IX Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Wileńskie Spotkania Sceny Polskiej” „Świeczka zgasła”, „Nikt mnie nie zna”, Aleksander Fredro, Zespół Teatralny im. Jerzego Cienciały MK PSKO Wędrynia

IX Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Wileńskie Spotkania Sceny Polskiej”

Spektakle, warsztaty, wystawy, a nawet wieczory poezji, jazzu i bluesa. Polacy ze wszystkich stron świata po raz dziewiąty przybyli na jeden z najbardziej znanych festiwali teatralnych za granicą – Wileńskie Spotkania Sceny Polskiej.

Organizatorem festiwalu jest Polski Teatr „Studio” w Wilnie. Festiwal został objęty honorowym patronatem marszałka Senatu Rzeczypospolitej Polskiej Stanisława Karczewskiego, ministra kultury Republiki Litewskiej dr. Mindaugasa Kvietkauskasa i Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej, a wspierany jest przez Fundację „Pomoc Polakom na Wschodzie“.

Czemu tworzymy polski teatr za granicą? Kurierowe rozmowy w kuluarach. O polskim teatrze w Czechach i relacji z Polską opowiada Janusz Ondraszek, kierownik Teatru im. J. Cienciały w Wędryni. W imieniu Kuriera rozmawiał Paweł Mostovicius.

Czym jest teatr dla was – Polaków w Wędryni?
Jest odnośnikiem do żywego, mówionego słowa polskiego, nie tego z telewizji czy nagrań. Słowa tworzonego przez ludzi, bliskich. Można powiedzieć, że każda rodzina w naszej miejscowości była powiązana z teatrem. Przez zespół przewinęła się cała masa ludzi: czy za czasów pana Jurka Cienciały, który prowadził teatr i robił wielkie sztuki, czy już pod moim kierownictwem. Te rodziny są powiązane z zespołem i to ich też w jakimś sensie zobowiązuje do przychodzenia na spektakle. Śmieje się

Czyli macie gwarantowaną publiczność!
Tak. Ale to dlatego, że ludzie chcą przychodzić na spektakle tworzone z miłości do polskiego słowa i teatru.

Tęsknicie za Polską?
Teraz jest lepsza sytuacja logistyczna niż kiedyś. Kiedyś było problemem przekroczyć granicę: do Polski nie wpuszczano nawet na pogrzeb czy wesele. Teraz już jest inaczej. Teraz jest wolność, świat się otworzył. Polska jest obok, więc przyjeżdżamy, wymieniamy się. Tęsknota jest, ale człowiek się już przyzwyczaił – bo co miał zrobić? Zrobiliśmy to, co mogliśmy: zadbaliśmy o tradycję, o korzenie, których się nie wyparliśmy.

A teraz jesteście najstarszym polskim teatrem działającym poza granicami kraju!
Dla nas nasz teatr jest tradycją. Ruch teatralny istniał u nas od 1903 roku – wszystkie pokolenia, które przewinęły się od tamtego czasu, chodziły do teatru, kochały teatr. Nie było kiedyś telewizji i trzeba było się narobić, zarobić sporo pieniędzy, żeby mogły działać kulturalne instytucje, żeby można było się zorganizować, coś wspólnie zrobić. To jest dla nas oczywiste, że to robimy. Tworzenie kultury jest już u nas „przyzwyczajeniem” – oczywiście w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Mam nadzieję, że przyjazdy do Wilna również staną się oczywistością i tradycją.
Jesteśmy pierwszy raz w Wilnie i jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani z festiwalu, zostaliśmy bardzo pozytywnie przyjęci. Poza tym jest to bardzo interesujące i piękne miasto. Do Lwowa na festiwale jeździmy co roku, już znamy to miasto jak własną kieszeń. A teraz i z Wilnem się zaprzyjaźnimy!

O swoich wspomnieniach opowiada Luba Lewak, Polka ze Lwowa, stały gość wileńskich wydarzeń, aktorka Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie, która w tym roku obchodzi 50-lecie pracy artystycznej.

