Izrael. Wakacje last minute Jerozolima (fot. Wojciech Jankowski)

Izrael. Wakacje last minute

Tydzień to zdecydowanie za mało na Izrael, ale nikt z nas nie jest panem swojego czasu, prawie nikt nie dysponuje nim dowolnie… może teraz, w czasach ataku nowego wirusa typu korona mamy czasu aż za dużo, ale jeszcze przez jakiś czas o podróżach nie będzie mowy.

To była ważna podróż. Na liście miejsc do zwiedzenia Izrael był odkąd pamiętam. Ceny biletów lotniczych kupionych kilka miesięcy przed lotem były śmieszne. Gorzej już było z cenami noclegów, ale był to czas jeszcze przedsezonowy. Stawki nie były najwyższe. Dwuosobowa ekipa wyruszyła w ważną podróż, z jednej strony Ziemia Święta, z drugiej współczesny Izrael. Masa skojarzeń, kodów religijnych i kulturowych. Na tym małym skrawku ziemi mieściła się duża część Starego i Nowego Testamentu, Amos Oz i „Piękni dwudziestoletni” Hłaski.

Jerozolima
Izrael ma wiele wspaniałych miejsc, godnych tego by je zwiedzić, ale nie można być w Izraelu i nie być w Ziemi Świętej. Wiele osób polecało Tel Awiw, ale postanowiłem zostawić stolicę na następny raz i udaliśmy się od razu do Jerozolimy. W pośpiechu – za kilka godzin miał zacząć się szabas. Szybkie zakupy, szybki obiad, by zregenerować siły i wejść w mury Jerozolimy. Kończąc obiad widziałem jak wszystko zwalnia. Kucharze już nie pracowali, klienci wychodzili, kelnerki wydawały ostatnie rachunki. Za chwilę prawie cały Izrael opustoszeje.

Jerozolima (fot. Wojciech Jankowski)

Pierwszy spacer pośpieszny, by zdążyć jeszcze pierwszego dnia zobaczyć choć fragment Jerozolimy. Zaczęła się wędrówka przez dzielnice, arabskie stragany, ormiańskie kościoły, niezliczoną ilość kościołów i kaplic. Tego wieczoru wydawało mi się, że tu nie ma Żydów. Arabowie sprzedawali swoje towary, wszystko co tylko możliwe, z gwiazdą Dawida, albo z flagą palestyńską. Czego tylko dusza zapragnie! W dzielnicy ormiańskiej słyszałem głównie francuski. Byłem oszołomiony wąskimi uliczkami, gęstą zabudową. Trzeba było już wracać… Ale właściwie gdzie byliśmy? W której części miasta? Przypomniałem sobie rady znajomych, żeby ściągnąć mapę, która będzie działała bez Internetu w telefonie, bo tu łatwo się zgubić… Coś ściągnąłem… czy działa, nie sprawdziłem… Byłem ugotowany. Powrót trwał prawie tyle, co spacer. Szliśmy wśród murów okalających starą część Jerozolimy. Pomysł dobry pod warunkiem, że poszedłbym w prawo… Poszedłem w lewo. Długo trwało, zanim zorientowałem się, że trzeba wracać. Pytałem o drogę mijanych ludzi. Nie było ich wielu. Jeden powiedział, że idzie w stronę Gaju Oliwnego i mogę z nim pójść, ale nie wiedziałem czy to dobry kierunek. W końcu pomogło dwóch Arabów. Pokazali w telefonie, dokąd mam iść. Byli na lekkim rauszu… Chrześcijanie? A może byli muzułmanami i mieli obojętny stosunek do religii? Nie miałem siły pytać, ani rozmawiać…

Jerozolima (fot. Wojciech Jankowski)

Drugi i trzeci spacer po Jerozolimie też bez konkretnego planu. Wiedziałem jakie miejsca, chcę zobaczyć, ale zakładałem, że i tak do nich dotrę. Pozwoliłem sprawom toczyć się własnym torem. Uznałem, że do najważniejszych miejsc droga sama poprowadzi. Tak trafiłem pod Ścianę Płaczu, tak trafiłem do Kopuły na Skale na Wzgórzu Świątynnym.

