Fenomen Somosierry – rodowody Szarża polskiego pułku lekkokonnych gwardii Napoleona w wąwozie Samosierry, znaczek pocztowy z 1996 roku (katalogznaczkow.net)

Fenomen Somosierry – rodowody

Pamięci Gracjana Rowickiego (1785–1808), podporucznika 3 kompanii pułku lekkokonnych Gwardii

30 listopada 1808 roku, góry Sierra de Guadarrama. Późnym porankiem Napoleon wydał szwadronowi służbowemu polskich szwoleżerów rozkaz ataku na ustawione w dolinie rzeki Duraton baterie hiszpańskich armat, wchodzące w skład kilkutysięcznej armii generała San Juana, której powstańczy rząd poruczył zadanie obrony drogi wiodącej z Burgos do Madrytu. Polscy lekkokonni, po błyskawicznie przeprowadzonym natarciu, zdobyli działa, docierając na siodło przełęczy o nazwie SOMOSIERRA, czym przesądzili o zdobyciu Madrytu kilka dni później. Wydarzenie to było na tyle oszałamiające, że na trwale weszło do skarbnicy narodowego imaginarium jako archetyp kawaleryjskiej szarży – dowód szaleńczej odwagi polskiego żołnierza.

Zacznijmy od wprowadzającego in medias res pytania. Co łączy Kantorberego Tymowskiego, Adama Mickiewicza, Teofila Lenartowicza, Elizę Orzeszkową, Marię Konopnicką, Wacława Gąsiorowskiego, Władysława Broniewskiego, Arkadego Fiedlera, Mariana Brandysa i Antoniego Liberę – prócz oczywistego faktu tworzenia w mowie naszej ojczystej? Otóż wszyscy wspomniani wyżej literaci przynajmniej raz w swej twórczości literackiej przywołali legendę Somosierry, przyczyniając się jednocześnie do jej silniejszego zakorzenienia w polskiej kulturze i życiu publicznym. Podobnie, choć w innej przestrzeni sztuki, czynili January Suchodolski, Piotr Michałowski, Wojciech Kossak oraz – co ważne w kontekście jubileuszu 100-lecia odzyskania i obronienia przez Polskę niepodległości – twórca „Polskich Termopil”, Stanisław Kaczor-Batowski. Jeśli doliczyć do tego liczne monografie bitwy – tylko za życia autora niniejszego artykułu ukazały się przynajmniej trzy, prócz nich rocznicowe artykuły w prasie wszystkich odcieni politycznych, okolicznościowe medale, znaczek pocztowy z 1996 roku (zdjęcie poniżej), wreszcie pieśń Jacka Kaczmarskiego i wiele innych dowodów pamięci, których nie sposób tutaj wymienić, wnioski nasuną się same: od 200 z okładem lat Somosierra stanowi ważny składnik opowieści Polaków o sobie samych. O żywotności tej legendy – niekiedy urastającej do rangi mitu – pisało wielu pierwszorzędnych badaczy, m.in. Andrzej Zahorski i Stefan Treugutt. Co zrozumiałe w kontekście ówczesnych trendów historiograficznych, traktowali oni wydarzenia 30 listopada 1808 roku jako punkt wyjścia do rozważań na temat ich późniejszego oddziaływania. Celem niniejszego artykułu jest dokonać zabiegu odwrotnego: o ile to tylko możliwe, dostrzec w Somosierze punkt dojścia dla określonych procesów historycznych, a więc tak, jak gdyby jej recepcja urwała się w Księstwie Warszawskim i nie wiedzielibyśmy, jakim zabiegom poddana została później.

