Gruzińska Czeczenia

Gruzińska Czeczenia

Fot. Marzena PlesNa następny dzień zrywamy się wcześnie rano, śniadanie czeka, kawa pyrkoce na „kozie”. Aleks wsiada z nami do samochodu i dumnie oprowadza po Pankisi. Ale ani niesamowite widoki, ani ruiny wież wartowniczych sprzed wieków nie wprowadzają go w taką euforię jak chińska elektrownia wodna położona przy rezerwacie przyrody… Prawda jest jednak taka, że ciężko nam ukryć zniecierpliwienie. Chcemy by już siodłano nam konie.

 

Te kaukaskie konie różnią się wyglądem od naszych. Są dość niskie, krępe, spokojne i bardzo silne. Mnie przyprowadzono przeciwieństwo typowego gruzińskiego konia. Wielki, narwany i chyba niedawno dopiero ujeżdżony. Jako nowicjuszce, do „kobyłki” dorzucono Czeczena, który miał pilnować, by nic mi złego się nie stało…

Tu się historia tak naprawdę zaczyna
Nie jestem pewna czy to bariera językowa czy zwykła obojętność, jednak Ismail nie do końca wypełnił polecone mu zadanie. Gdy tylko zniknęliśmy z pola widzenia, „mój” Czeczen wskakuje od tyłu na siodło, spina konia i gna galopem przez rzeki, góry i lasy. Może i brzmi to jak w bajce, ja jednak mam przerażenie w oczach. Po raz pierwszy w życiu wszystkie swoje myśli i ruchy skupiam na jednym – utrzymać się w siodle! Galopada trwała godzinę.

Niebiosom dziękowałam za ten cud techniki, jakim jest telefon komórkowy i zasięg nawet w środku gór Kaukazu. Gdy na chwilę przystajemy, natychmiast łączę się z Krzyśkiem i każę wysyłać po mnie ludzi, bo nie mam pojęcia gdzie jestem. Nie wierzę w dobre zamiary Ismaila, dlatego żeby nie wylądować w jakimś rowie z przekręconym karkiem, sama spinam konia i gonimy dopóki na horyzoncie nie zjawia się znajomy, który nas zaprosił na „przejażdżkę”.

Moja ulga znika równie szybko, co się pojawia. Po kilkuminutowej wymianie zdań Ramzana i Ismaila, ten pierwszy zadaje mi pytanie, po którym kolana mi całkowicie miękną. Mianowice o to czy nie chciałabym przejść na islam, bo ma dla mnie świetną kandydaturę na męża, wskazując na Ismaila. To, co powiedziałam, po czasie zdaje się być kompletnym idiotyzmem, wtedy jednak nic innego nie przyszło mi do głowy oprócz: „Ja nie chcę wychodzić za mąż, ja chcę do mamy”… Nie wiem jakim cudem, ale podziałało. Ramzan przyjrzał mi się dokładniej i powiedział, że jedziemy do moich. Pojechaliśmy do moich. Po paru minutach Krzysiek dawał gazu w kierunku Tbilisi.

Joanna Demcio
Tekst ukazał się w nr 19 (119) 15 – 28 października 2010

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X