Pani Lubo, miło Panią ponownie gościć w Wilnie! Jak wspomina Pani pierwszy przyjazd do nas?
Wspomnienia związane z Wilnem płyną sprzed 50 lat. Co prawda wtedy nie był początek listopada, tylko koniec grudnia. Zima… Prawdziwa zima. Ja i mój kolega szkolny, a wówczas już kolega teatralny Jurek Głybin „goniliśmy” starszych kolegów z teatru i podążaliśmy do Wilna. Pociąg przybywa na miejsce o świcie. Wysiadamy pewni, że ktoś już na nas czeka. A tu… pusty peron. Śnieg. I pusto. Jak dzisiaj pamiętam żartobliwe oburzenie Jurka: „A gdzie kwiaty, gdzie czerwony dywan”? śmiech I nagle gdzieś z końca pustego peronu – bo pociąg już odjechał i ani żywej duszy – pojawiają się dwie postacie. Niższa, w rozwianych kożuchu, to nasz dyrektor Zbigniew Chrzanowski. Odebrali nas, uff! Byliśmy wtedy najmłodszymi członkami teatru.

Wtedy zawiązały się pierwsze znajomości z aktorami polskiego zespołu teatralnego w Wilnie?
Tak. Zresztą, mieszkaliśmy po kwaterach. Ja mieszkałam u Alwidy Bajor, wspaniałej mistrzyni słowa, publicystki, dziennikarki, tłumaczki, autorki scenariuszy sztuk teatralnych dla Teatru Polskiego w Wilnie, Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie i Teatru Polskiego w Moskwie. Mieszkałam u niej wtedy, te 50 lat temu. Aż się nie wierzy, że to tyle czasu minęło.

Na przestrzeni tych lat była Pani świadkiem wielu edycji tego festiwalu. Jaka refleksja towarzyszy Pani dziś?
Cieszę się, że wileński festiwal się rozwija, staje się coraz bogatszy, proponuje widzom coraz to nowsze imprezy towarzyszące. A jednocześnie cały czas wracam pamięcią do początków. Taki sentyment, wie pan. W tym roku po raz pierwszy do Wilna przyjechał m.in. zespół Polaków z Czech, który jest bardzo zaprzyjaźniony z naszym lwowskim teatrem. Przy tej okazji przypomniałam sobie nasze pierwsze spotkanie z ich zespołem – to było teatralne spotkanie w Rzeszowie organizowane przez miejscowy oddział Wspólnoty Polskiej. I nie zapomnę ich spektaklu: byli to „Niemcy” Leona Kruczkowskiego. Do dziś mam przed oczyma tych aktorów, pamiętam niesamowite wrażenie, jakie na mnie zrobili. Dziś tutaj, w Wilnie, po prawie 50 latach, odważyłam się zapytać, skąd mieli te niezwykłe niemieckie mundury… Szczęśliwym trafem był tu aktor, który wówczas grał. Powiedział mi, że własnoręcznie udoskonalali, przeszywali je z… kolejowych mundurów. Tak to było w naszych zespołach – wszystko robiliśmy, wyciągaliśmy spod ziemi rekwizyty, stroje. Bo chcieliśmy!

Tak sobie myślę, że dla tej młodzieży z zespołu Janusza Ondraszka, która przyjechała dziś z Czech, dla młodszych aktorów lwowskich czy wileńskich, spotkanie z nami, którzy graliśmy na jednej scenie przed pięćdziesięcioma laty, to musi być też przeżycie. Oni co najwyżej słyszeli o tych spektaklach, a my to chyba jesteśmy dla nich jakimiś okazami z przeszłości (śmiech), taką żywą historią ich zespołów.

Obserwuje Pani kolejne pokolenia aktorów polskich zespołów z zagranicy. To musi być niezwykłe.
Tak. Niezwykłe i bardzo wartościowe. Możemy oglądać, jak się rozwijają teatry, jak na naszych scenach polskich za granicą pojawiają się nowi aktorzy, jak rosną nasze, często zespołowe, dzieci. Jeden z aktorów z Czech powiedział mi: „Ten pan, który grał w Niemcach, to już teraz z synem jeździ na występy”. A ja wtenczas mogłam z ręką na sercu powiedzieć: „Tak. Teraz to już i moja córka mnie zabiera na festiwale do Wilna”.