Historia państwa polsko-litewskiego w wieku XVI i XVII obfitowała we wspaniałe zwycięstwa militarne, o których na ogół decydował impet ciężkiej kawalerii, znanej powszechnie jako husaria, jakkolwiek początkowo pod nazwą tą kryła się jazda lekka. Z całego korowodu bitew z udziałem klasycznie wyobrażonych husarzy można wspomnieć dubeltowy, odniesiony nad trzykrotnie liczniejszymi siłami szwedzko-moskiewskimi tryumf pod Kircholmem, nieco późniejszą „przewagę” hetmana Żółkiewskiego pod Kłuszynem, gdzie dysproporcja sił na korzyść przeciwnika była jeszcze większa i wreszcie – łabędzi śpiew husarii podczas odsieczy wiedeńskiej, zwycięstwo swe zawdzięczającej niezaprzeczalnym talentom Jana III Sobieskiego, ale i wspomożonej przez idealnie do przeprowadzenia kawaleryjskiej szarży ukształtowaną rzeźbę terenu (nie to, co pod Somosierrą!), wiodącego delikatną pochyłością ze wzgórza Kahlenberg wprost na obozowisko wezyra. I chociaż ówczesna wiktoria nie była chronologicznie ostatnim zwycięstwem ciężkiej polskiej jazdy, to, przez wzgląd na rangę bitwy oraz fakt, iż uznawany za prawdziwie końcowy tryumf pod Podhajcami wydarzył się raptem kilkanaście lat później – w roli tej obsadzono właśnie Wiedeń.

Po bitwie pod Zieleńcami, obraz Wojciecha Kossaka (Wikimedia Commons)

Trzeba było stu lat, by samodzielnie, tj. bez zagranicznego wsparcia pokonać obce wojska. Życia czterech pokoleń trzeba było, by na terenie dzisiejszego obwodu chmielnickiego, a dokładniej pod Zieleńcami, wojska dowodzone przez księcia Józefa Poniatowskiego, odparły wysłane celem obalenia Konstytucji 3 maja zastępy rosyjskie. Niestety, mimo iż bitwa okazała się dla naszych antenatów zwycięska, a król Stanisław August, na wniosek swojego bratanka ustanowił z tej okazji tak ważny dla naszej tradycji wojskowej order Virtuti Militari, ani jedno ani drugie nie zdołało odwrócić losów wojny polsko-rosyjskiej, zakończonej zainstalowaniem się Targowicy w Warszawie. Zielenieckiemu sukcesowi zabrakło dopełnienia… Podobnie rzecz miała się z powstaniem kościuszkowskim, które – choć może zabrzmieć to obrazoburczo – mimo osobistego męstwa insurgentów, w tym utrwalonych w naszej pamięci wojujących na sztorc osadzonymi kosami chłopów, przyspieszyło upadek Rzeczypospolitej. A zatem zarówno Zieleńce, jak i późniejsze Racławice, mimo iż dowodzą woli politycznej egzystencji Polaków, noszą piętno klęski lat 1793–1795.

Z kolei cała, około dziesięcioletnia epopeja legionowa – Jan Pachoński zakreślił jej koniec w roku 1807, tym samym, który ujrzał narodziny Księstwa Warszawskiego – rozegrała się nie tyle nawet przy zawartym nad Ojczyzną kamieniem grobowym, ile wręcz z dala od niego, co współczesnym komentatorom życia publicznego – że pozwolimy sobie na ten anachronizm – kazało zadawać pytania, kim de facto byli legioniści służący pod rozkazami Dąbrowskiego, Kniaziewicza i Rożnieckiego: patriotami, tułaczami, a może żołnierzami obcej sprawy? (Przekonywająco problem ten naświetlił prof. Jarosław Czubaty w stosownym rozdziale wydanej przed paroma laty publikacji „Polskie miejsca pamięci”).

Z dzisiejszej perspektywy historycznej zrozumiała jest – choć nieakceptowana powszechnie – możliwość wojowania w imię Polski pod zagranicznymi sztandarami i na obcej ziemi. Długi okres państwowego niebytu zmusił rodzimych patriotów do przedefiniowania pojęcia narodu, a w konsekwencji również korekty postaw i wartości. W pierwszym odruchu intelektualnym świadkowie upadku Rzeczypospolitej doszli do wniosku, że skoro sczezło państwo, w niebyt osunęła się ojczyzna, a wraz z nią również naród. W roku 1793, a więc jeszcze przed III rozbiorem Julian Ursyn Niemcewicz w tonie pogodnej rezygnacji pisał w wierszu „Wiosna”:

O Ojczyzno! Dla Ciebie już słońce pogodne
Nie wznijdzie, bo już obcy i ziomki odrodne,
Słodkich nadziei pierwsze
zgasiwszy promienie,
Zepchnęli Cię bezbożnie
w straszne grobów cienie
I dalej, w nieco innym już tonie:
Ale może wojownik ziemię
krwią zrumienić,
Wywracać grody, postać narodów odmienić:
Stanie się strasznym zdradą i siłą oręża.
Świat zburzy, lecz nie zegnie
cnotliwego męża!

