 roku rozpakowywać skrzynie. Znajdowały się w nich m.in. „Pamiętniki kwestarza”, wydania Romera. Te książki są mi potrzebne i kształtują moja wiedzę i świadomość Polaka.

Jak się Pan czuje we Lwowie?
Lwów to miasto wielonarodowościowe, w którym ja się dobrze czuję. To jest przestrzeń, serce, ogromna otwartość na wszystkich. Tutaj mieszkając, mam przyjaciół zewsząd – z Polski, z Niemiec, z Wileńszczyzny, z Podola, Lwowa. Chodziłem z Niemcami do jednej klasy. Miałem na Podolu wujka Czecha, był Węgier w rodzinie, Niemcy i Rusini też byli i jak ja mogę czuć jakąś ksenofobię? Jeżeli mi ktoś mówi o tym, że Polacy mają ksenofobiczne podejście do życia – ja tego nie rozumiem. Moja babcia miała koleżanki Żydówki z seminarium nauczycielskiego, które chroniła w czasie wojny. Wspominała, że miały na imię Mela i Pecia, wymieniały się kanapkami, ponieważ dziewczyny lubiły smalec wieprzowy, a moja babcia gęsi. Trudno przebijać się w świadomości unijnej, kiedy mówi się, że nieważna jest narodowość i tradycja. Mój syn już nie będzie traktował Kresów dawnej Rzeczpospolitej jako ziemi obcej. Wszyscy musimy uczyć się historii od nowa, a także szanować własne tradycje.

Anna Gordijewska
Tekst ukazał się w nr 13 (233) 17 lipca – 13 sierpnia 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X