Filiżanki z Berlina Ela Lewak, w tle Bundestag

Filiżanki z Berlina

czyli kilka krótkich wspomnień przy małej kawie

Tyle Wam opowiedziałam, tyle napisałam, o tylu niesamowitościach Polonii niemieckiej wspomniałam przy berlińskim kubku. A jednak o kilku ciekawostkach wciąż nie wiecie! Zapraszam więc do kolejnych kilku opowiastek, tym razem krótszych, bo i filiżanki od kubka mniejsze, choć sentymentu do serca Niemiec w żadnym naczyniu pomieścić się nie da.

– Słuchaj, Marlena, może jednak wezmę te – zerkam na moją towarzyszkę, koleżankę ze studiów, jeszcze nawet tych polonistycznych. Biorę do ręki dwie miniaturowe filiżaneczki – Bo wiesz… zbieram kubki, ale pomyślałam sobie, że w sumie żadna różnica, czy to kubek, czy filiżanki – pamiątka będzie. A jak przyjadę następnym razem, to dokupię kolejne i będę miała zestaw!

Ela Lewak, w tle Bundestag

Zachwycona własnym pomysłem niosę moje nowe nabytki do kasy. Oczywiście jak dotąd nie dokupiłam dodatkowych filiżanek.

To był ten mój pierwszy wyjazd do Berlina, gdy stałam się „niemieckim ogonkiem” Marleny. Spacerowałyśmy po mieście, zaledwie jego kilku dzielnicach – tyle, na ile pozwolił nam czas, abym mogła nacieszyć się widokiem tych przepotężnych, przysadzistych jak Wrocław (czy raczej odwrotnie?) gmachów, mocnych rzeźbień i… ampelmannów – czyli „człowieczków ze świateł”.

Ampelmann – wizytówka Berlina

To zwykłe światła – ktoś by powiedział, a jednak! Ampelmannów wymyślił niemiecki psycholog w czasach okupacji miasta. Pojawiły się na światłach we Wschodnim Berlinie. Po upadku muru najpierw zniknęły, ale później „rozeszły” się na wszystkie światła stolicy Niemiec. Dziś nie są po prostu „człowieczkami ze świateł”. Dziś są swego rodzaju wizytówką miasta. Nie wiem, co mnie w nich najbardziej zafascynowało… Podejrzewam jednak, że chodziło o ten zamaszysty krok. I kapelusz! Tak, z pewnością o ten kapelusz.

A skoro o nakryciach głowy mowa…

W drodze na dworzec autobusowy znów trafiłyśmy do metra. Zeszłyśmy krętymi schodami, minęłyśmy setki ludzi, rzuciłyśmy kilka monet panu grającemu na harmonii guzikowej wschodniosłowiańskie piosenki i wsiadłyśmy do wagonu. A tam „wschodniosłowiańskich” przygód był ciąg dalszy. Przy sąsiednich drzwiach, od ucha do ucha się śmiejąc, stał dwudziestokilkuletni chłopak. Chłopak jak chłopak, ale… w uszance z „zastygłą jak kropla czerwonej krwi małą czerwoną gwiazdą” (cytując wspomnienia Beaty Obertyńskiej). Przestąpiłam z nogi na nogę. Przecież nie podejdę ot tak do obcego człowieka, by się go czepić o ubiór! Jednak nie wytrzymałam. Podchodzę i pytam, skąd ją ma. Odpowiada po angielsku, że ze straganu, gdzieś w centrum. Kiwnęłam, uśmiechnęłam się i najcieplej jak potrafiłam spytałam, czy wie, co znaczy ten symbol. Chłopak się też uśmiechnął, ale lekko zmieszał i pokręcił głową. Z pomocą przyszedł mu kolega, który wspomniał coś o sowietach. Coś mnie tknęło w tej całej sytuacji i dopytałam, czy pochodzą z Berlina. Powiedzieli, że nie. I nagle odetchnęłam z jakimś dziwnym uczuciem: przyjechali ze Stanów Zjednoczonych. Chłopaki ze Stanów Zjednoczonych kupili w sercu Berlina na wietnamsko-chińskim straganie uszankę z radziecką gwiazdą. Skąd im się to wzięło i jak dalecy są jednak od historii tej strony oceanu… Nie mam żalu, żeby nie było. Ale to daje do myślenia.

Do Warszawy wróciłyśmy raniutko. Zziębnięte, niewyspane, ale pełne ekscytacji po wspólnej przygodzie. Zaprosiłam Marlenę na kawę – w końcu świeżo nabyte filiżanki też trzeba obmyć.

Śniadanie z kawą w berlińskich filiżankach

O tej porze – czym chata bogata! A bogata nie była. Jednak życie w akademiku nauczyło, że da się zrobić jedzenie ze wszystkiego. Dwa banany, jedno jajko i łyżka mąki zmieniły się we wczesnośniadaniowe placuszki domowej roboty, a miniaturowe filiżanki wypełniły się mocnym espresso z lwowskiego czajniczka.

Szalone podróże da się lubić. Byleby przeżywać je w dobrym towarzystwie.

Ela Lewak
Tekst ukazał się w nr 17 (309) 18-27 września 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X