O teatrze emigracyjnym i znaczeniu polskich ośrodków artystycznych za granicą mówi Anna Wołek, dyrektor Teatru Muzycznego w Toruniu.

Teatrem emigracyjnym zajmuje się Pani od ponad 30 lat.
Tak, bo jeszcze od czasów londyńskich, kiedy znalazłam się w Wielkiej Brytanii po stanie wojennym. Istniało tam wówczas kilka teatrów, jeszcze od czasów wojny czy czasów powojennych, istniała „Wesoła Lwowska Fala”. Miałam jeszcze przyjemność i Tońka poznać, i Władę Majewską, i mnóstwo lwowiaków i z kabaretów lwowskich, i z teatru lwowskiego. I tamten teatr ludzie kochali, tak jak i teraz. Borykali się z ogromnymi trudnościami, bo przecież nie było żadnych dotacji rządowych, z Senatu, nic! Właściwie w l. 80 i wcześniej była ściana między Polska a emigracją, gdziekolwiek ona była.

Sytuacja zmieniła się po 1989?
Tak, wtedy wreszcie dostrzeżono, że Polacy na świecie coś robią, że podtrzymują swoją tradycję, że kultura Polaków mieszkających poza Polską jest jednak pomostem łączącym różne kraje i narody. I cieszę się, że to zostało dostrzeżone i że przez teatr polski możemy przedstawiać siebie jako znakomitych partnerów dla innych narodów czy krajów, w których Polacy mieszkają.

Jest Pani po raz pierwszy na naszym festiwalu w Wilnie. Jak odbiera Pani to wydarzenie?
Uważam, że to fantastyczna inicjatywa. To wspaniałe, że mogą przyjechać zespoły z różnych krajów. Widzę, jaka jest znakomita integracja, jak wymieniają się doświadczeniami, jak wymieniają się wizytówkami. I mam nadzieję, ze zaowocuje to wzajemną wymianą spektakli, bo myślę, że teatr polski z Czech może pojechać do Austrii i będzie to interesujące przedsięwzięcie. W tej chwili u mnie w teatrze [27.10.2019] gra teatr polski z Wilna. Grają „Ich czworo”. Sprzedajemy na to bilety. Sala ma 150 miejsc i prawie cała sala jest wyprzedana. Warto zadbać o to, by tę polską kulturę spoza dzisiejszych granic mogli obejrzeć Polacy w Kraju, bo jest na nią zainteresowanie.

„Mrożek pomógł nam uczyć się polskiego” – Eugeniusz Didenko, zastępca kierownika i aktor Studia Teatralnego „Ferdydurke”, opowiada o tym, czym w Tomsku jest polski teatr i z jakimi wyzwaniami muszą się tam mierzyć potomkowie Polaków.

Skąd w Panu zamiłowanie do pracy artystycznej?
Stąd, że uwielbiam łamać stereotypy. Śmieje się. Mam pracę zawodową, ale jestem też mistrzem zapasów, właśnie niedawno wróciłem ze Stanów Zjednoczonych, zdobywam wiele nagród w tej dziedzinie. Wielu osobom wydaje się chyba, że gdy jesteś kierownikiem firmy albo sportowcem, to będziesz „drewniany” na scenie. A ja osobiście udowadniam, że tak nie jest. Zresztą, w Polsce jestem nazywany „ambasadorem między Polską a Rosją” – szczególnie wśród sportowców. Nie jesteśmy politykami, a pokazujemy, jak można zawierać przyjaźnie i wspólnie się rozwijać na tym polu. Wszędzie jesteśmy dobrze spotykani. Sport, kultura, a nawet morsowanie, które jest moją kolejną pasją, są ponad podziałami – nawet tu w Wilnie kąpaliśmy się w lodowatej litewskiej wodzie. Cudowne doświadczenie! Nawet przy tym poznaliśmy nowych wspaniałych ludzi.

