Galicja, pomimo lat cywilizacji, pozostała prawie pierwotną, jak na początku stworzenia świata. Ani telefony komórkowe, ani auta z nawigacją, ani inteligentne domy nie mogą zatrzeć naszego pierwotnego strachu przed zimową ciemnością i zimnem, zaćmieniami słonecznymi i siłami, istniejącymi na długo przed przyjęciem chrześcijaństwa.
W wielu wioskach Galicji zachowały się dawne tradycje, które mają tak dawne korzenie, że ustępują im pisane kroniki, gliniane tabliczki i artefakty archeologiczne, które przetrwały zmiany narodów i religii. Trafiają one wraz z wodą do krwi jej mieszkańców i ze świata niewidzialnego przenoszą się w świat realny.
W okresie od przesilenia zimowego do drugiej dekady stycznia Galicja wpada w bożenarodzeniowo-noworoczny okres świąteczny. Okres ten jest rozłożony w czasie, bowiem mieszają się tu tradycje pogańskie z chrześcijańskimi, a z powodu podziału Kościoła na konfesje, życie biegnie według różnych kalendarzy. Z tego wynika, że wielu mieszkańców Galicji obchodzi niejedno Boże Narodzenie.
A między innymi – chrześcijańskie Boże Narodzenie zostało wciągnięte jak mówi się „za uszy” właśnie do trzech dni przesilenia zimowego. Istnieje teoria, że Jezus tak naprawdę urodził się w lecie lub jesienią, a zimowe święta, które w przeszłości nazywano kolędą, symbolizowały odrodzenie świata i poratunek ludzkości – czyli śmierć i narodziny Słońca. A jeżeli ludzie wciąż je obchodzą, czemuż by nie połączyć tego co pożyteczne z tym nieuniknionym?
Gdy wspominam rodzinne Boże Narodzenie, przepełniają mnie radosne uczucia. W naszej rodzinie było to chyba jedyne radosne i kolorowe święto, które nadal zachowuje tradycyjną obrzędowość, sięgającą głębi wieków. Byłem bardzo zdziwiony, gdy czytałem w szkole, że nasze rodzinne rytuały na Boże Narodzenie są bardzo bliskie do tych, które uprawiali nasi przodkowie-Słowianie przed tysiącami lat. Minęły wieki, a obrzędy pozostały, co świadczy o ciągłości rodu i trwałości tradycji.
Boże Narodzenie zaczyna się na długo przed Wigilią. Kobiety przygotowują pożywienie, mężczyźni doglądają gospodarki. Pszenicę na kutię starannie się dobiera i stawia suszyć koło pieca. Gdy byłem mały, to dawano mi ucierać mak: do dużej misy-makutry sypano czarne ziarenka, potem cukier, trochę wody – i tarłem… do białego.
Przed pojawieniem się pierwszej gwiazdy miało być wszystko gotowe – 12 dań, nakarmione zwierzęta, snop-Diduch, słoma na podłogę, a siano i biały obrus na stół. Dla dzieci były cukierki i orzeszki.
Gdy zaświeciła się pierwsza gwiazda, dziadek brał Diducha, dawał mi siano, a bratu słomę i wchodziliśmy do chaty śpiewając:
Winszujemy wam w kolędzie
Niechaj wszędzie dobrze będzie
Bez kłopotów i bez biedy,
Aż do następnej kolędy.
Były też inne winszowania, ale to było używane najczęściej. Dziadek stawiał Diducha w kącie izby (teraz robię to ja), babcia z mamą pomagały mi rozścielić siano na stole i nakryć obrusem, a brat rozsypywał słomę na podłodze. Za winszowania dzieci dostawały orzeszki i cukierki.
Potem, wszyscy, oprócz dziadka z babcią, przedstawiali swojskie zwierzęta, a szczególnie te, co wiją gniazda. My, małe dzieci, siadaliśmy na podłodze i zgarnialiśmy słomę, udając wicie gniazd. Naśladowaliśmy przy tym głosy ptactwa domowego: kaczek, gęsi, kur, kogutów i innych zwierząt domowych. Gospodarze obsypywali nas słodyczami, a my staraliśmy się jak najwięcej zagarnąć do swojego gniazda. Teraz cukierki i orzeszki dostają nasi najmłodsi. Według wierzeń, im więcej głosów naśladowaliśmy, tym więcej inwentarza miało przybyć w obejściu w następnym roku.