Izraelscy żołnierze pod Ścianą Płaczu (fot. Wojciech Jankowski)

Ściana Płaczu – jedyna pozostałość po Świątyni Jerozolimskiej. Najświętsze miejsce judaizmu stało się w moich spacerach jednym z punktów orientacyjnych i przede wszystkich sposobem aby się nie pchać w labirynt małych uliczek. Lepiej było przechodzić przez ten wielki plac, niż próbować dokądś dojść obok, ginąc pośród straganów, ulic, uliczek i zwężeń między ulicami. Ściana Płaczu to miejsce, gdzie w czasie szabasu nie można nawet sięgnąć po telefon. Surowe zasady dotyczą również gojów. Do godziny 16 żadnych zdjęć. Czasem ktoś zwrócił uwagę osobom wyciągającym telefon… do godziny 16, potem już można…. o tej porze roku, bo uniwersalna zasada brzmi: 18 minut przed zachodem słońca.

Kopuła na Skale (fot. Wojciech Jankowski)

Kopułę na Skale widać ze Ściany Płaczu. Zawsze słyszałem, że tu wszystko jest obok siebie, wszystko jest przemieszane. Spacer kładką nad terenem Ściany Płaczu prowadzi na Wzgórze Świątynne z meczetem Al-Aksa i Kopułą na Skale – trzeciego miejsca po Mekce i Medynie. Ze zdziwieniem odkryłem, że tu też są żołnierze izraelscy. Królowali turyści do czasu, kiedy zbliżała się godzina modlitwy. Niewierni zostali wyproszeni.

Bazylika Grobu Pańskiego (fot. Wojciech Jankowski)

W ten sam sposób trafiliśmy do Bazyliki Grobu Pańskiego. Trafiłem na dziedziniec nieoczekiwanie. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się dokąd trafiłem, ale świadomość szybko wróciła. Byłem na dziedzińcu i za chwilę miałem przekroczyć próg Bazyliki Grobu Pańskiego po raz pierwszy w życiu. Emocje, które towarzyszą temu momentowi, można chyba porównać tylko do jednej sytuacji, gdy dziecko adoptowane, po latach życia w innej rodzinie, nagle poznaje swego prawdziwego ojca. Towarzyszy temu stan oszołomienia, jakby nie do końca odpowiadający rzeczywistości. Powoli przywyka się do miejsca. Atmosfera nie do końca jest podniosła – gwar, tłok, chyba wszystkie języki świata, ale dominują te swojskie z Europy. Najwięcej jest chyba Polaków, Rumunów i rosyjskojęzycznych. Znalem z opowieści atmosferę tu panującą – opiekujący się miejscem mnisi ciągle poganiają, odzierają święte miejsce z możliwości kontemplacji. Pokrzykiwania, trochę nielogiczne: stay and go! stay and go! Potem wejście do malutkiego grobu, chwila na modlitwę, ale czujesz napór następnych. Stay and go! Stay and go! Lecz w samej bazylice można być godzinami. I w istocie nie chce się stąd wyjść. Tu każdy kamień nasączony jest świętością…

Bazylika Grobu Pańskiego (fot. Wojciech Jankowski)

Kto nie wie, jak wygląda Droga Krzyżowa w Jerozolimie, nie tylko dozna zdziwienia, ale nie rozpozna połowy stacji. Niektóre zresztą są zakamuflowane. Nie od razu rzucają się w oczy. Niektóre mają swoich opiekunów. Dostojni Grecy, znaleźli się tu też rumuńscy duchowni i oczywiście najwięksi chyba potentaci chrześcijańskiej Jerozolimy – Ormianie. „Żydzi Kaukazu” zagospodarowali nawet jedno przejście między stacjami na sklep z dewocjonaliami i gadżetami turystycznymi. Co kraj (czyt. kultura), to obyczaj.

Bazylika Grobu Pańskiego (fot. Wojciech Jankowski)

Wyszedłem poza mury. Uśmiechnął się do mnie amerykańskim uśmiechem muzułmanin: It’s free. It’s for you. Przez sekundę zawalczyły we mnie dwie szkoły. Jedna rozsądna – nie ma nic za darmo na tym świecie, druga to reakcja niemal podprogowa, peerelowskie wychowanie wzięło górę – jak cos dają, bierzesz. Popatrzyłem na przedmiot, który mi wręczono, to był Koran w tłumaczeniu na angielski.