Dlaczego dołączył Pan do polskiego teatru?
Wszyscy jesteśmy potomkami Polaków, mówimy o sobie też jako o Polakach. Nasi przodkowie przyjechali tam 400 lat temu. Co dziesiąty mieszkaniec Tomska ma polskie korzenie. Problem jest w tym, że w ciągu tych wszystkich lat brakowało swobodnej przestrzeni do ćwiczenia ojczystego języka. Dlatego teraz się uczę, jest to trudne, ale bardzo dbam o to, by język polski był czysty i płynny w moim wykonaniu. W Polsce mam wielu krewnych, utrzymujemy z nimi kontakt. Warto chyba dodać, że moja mama urodziła się w Polsce, po ataku Rzeszy na Polskę uciekała do Rosji, a do 1953 roku była pod nadzorem NKWD. Mam dokument, który o tym informuje. Więc te losy były trudne i bardzo poplątane, zwłaszcza że dziadek był Niemcem, a babcia – Polką.

Przywieźliście bardzo trudną sztukę. Jak sobie z nią radziliście?
Pierwsze spektakle powstawały jako pomoc w nauce języka. To bardzo skomplikowany tekst, ale stawiamy sobie wysoko poprzeczkę. Jeśli mam być szczery, to chyba nawet nie wszyscy Polacy go rozumieją. W Rosji trudno jest wystawiać takie spektakle. Ale dzięki temu rozwijamy się.

Jakie macie możliwości nauki języka polskiego, kontaktu z kulturą polską w Tomsku?
Mamy Dom Polski w Tomsku, a nawet nie jeden. Tam działają zespoły ludowe, tam mamy próby my – Studio Teatralne „Ferdydurke”, tam odbywają się lekcje języka polskiego. Od kilku lat przyjeżdżają do nas nauczyciele z Polski – pracują z nami cały rok. Mamy zespoły dla dorosłych i dzieci. Organizujemy konkursy recytatorskie i muzyczne. Od trzech lat, dla przykładu, odbywają się konkursy twórczości Chopina czy Marka Grechuty. Nie brakuje też wydarzeń okolicznościowych: z okazji Dnia Niepodległości czy nawet Andrzejek. Lepimy wspólnie pierogi. Wszyscy żyją wspólnie, starają się integrować i wspólnie dbać o swoje korzenie.

O Polonii australijskiej opowiada Regina Jurkowska, Naczelnik w Departamencie z Polonią i Polakami za Granicą Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Pozwoli Pani, że zacznę od pytania dotyczącego poprzedniego Pani stanowiska: Konsul Generalnej w Sydney. Jaką funkcję pełnią tam takie organizacje jak polski teatr?
Ta rola jest wbrew pozorom bardzo duża. W Australii mieszka niespełna 200 tys. Polaków. Działa wiele organizacji polonijnych, wśród nich są teatry, grupy muzyczne i inne. Ta działalność jest ważna. Jest też dużym wyzwaniem, bo jest to kraj wielu możliwości, z bogatą ofertą działań, których mogą się podjąć ludzie po pracy. Więc jeśli ktoś wybiera polski teatr, to musi to być dla niego naprawdę ważne.

W dodatku Australia jest bardzo daleko. To, co ci ludzie robią, by utrzymać język polski i dbać o język polski, to duże wyzwanie. Trudniej jest też komuś z Polski przyjechać czy coś przesłać. Nie da się przejechać samochodem. Pozornie proste sprawy nagle okazują się trudne. Ale mimo to jest wiele osób zaangażowanych i chętnych, by to robić. A teraz z ramienia mojej nowej funkcji też to robię z całym moim zespołem. Jesteśmy zaangażowani w to, by wspierać Polaków i Polonię na całym świecie.

Jak ocenia Pani festiwal teatralny w Wilnie?
Jestem zachwycona całą ta inicjatywą. Wcześniej słyszałam już wiele dobrych słów, pozytywnych komentarzy o festiwalu. Jednak nie da się tego porównać z byciem tu, osobistym uczestniczeniem, dlatego całkowicie podpisuję się pod tymi pozytywnymi opiniami. Bardzo mi się tu podoba. Jest to ogromne wyzwanie, by coś takiego zorganizować, przyjąć tyle grup, tyle teatrów, gości z różnych krajów, ułożyć programy. Jestem pełna podziwu i uważam, że zorganizowanie takiego festiwalu ma olbrzymie znaczenie, również dla widzów, bo to jest niesamowite, że w jednym mieście ludzie mają okazję do takiej olbrzymiej dawki polskiej kultury kultywowanej za granicą. Są momenty i zabawne, i wzruszające.