Ten rytuał uważaliśmy za działania prawie magiczne – może tak odbieraliśmy je w dzieciństwie…
Następnie kobiety ustawiały potrawy na stole, a dzieci układały ząbki czosnku w rogach stołu. Czasami kładziono też monety. W centrum stołu stała micha z kutią, a obok – świeca. Wokół wszystkie 12 potraw, a czasem i coś ponadto.
Dziadek zapalał świecę i przystępowaliśmy do wieczerzy. Najpierw jedliśmy kutię z miski, a potem po kolei – jak komu smakowało. Tego wieczoru trzeba było spróbować wszystkiego, co było na stole. Jedno miejsce zawsze zostawialiśmy puste – dla tych, którzy tego wieczoru nie mogli być z nami. Tu też obowiązkowo nakładaliśmy kutię.
Po kolacji rozpoczynaliśmy kolędowania. Zaczynała babcia, a potem wszyscy podchwytywali kolędy. Rozmawiano na różne tematy, szczególnie gospodarskie. Gdy już zapadła późna godzina (czas karmienia zwierząt), dziadek nabierał do miseczki kutii i szedł z nią do chlewu. Dawał po troszeczkę kutii każdemu ze zwierząt. Po tym karmieniu gaszono już świecę na stole.
Niemyte naczynie zostawiano na stole do rana, jedynie misę z kutią ustawiano na parapecie – przeważnie była to ta miseczka, która stała samotnie na stole…
Tego wieczoru chodzili kolędnicy, czasem dołączaliśmy do nich. Kolędowano też dnia następnego – na Boże Narodzenie.
Kolędowało i przebierało się w rozmaite stroje. Na święta po wsiach Galicji chodzą tzw. „Herody”. Przebierają się przeważnie młodzi chłopcy. Zatrzymują przechodniów. Żartują i proszą – a czasami domagają się – „kompensacji”. Dawniej było to kilka pączków, jabłek, placków. Obecnie wolą ekwiwalent gotówkowy.
Do świątecznych tradycji wchodziły też różne świąteczne psikusy. Było to zachowanie, odpowiednie jedynie w święta, a zakazane w innym okresie. Te psikusy przeczyły ogólnie przyjętym normom, ale w święta przyjmowane były jako obyczaj. Miały one przedstawiać chaos i przeciwstawiać się codziennemu porządkowi świata, a również pojawieniu się na ziemi złych sił. Po co to robiono? Jedni twierdzą, aby odegnać właśnie to zło, ale była to już tradycja o zapomnianych korzeniach, która przechodziła z ojca na syna. Niektórzy twierdzą, że w taki sposób uśmierzano swoją zwierzęcą naturę. Jakkolwiek było, jak Galicja długa i szeroka, w okresie świątecznym odbywa się ten specyficzny „karnawał”.
Trzeciego dnia, jeszcze przed świtem, wynosiliśmy przed chatę snop-Diducha z kąta izby i zbierali słomę z podłogi ze wszystkim co spadło ze stołu podczas posiłków. To wszystko palono. Starsi mówili, że to dla zdrowia.
Śpiewamy kolędy
Gdy już rozwidniło się na dobre, a słoma dopaliła, mężczyzna z chaty powinien popiołem ze słomy namalować na ścianie wychodzącej na ulicę Diducha. Ten Czarny Dziad był symbolem starego roku, który mijał i ustępował miejsca nowemu. Widziano w tym dawną astronomiczno-kalendarzową symbolikę z tych czasów, gdy Narodziny Słońca oddzielały stary i nowy rok. Słomę – „stary rok” – palą w każdym obejściu.
Potem młodzi chłopcy szli od chaty do chaty i winszowali ich mieszkańcom, wypowiadając niezrozumiałe słowa – „niech kogut jajko zniesie”. Miało to symbolizować życzenie płodności w gospodarstwie.
Ten stary zwyczaj pradziadów odbywa się każdego roku do tej pory. Prawdopodobnie będzie się on odbywał tak długo, jak Bóg zechce.
Tradycja zawsze żyła i żyje w nas… A teraz, w czasie wielkich zmian, bardzo ważne jest zachowanie własnej kultury jako elementu więzi z naszymi przodkami i pradawnymi korzeniami naszej duchowości…
Borys Jawir
Tekst ukazał się w nr 23 (363), 15–28 grudnia 2020