Myśl autora jest czytelna: rozbiory nie tylko zniszczyły państwo, ale również odmieniły samą postać narodu. Polak jest dziś niepolski, jak skonstatował z kolei w jednym ze swych „Trenów” jezuita Józef Morelowski. Na fali tego samego przekonania o domknięciu się pewnego procesu historycznego Izabela z Flemingów Czartoryska stworzyła w Puławach Świątynię Sybilli, czyli pierwsze w dziejach Muzeum Historii Polski. Jego misją było gromadzić pamiątki po Ojczyźnie w podobnym duchu, jak zwyczajowo czyni się z pamiątkami po zmarłych krewnych, to znaczy z należną im czcią.

Zmianę w takim sposobie postrzegania rzeczywistości przyniosły dopiero zwycięstwa Bonapartego podczas I kampanii włoskiej. Okazało się wówczas, że młody generał oddelegowany przez Dyrektoriat do walki na Półwyspie Apenińskim nie tylko jest w stanie łamać karki współtwórcom rozbiorów, czyli Austriakom, ale również to w nim skupiła się moc (duch dziejów) władna powoływać do życia nowe twory polityczne: Lombardię, Transpadanię czy Ligurię, z nazwy swej będące republikami, czym budziły skojarzenia z przedrozbiorową Polską. Okoliczności te dawały wydziedziczonym patriotom asumpt do tego, by uwierzyć, że porządek porozbiorowy nie musi być trwały. I właśnie z tej nadziei powstał jeden z ważniejszych w naszej historii tekstów kultury – „Mazurek Dąbrowskiego”, w którym słyszymy rzecz na owe czasy zupełnie rewolucyjną:

Jeszcze Polska nie umarła
kiedy my żyjemy

Faksymile rękopisu Pieśni Legionów Polskich we Włoszech – Mazurka Dąbrowskiego (upload.wikimedia.org)

A zatem: esencją polskości nie jest własne państwo, tylko stan ducha i umysłu. Oczywiście u progu XIX wieku odczuwamy jego brak i będziemy się o nie dopominać, ale nie stanowi ono warunku sine qua non: czynnikiem warunkującym jest kultura. No dobrze, zapyta ktoś, a co w takim razie począć z dalszą strofą przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę/ będziem Polakami sugerującą, że skoro dopiero „będziemy”, to znaczy, że obecnie „nie jesteśmy”? Jeśli odrzucić na wstępie teorię, że za takim sformułowaniem stoją względy czysto literackie, jak na przykład wymóg rytmiczny, narzucony przez strukturę mazurka, można pokusić się o co najmniej trzy wyjścia interpretacyjne. Zgodnie z pierwszym, istota „bycia Polakiem” sytuowałaby się na rozdrożu między starym, nieobumarłym jeszcze państwowo-politycznym, a nowym, torującym sobie drogę kulturowo-politycznym rozumieniem pojęcia. Drugie wytłumaczenie, do pewnego stopnia pokrewne, polegałoby na uznaniu, że dopiero w odrodzonym nad Wisłą i Wartą kraju można stać się Polakiem w pełni, tak jak człowiekiem w pełni zostaje się poprzez proces wychowania i akulturacji. Pozostaje jeszcze możliwość trzecia, najbardziej kusząca: oto mamy do czynienia z patriotycznym credo legionistów, odczuwających imperatyw dowiedzenia czynem zbrojnym, że zasługują na miano Polaków. Ergo, dokonując nieco prostackiego tłumaczenia z polszczyzny ówczesnej na dzisiejszą, ujęlibyśmy tę frazę mniej więcej w ten sposób: „przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, udowodnim, że jesteśmy Polakami”.