Poza murami zamajaczyła Góra Oliwna. Po drodze była Dolina Jozafata. To tu wedle tradycji Starego Testamentu ma być Sąd Ostateczny. Malownicza dolina zachwyca widokiem, ale po raz kolejny szokuje wrażenie, że tu wszystko jest koło siebie, blisko, czasem przemieszane. Cmentarz jest tak pociągający, że podszedłem bliżej grobów. Obok przechodził ortodoksyjny Żyd. Coś powiedział po hebrajsku. Przeszedł na angielski: „Are you Jew? Very good”. Po godzinie dotarłem do Gaju Oliwnego. Znowu to wrażenie, że wszystko tu jest takie małe. To tu ważyły się losy świata całego… A drzewa oliwne są takie nieegzotyczne. Mam wrażenie, że widzę wierzby, takie swojskie wierzby, prawie jak na moim Mazowszu.

Na szczycie góry jest taras widokowy, z którego widać Dolinę Jozafata i starą część Jerozolimy. W zachodzącym słońcu błyszczy złota Kopuła na Skale. To cudowny widok. Muezin zaczął nawoływać do modlitwy. Potem drugi. Potem trzeci, czwarty… Jedni pięknym, łagodnym głosem, inni bardziej nerwowo, ochryple. Nie tworzyło to jednak kakofonii. Śpiewy muezinów ubogacały się, zachodziły na siebie i rozchodziły, jak zderzające się na wodzie fale z różnych stron, które tworzą fantazyjne wzory na zaskoczonej, bo została zmuszona do tańca, tafli wody.

– How much? – No problem!
Spacer po starej części Jerozolimy to podróż przez gąszcz sklepów, kramów, kramików. W ofercie są przeróżne gadżety, z jednej strony dewocjonalia, z drugiej pamiątki, koszulki i masa innych niepotrzebnych do niczego rzeczy, bez których można żyć, ale psychologia turysty (w tym również częściowo pielgrzyma) jest taka, że pozwala sobie na pewne szaleństwo. W końcu coś trzeba przywieść z urlopu, nie wspominając już o pielgrzymce. Wśród straganów króluje pełny asortyment: Don’t worry be Jewish i Free Palestine, każdy znajdzie koszulkę dla siebie. Chrześcijańskie dewocjonalia królują. Niektóre nie tylko przekraczają granice dobrego smaku – mrugający oczami Chrystus w zależności od kąta patrzenia przez wielu jest uważany za profanację. Wśród sprzedających dominują Arabowie. Zazwyczaj Arabowie też podają jedzenie, wyciskane soki i kawę. To pokusa nie do odparcia. Czasami zatrzymywałem się, by wypić sok z granatów i kawę, koniecznie „arabską kawę” z aromatem kardamonu. Każdy sprzedawca serwuje „najlepszą kawę w Jerozolimie”, niektórzy serwują napitki w cenie niepokojącej „no problem” – co może znaczyć, że cena jest bezproblematycznie niska, albo nie stanowi problemu, dopóki nie przyjdzie zapłacić…

Pogodny, uprzejmy Arab oczywiście robi „najlepszą kawę w Jerozolimie”. Po drugiej wizycie w tym samym miejscu zaczyna się rozmowa. Całe ściany są wyklejone kartkami z napisami we wszystkich językach świata. Oczywiście są i po polsku, są też po ukraińsku. Nasz gospodarz wie jak powiedzieć „good coffee” zarówno po polsku, jak i po ukraińsku. Przy drugiej wizycie zaczął rozmowę. Nie czuje się komfortowo będąc Arabem w Jerozolimie. Mówił, że na każdym kroku odczuwa poniżający, odgórny stosunek Izraelczyków.

– Jeżeli oni są „wybrani”, niech zachowują się, jak przystało na członków narodu wybranego. Jeżeli poniżają mnie, to poniżają i siebie w ten sposób. Jesteś „wybrany? Zachowuj się, jak wybrany!