Co Pani zdaniem jest wyjątkowego w tym festiwalu?
Istotne jest to, że zespoły teatralne, które przyjeżdżają, mogą zobaczyć siebie nawzajem: jak działają koledzy w innych krajach, z jakimi problemami czy wyzwaniami spotykają się ich koledzy po fachu. Myślę, ze ogólnie całe przesłanie tego festiwalu jest fascynujące: możemy zobaczyć, jak Polacy mieszkający w różnych krajach potrafią zadbać o to, by polską kulturę kultywować, dbać o to, by dzieła, które przedstawiają, były najistotniejsze. Żebyśmy pamiętali o dawnych pisarzach, dramatopisarzach. W codziennym życiu to umyka, nie ma na to czasu, a za pośrednictwem takich teatrów to wciąż jest żywe. I to jest piękne.

Szczególnie jest to cenne na drugim końcu świata, na przykład w Sydney, skąd przyjechał Teatr Fantazja.
Teatr Fantazja to wspaniała grupa, z wieloma profesjonalnymi aktorami, którzy zdobywali dyplomy jeszcze w Polsce. Oni przede wszystkim czerpią radość z tego, że ze sobą współpracują. A że oferta jest duża w tym kraju, to tym większym wyzwaniem jest to, że działają. To musi być dobre, żeby ludzie chcieli na to przyjść. Będąc 5 lat konsulem w Sydney, miałam okazję być blisko organizacji polonijnych i wszystkich ludzi, którzy udzielali się polonijnie, m.in. miałam okazję śledzić działania Teatru Fantazja i uczestniczyć w ich przedstawieniach. Uważam, że robią olbrzymią pracę. Spotyka się to ze wspaniałym odzewem. Ostatnio wprowadzili innowację: sztukę napisaną przez Polaka, ale po angielsku, by wyjść do społeczności, wśród której żyją. Gros przedstawień jest natomiast w języku polskim. Każdy z aktorów ma swoją pracę, wykonują różne zawody, ale raz w tygodniu spotykają się regularnie na próby. Regularnie mają premiery. Konsulat stara się wspierać działalność teatru, ale też wszystkich, którzy dbają o zachowanie tej tożsamości.

Mam nadzieję, że po tylu miłych wrażeniach będziemy mogli Panią gościć za rok.
Również mam nadzieję, że będzie to możliwe. Jestem pełna podziwu dla tego, co jest organizowane w Wilnie. Gratuluję organizatorom, mam nadzieję, że festiwal będzie kontynuował swoją działalność, będzie się rozwijał, że z roku na rok coraz więcej teatrów będzie mogło w nim uczestniczyć.

Zakulisowe ciekawostki polskiego teatru z Australii opowiada Joanna Borkowska-Surucić, dyrektor artystyczna Teatru Fantazja z Sydney.

Polski teatr z Sydney grający po polsku Fredrę, a po angielsku opowiadający na swoich deskach o Salvadorze Dali. Są Państwo pełni niespodzianek!
Spektaklem o Salvadorze Dali chcieliśmy wyjść do publiczności australijskiej, do publiczności anglojęzycznej, otworzyć się na inne społeczności. Jest to obecnie niezwykle istotne, aby otworzyć naszą polską sztukę na inne narodowości, by osoby, wśród których żyjemy za granicą, zorientowały się, jak jesteśmy bogaci twórczo. Zresztą tak się składa, że mamy mieszane rodziny, więc chodziło też o to, by mogli do nas przyjść członkowie rodzin, bliscy, znajomi, którzy nie mówią w języku polskim. Przykładem są chociażby moi synowie, urodzeni w Australii, którzy choć mówią po polsku, niezbyt sobie radzą z językiem Fredry.