I oto w latach 1806–1807 słowo stało się ciałem. Wielka Armia pojawiła się na ziemiach polskich, gdzie – szczególnie w Wielkopolsce – została wsparta antypruskim powstaniem. Wspólnymi siłami udało się utrzymać Rosjan na prawym brzegu Wisły, wyzwolono Pomorze, wreszcie bitwą pod Frydlandem w czerwcu 1807 roku Napoleon zmusił cara Aleksandra I do rozmów pokojowych, zakończonych podpisaniem pokoju w Tylży, na mocy którego z ziem II i III zaboru pruskiego powstało Księstwo Warszawskie. Nazywane państwem kadłubowym, obarczone de facto kontrybucją, zależne od Francji – wszystko prawda. Najważniejsze było jednak to, że jakiekolwiek apetyty państwotwórcze ówczesnych statystów nie zostały w całości zaspokojone, Polska wracała na mapę Europy. Cesarz Francuzów przekreślił dzieło rozbiorów…

Nadanie konstytucji Księstwu Warszawskiemu przez Napoleona w 1807 roku, replika obrazu Marcello Bacciarellego (upload.wikimedia.org)

Wobec wszystkiego, co zostało powyżej napisane, można – bez sięgania do tradycji wieku XIX i XX – rozpatrywać fenomen szarży na przełęcz Somosierra w kliku aspektach. Z jednej strony będzie się ona jawić jako pierwsze samodzielne zwycięstwo od czasów Zieleniec i powstania kościuszkowskiego, a nawet od czasów odsieczy wiedeńskiej, jeśli przyjąć za wyznacznik znaczenie strategiczne i jego trwałość – przypomnijmy: odblokowanie drogi z Burgos do Madrytu przesądziło o zdobyciu hiszpańskiej stolicy w kilka dni później. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości: nawet niechętny Polakom historyk Adolphe Thiers, autor monumentalnej Historii Konsulatu i Cesarstwa zaświadcza swym autorytetem, że to właśnie Somosierra przesądziła o wyniku napoleońskiej operacji za Pirenejami pod koniec 1808 roku, czego najwymowniejszym dowodem – to już nasz komentarz – było ponowne osadzenie na tronie Burbonów cesarskiego brata Józefa Bonaparte.

Z drugiej strony tryumf w górach Sierra de Guadarrama ma walor odnowienia najlepszych tradycji kawaleryjskich dawnej Rzeczypospolitej. Jakkolwiek z historii pamiętamy głównie husarię, to jednak już w XVIII wieku pojawiają się na służbie królewskiej oddziały ułańskie, nawiązujące tradycją do lekkokonnych Lisowczyków z czasów Zygmunta III, którzy owszem, ze względu na awanturniczy tryb życia nie nadawali się na symbol rycerstwa bez skazy, wszelako u współczesnych (u potomnych również) zyskali sławę formacji do zadań specjalnych, przede wszystkim w warunkach walki partyzanckiej, a ta – mutatis mutandis – nieodmiennie kojarzy się z hiszpańską wojną Napoleona. Warto również podkreślić, że najbardziej znany z mundurów polskiego szwoleżera Gwardii – tak, tak, ten granatowo-amarantowy, jaki można podziwiać w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie – wzorowany był na stroju powołanej do życia w 1775 roku Kawalerii Narodowej.

Po trzecie, po tym, jak nasi przodkowie przełomu XVIII i XIX wieku przywykli do myśli, że walka pod obcymi sztandarami i na obcej ziemi może służyć sprawie polskiej, jeśli tylko zmierza, do jej wskrzeszenia, sytuacja, w której warunek główny tego zakładu został spełniony, sankcję moralną uzyskał wszelki wkład militarny po stronie Napoleona, nawet jeśli jego wymowa – jak w przypadku wojny hiszpańskiej – była dwuznaczna, na co zresztą zwracał uwagę już parę lat po fakcie poeta Kantorbery Tymowski. Logikę występującą w obronie Somosierry można zawrzeć w dość prostym sylogizmie: Napoleon wrócił nam Ojczyznę – danina krwi, której od nas żąda, służy utrzymaniu tej zdobyczy. Wszystko po to, by słowa „będziem Polakami” uzyskały pokrycie w twardym kruszcu, jakim było poparcie Człowieka Wieku. Nikt bowiem, jak powiedział kiedyś śp. Andrzej Nieuważny, nie dawał wówczas więcej.

Dominik Szczęsny-Kostanecki
z Warszawy
Tekst ukazał się w nr 23-24 (315-316) 18 grudnia 2018 – 17 stycznia 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X