Izraelscy żołnierze (fot. Wojciech Jankowski)

Narzeka na zachowanie niektórych przewodników żydowskich. Jeden regularnie przyprowadza wycieczki, żeby skorzystały z toalety, ale nic nie kupują. Ten przewodnik przychodzi z sokiem z granatów kupionym nie u mnie, ale u mnie cała wycieczka idzie do toalety:

– Ja nic nie mówię. To poniżej mojej godności, a to przecież oni są wybrani.

Miasto trzech religii. Święte miasto dla wszystkich. Miasto łączące trzy religie Księgi… Przewodniki pełne są frazesów, ale wystarczy przystanąć, przestać biegać bliskowschodnim labiryntem, rozejrzeć się. Usiadłem w kolejnej kawiarence. W środku siedzieli bardzo głośno rozmawiający Polacy – uznałem, że milej będzie na zewnątrz. Czekałem na kawę, rzecz jasna po arabsku. Kawa po arabsku w Polsce to plujka w szklance. Kawa po arabsku tu – to kawa z dżezwy z obowiązkowym kardamonem. Poza tym zamówiłem sok z granatów. Owoce te są tu wyjątkowo soczyste, o pełnym smaku, nie do opisania. Siedziałem na tarasie. Nie było innych klientów. Mój wzrok automatycznie skupiał się na izraelskich żołnierzach naprzeciwko. Oni zerkali, co się dzieje w restauracji. Zacząłem selekcjonować z przestrzeni siatkę spojrzeń, czy raczej obserwacji. Oni przyglądali się arabskim kelnerom, kelnerzy przyglądali się im. Rozmawiali ze sobą coraz żwawiej, z sytuacji wyczytywałem, że rozmawiają o żołnierzach, żołnierze komentowali ruchy kelnerów…

Zacząłem wyczuwać napięcie. Miałem wrażenie, że cos się szykuje, że oglądam amerykański film sensacyjny, sceny z fazy przygotowań do… właśnie, do czego? Moje ciało intuicyjnie było przygotowane do rzucenia się pod stolik. Nic się jednak nie wydarzyło. Do tej pory nie wiem, czy tam codziennie trwają takie wojny nerwów? Czy trafiłem na coś zupełnie zwykłego? Taka sobie bliskowschodnia wymiana spojrzeń.

Nieopodal Świątyni Grobu Pańskiego trafiłem na rosyjską Cerkiew Aleksandra Newskiego. Tu nastąpiła ciekawa rozmowa:

– Wy ortodoks?
– Niet.
– No wy gawaritie pa russki…
– Kak to wsie izucziali…
– Aaaa, wo wriemia sawieckowo sajuza – powiedział, jakby mówił o odległej przeszłości, a nie wyglądał szczególnie młodo.

Poczułem się stary. Tymczasem weszła młodzieżowa drużyna z Mińska w czerwonych dresach…

– Brackij narod! Zachaditie!

Oni weszli nieodpłatnie na „brackij narod”, ja na „żurnalista”.

Pojawił się też w cerkwi serbski pielgrzym. Ucieszył się, gdy zobaczył „Brackij narod”. Rozmawiał z „braćmi Białorusinami” po serbsku. Oni może rozumieli, może nie. Nie wyglądali na szczególnie zainteresowanych rozmową. Nasza grupa poczuła się trochę nieswojo w tym prawie „ruskim mirze”. Wyszliśmy na dalsze zwiedzanie Jerozolimy.

– Co tak szybko? – zapytał mężczyzna, który uprzednio wziął mnie za prawosławnego.

Betlejem
Ze zdjęć w Internecie wnosiłem, że mój gospodarz jest chrześcijaninem i w istocie tak było. Był to najtańszy nocleg, jednocześnie było to najbardziej gościnne przyjęcie, łącznie z chlebem na śniadanie pod drzwiami o poranku. Przyjechaliśmy autobusem, który kilka razy dziennie pokonuje drogę z Jerozolimy do Betlejem. Byliśmy chyba jedynymi nie-Palestyńczykami w autobusie. Spodziewałem się sprawdzania dokumentów pasażerów. Tymczasem to nie nastąpiło. Bez sprawdzania dokumentów wjechałem do Autonomii Palestyńskiej.