Cel integracji ze społecznością australijską został osiągnięty?
Tak! Mieliśmy pełną salę widzów. Warto dodać, że nasze założenie jest takie, że nawet jeśli gramy po angielsku, to bazujemy na polskiej literaturze albo na oryginalnie polskich tekstach. Sztukę napisał zaprzyjaźniony polski autor z Ameryki, który jest na co dzień artystą malarzem, natomiast jest też dramaturgiem. Poznaliśmy go, gdy polecieliśmy do Stanów z „Damami i huzarami” właśnie, których zagraliśmy teraz u Państwa.

A ze spektaklem o Dali wiąże się niezwykła anegdota! Zaprosiłam do pracy nad nim australijskich aktorów i proszę sobie wyobrazić, że trafiłam na genialnego aktora, który nie mówił wtedy słowa po polsku, ale okazał się… praprawnukiem Ignacego Domeyki! Nazywa się James Domeyko. Zresztą, był tu na Litwie w ubiegłym roku. Niezwykła postać i niezwykły zbieg okoliczności, że go spotkaliśmy!

Teatr Fantazja funkcjonuje od 18 lat, choć praca nad spektaklami zaczęła się jeszcze wcześniej. Z jakiej potrzeby powstał Państwa zespół?
Wydaje mi się, że z potrzeby duszy. Tak się złożyło, że wszystkie osoby, które przyjechały do Australii pod koniec lat 80., w tym ja, zostaliśmy wychowani na Teatrze Telewizji. Ja osobiście bardzo często chodziłam w Polsce do teatru. Gdy byłam młoda, chciałam być aktorką albo reżyserem teatralnym. Bardzo mnie ten świat sztuki fascynował. Teatr był dla mnie najważniejszy. Ostatecznie dostałam się do szkoły filmowej, gdzie studiowałam montaż filmowy. Teraz bardzo mi się przydaje ta wiedzy w pracy z naszym zespołem. Założyliśmy go z grupą przyjaciół, którzy chcieli zrobić „Moralność pani Dulskiej”, a mnie poproszono o pomoc w reżyserii. I tak się potoczyło. Łączy nas pasja. My uwielbiamy się spotykać i wspólnie coś robić. Jesteśmy bardzo zżyci. A w zespole mamy też zawodowych aktorów, osoby po wielu warsztatach i kursach. Nie zarabiamy z naszej pracy – jedyną nagrodą dla nas jest wyjazd, na przykład na ten festiwal. Było to naszym marzeniem – no i się spełniło!

Festiwal w Wilnie to nie tylko spektakle, ale też warsztaty, wieczory muzyki i poezji. O swoich wrażeniach z festiwalu opowiada Dorota Górczyńska-Bacik, poetka mieszkająca w Londynie.

Pani Doroto, gości Pani na naszym festiwalu teatralnym drugi rok z rzędu. Pamiętamy Pani wspaniały występ na ubiegłorocznej Nocy Poezji. W tym roku przyjechała do nas Pani z kolejnymi wierszami. Czym dla Pani jest festiwal w Wilnie?
To wyjątkowy czas, możliwość zatrzymania, zadumy, zamyślenia nad nami poprzez perspektywę naszej twórczości. Jest porankiem, południem, popołudniem i wieczorem z teatrem, z poezją, w obcowaniu ze wspaniałymi ludźmi. Czas niezapomnianych przeżyć i wspomnień, ludzi za którymi nie sposób nie tęsknić, chwil do których powracam przez cały rok.

Pani przygoda z Wilnem zaczęła się jednak wcześniej?
Tak, podczas festiwalu poetyckiego MAJ NAD WILIĄ w 2018, na który zostałam zaproszona za pośrednictwem stowarzyszenia artystów w Londynie KaMPe przez Romualda Mieczkowskiego, organizatora festiwalu. To wtedy właśnie miałam możliwość poznać i pokochać Wilno. Tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Spotkania Sceny Polskiej jest moim 3. festiwalem wieleńskim. W zeszłym roku uczestniczyłam bowiem w festiwalu MONOWSCHÓD organizowanym przez Polskie Studio Teatralne w Wilnie, przez które zostałam zaproszona, i bardzo pragnę podziękować za zaproszenie i za możliwość udziału dyrektorom Pani Lilii Kiejzik i Panu Edwardowi Kiejzikowi.