W Bazylice Narodzenia Pańskiego słyszy się wszystkie języki Europy. Nawet poza sezonem jest tu cały czas ruch. Częściej niż w Jerozolimie spotyka się Polaków. Można rozpoznać, kto z pielgrzymów jest ze Wschodu, kto z Zachodu. Fotografują wszyscy, ale Zachód tylko fotografuje. Są na wycieczce. Wschód się kłania, modli, dotyka. Chrześcijanie obrządku wschodniego są bardziej dosłowni, mniej podatni na symbole. Pokropienie nie jest symboliczne, wierzący rzeczywiście ma dostać kroplę wody święconej, wtedy nie ma wątpliwości. Wszystkiego musi dotknąć (a najlepiej pocałować). Polacy pod względem intensywności przeżywania sacrum są podobni, choć już czasem zadowolą się symbolem. Ludzie Zachodu fotografują. Czasem się zadumają, ale w najlepszym przypadku przyjmują wszystko z północnym chłodem, czasem potrafią się podśmiewać „z nie takiej, jak trzeba religijności”. Im bardziej na wschód, bądź na południe twój kraj jest wysunięty, tym mniejszy dystans (liczony w centymetrach!) do miejsca świętego. Po wizycie w Bazylice Grobu Pańskiego świątynia w Betlejem już nie czyni wrażenia. Ewidentnie obraliśmy złą kolejność zwiedzania.

Betlejem (fot. Wojciech Jankowski)

Centrum Betlejem jest zadbane, ale wychodząc na dalszy spacer ma się wrażenie przekroczenia granicy cywilizacyjnej. Domy są coraz mniej zadbane, powoli człowiek zanurza się w bliskowschodni hałas i harmider. W bardziej reprezentacyjnej części Betlejem Palestyńczyk zapytał, czy nie chcemy kawy. Zaprowadził do miejsca, które było połączeniem pakamery na narzędzia i warsztatu, ale przyrządzał tam kawę. Poza tym posiadał całkiem dobry zasób polskich słów. Ponad połowa konwersacji odbyła się po polsku, a kawa była najsmaczniejsza ze wszystkich, które piłem. Pokazał nam zeszyt z wpisami po polsku, po czym wziął drabinę, powiedział „later” i poszedł. Już go więcej nie zobaczyliśmy. Zapłaciliśmy stawkę jerozolimską za kawę, bo to my mieliśmy zadecydować ile zapłacimy. Chyba był zadowolony. Skąd znał polski? Rozmawiał z turystami, którym proponował kawę.

Powrót do Jerozolimy już nie był taki bezproblematyczny. Po drodze sprawdzano nam dokumenty. Turyści pozostali w autobusie. Palestyńczycy musieli wyjść na zewnątrz. Nikt się nie skarżył, nie narzekał, im szybciej procedura się odbędzie, tym szybciej będziesz w Jerozolimie.

Turystyczny Izrael
Ciąg dalszy miał pójść, jak z płatka. Zarezerwowałem samochód przez Internet w wypożyczalni o nazwie Szlomo. Trzeba było zapłacić niestety kaucję. Środki miałem rozłożone na dwie karty, co w warunkach wyjazdu jest dobrym pomysłem, (trochę na jednej karcie, trochę na drugiej, trochę w kieszeni, a trochę w plecaku) ale teraz potrzebna była jedna płatność. Krótko mówiąc spędziłem tam dużo czasu i niemal straciłem nadzieję. Piętnaście minut przed zamknięciem udało mi się wypożyczyć samochód…

Ostanie dwa punkty programu to była Masada i Morze Martwe. Masada, miejsce bohaterskiej obrony w I wieku naszej ery Żydów przed Rzymianami, stała się jedną z największych atrakcji turystycznych Izraela. Wedle relacji, w obliczu zbliżającej się klęski Żydzi odebrali sobie życie. Obecnie żołnierze właśnie tu składają przysięgę mówiąc: „Masada już nigdy się nie powtórzy”. Była to twierdza na płaskowyżu sięgającym 410 metrów nad poziomem Morza Martwego. Ruiny robią niesamowite wrażenie. Ile pracy kosztowało wzniesienie tutaj twierdzy? Otwarcie Masady ma miejsce, wedle tradycji żydowskiej, o wschodzie słońca, czyli każdego dnia trochę o innej porze. Wejście na płaskowyż dla osoby nieprzyzwyczajonej do chodzenia po górach może być męczące. Wygodniccy mogą wjechać kolejką. Z płaskowyżu rozpościera się niemal bajeczny widok, dominuje kolor piaskowy. Przy zachodzącym słońcu nabiera pomarańczowego odcienia. Z drugiej strony widać Morze Martwe. Parująca woda czyni powietrze mniej przejrzystym.

Po wspinaczce na Masadę ostatnim punktem programu była kąpiel w Morzu Martwym. Znalezienie odpowiedniego miejsca wcale nie jest proste. Można przejechać wiele kilometrów i nie znaleźć miejsc z dostępem do wody. Wyłania się wreszcie turystyczna miejscowość Ein Bokek. Tu są dostępne plaże. Jak się później okazało, plaże są dostępne, ale parkingi, chociaż to było centrum handlowe, nie były za darmo. Nie widziałem też parkometrów, ale zobaczyłem mandat za wycieraczką…

Górzyste drogi – uczta dla oczu (fot. Wojciech Jankowski)

Kąpiel w samym roztworze wodnym, bo już trudno nazwać to wodą, dostarcza doznań nieporównywalnych do żadnej kąpieli. Rzeczywiście czuje się, że woda cię wypiera. Tu nie można się utopić. Na plaży królują języki regionu: rosyjski, polski, węgierski. Europa B przyjeżdża poza sezonem, gdy jest taniej.

– Zdrastie – kobieta pierwsza odezwała się do mnie. Moje błękitne oczy i czerwona od słońca skóra zdradziły do której części świata mnie przypisała. Pokazałem jej blankiet zapisany hebrajsku.

– Da, eto sztraf.

Ekspedientka, jak się okazało, pochodziła z Duszanbe. Wyjaśniła co zrobić z mandatem. Pod żadnym pozorem nie mogłem nie zapłacić, bo wypożyczalnia ściągnie mi 200–300% z konta. Przed powrotem do Tel Awiwu znalazłem pocztę i zapłaciłem nieszczęsny mandat. Ostatni dzień był bardzo intensywny. Masada, kąpiel i trasa 200 km do przebycia. Wydawało się, że było dużo czasu, ale przed Tel Awiwem zaczęły się koszmarne korki. Ostatnie kilkanaście kilometrów jechaliśmy chyba dwie godziny. Udało się oddać samochód, gdzie okazało się, że miałem prawie 200 ponadplanowych kilometrów, więc wynajem samochodu kosztował 200% początkowej kwoty. Potem już było niewiele czasu, by zdążyć na lotnisko. Nie zrealizowałem marzenia o ostatnim humusie i cudownym czerwonym winie.

Ku mojemu zaskoczeniu wracając z Izraela byłem przepytywany na lotnisku przed odlotem, a nie po wylądowaniu. Przystojny mężczyzna w czarnym garniturze, który wyglądał, jakby zabrano go z planu hollywoodzkiego filmu, zadał masę pytań, które uznałem za bezsensowne, ale może nie były. Nakleił białą naklejkę na paszport, przeprosił za zabrany czas i pozwolił odejść. Zostało 40 min do odlotu.

Po powrocie z Izraela przez klika dni sprawdzałem ceny samolotów i noclegów, jakbym za miesiąc wybierał się ponownie. Może pokusa byłaby nie do przezwyciężenia, gdyby znalazły się pieniądze i czas, ale pojawił się jeszcze jeden niespodziewany czynnik. Gdy byłem w Izraelu, nowy wirus typu korona pojawił się we Włoszech… Świat trochę się zmienił. Podróże już nie są takie proste. Dobrze, że zdążyłem do tego Izraela… A poza tym już mi żadne wino i żaden humus nie smakował…

Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 7-8 (347-348), 27 kwietnia – 14 maja 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X