Rozumiem, że chce się tu wracać?
Czuję się tu, jakby świat się zatrzymał! To spotkania wolne od poglądów politycznych, różnic kulturowych, religijnych, spotkania, w których liczy się tylko sztuka i jej interpretacja. Bardzo trudno wraca się po takich chwilach do rzeczywistości, jednak powraca się odmienionym. Z chwilą, gdy zamykam za sobą drzwi festiwalu, już czekam ponownego ich otwarcia w przyszłym roku, by znów spotkać się z tymi, z którymi się właśnie pożegnaliśmy, z tym ogromem ciepła, serdeczności. Aby nawiązywać kolejne przyjaźnie, które często nie są tylko przyjaźniami festiwalowymi, bo pozostajemy w kontakcie cały czas.

IX Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Wileńskie Spotkania Sceny Polskiej” podsumowuje gospodyni wydarzenia: Lilia Kiejzik, dyrektor artystyczna festiwalu, kierowniczka Polskiego Teatru STUDIO w Wilnie.

Pani Lilio, czekają nas tu w Wilnie dwa duże jubileusze: w przyszłym roku odbędzie się piąty festiwal MONOWschód, a po nim – dziesiąta edycja Spotkań Scen Polskich. Jak ocenia Pani rozwój tych wydarzeń artystycznych?
Z roku na rok przyjeżdża do nas coraz więcej ludzi, coraz więcej nowych zespołów. W tym roku po raz pierwszy grała u nas Australia, grały po raz pierwszy Czechy. Przyjechał też pierwszy raz warszawski Teatr Wolandejski. Cieszy mnie też to, że nigdy nie brakuje publiczności, która podkreśla, że czerpie ogromną przyjemność z tych wydarzeń, że ludzie chcą tu przychodzić. To wszystko dodaje nam, organizatorom, skrzydeł, żeby się dalej rozwijać.

I zapraszać kolejne polskie zespoły z zagranicy.
Bardzo chciałabym zaprosić teatry ze wszystkich zakątków, gdzie ludzie chcą mówić po polsku. Wiadomo, że Polacy są wszędzie, na całym świecie. W Londynie czy na dawnych Kresach polski język jest nadal żywy, ale mnie chodzi o to, by zapraszać wszystkich. Skoro w Sydney czy w Tomsku mówią po polsku, trzeba im dać możliwość przyjechać do nas, spotkać się, dać wyraz swoim potrzebom bycia blisko polskiej kultury.

W ten sposób festiwal będzie się samoistnie i naturalnie rozrastał. Bo wiadomo, że zapraszając nowe zespoły, nie chce się rezygnować ze „stałych bywalców”, tylko dać im wszystkim szansę się poznać. Szczególnie chciałabym, by zostali ci, z którymi się zaczynało ten festiwal, z którymi przeżywało się pierwsze edycje, ci, których szczerze nazywamy dziś naszymi przyjaciółmi.

Takimi przyjaciółmi są na przykład aktorzy ze Lwowa?
Tak, ale niestety w tym roku nie udało im się dotrzeć z przyczyn od nich niezależnych, ale liczę na to, że wystąpią za rok – są tu zawsze mile widziani. Akurat z nimi zaczynaliśmy – w pierwszej edycji festiwalu, która odbyła się w Krakowie, wzięły udział zespoły ze Lwowa, Wilna, Krakowa i z Czech. Potem, gdy zabrałam festiwal do Wilna, dojechały do nas teatry z Warszawy i Nowego Jorku. A potem się to wszystko coraz bardziej rozkręcało.

Czym dla Pani jest ten festiwal?
Wilno, Lwów i Kraków były trzema ważnymi ośrodkami kultury, teatru, sztuki. Zależy mi, by Wilno nadal trzymało fason, trzymało poziom, żeby było nadal zakątkiem, gdzie się przyjeżdża z różnych części świata, aby się spotkać i podzielić artystycznymi wrażeniami. Aby było miejscem, w którym Polacy z całego świata mogą po prostu być ze sobą.

Rozmawiał Paweł Mostovicius
Autorem zdjęć jest Bartosz Frątczak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X