Felietony „Z ulic Lwowa” Zimą na Akademickiej nie widać brudu i śmieci – wszystko pokrył śnieg, NAC

Felietony „Z ulic Lwowa”

W kilku różnych pismach lwowskich z lat 1930. trafiłem na artykuły, opisujące lwowskie ulice. Różne jest podejście autorów do tematu, ale łączy ich wspólny temat – troska o dobro i wrażliwość na to, co dzieje się wokół.

Ten materiał jest bardzo aktualny – przyznacie mi Państwo rację po jego przeczytaniu…

Z ulic Lwowa

Miasto bohaterskie ma rzadko spotykane w świecie położenie geograficzne, zaś wzgórza dają bardzo urozmaicone widoki. A piękno widoków potęgują zadrzewione place, ogrody i zamiejskie parki.

I byłoby rajem zamieszkanie we Lwowie, gdyby nie pewne braki, które zatruwają życie nie tylko nielicznej garstce estetów, ale każdemu obywatelowi miasta miłującemu porządek. W ogrodach i parkach poumieszczano wprawdzie tablice z napisami do P. T. Publiczności, wzywające do opieki i ochrony na plantach, ale takich tablic przeciętny lwowianin nie czytuje… i np. w oczach publiczności obłamuje się krzewy, zrywa kwiaty, wydeptuje trawniki i t. p. A jeśli ktoś ośmieli się zrobić uwagę osobie, przekraczającej zakaz, wówczas otoczenie ze zdziwieniem słucha tego mentora, uważając jego wystąpienie co najmniej za akt samowoli…

Najsmutniej przedstawia się ulica we Lwowie. Uważana przez większość mieszkańców nie za środek lokomocji, który należy chronić przed zanieczyszczeniem, ale wprost przeciwnie, za składnicę śmieci najrozmaitszego rodzaju i kalibru. I tak np. każdy pasażer tramwaju uważa za swój obowiązek rzucenie biletu na ziemię, inny rozdziera kopertę i czytając list, znaczy swoją drogę kawałkami koperty lub listu. Lampiarz za­kładający nowe szkło, ciska pęknięte z wyżyny drabiny… inny przechodzień np. wypróżniwszy flaszkę, rzuca pustą o ziemię, rozbijając ją na liczne ostre kawałki, zdradliwe tak dla przechodnia (bosego), jak i dla konia lub psa.

W porze pomarańcz błyszczą się zdała skórki na chodnikach ulic, a gdy krajowy owoc nastanie, znajdziesz wszędzie ogryzki jabłek, gruszek, pestki śliwek i różne niedojadki owoców, bardzo zdradliwe dla przechodni.

Niektóre ulice cieszą się wielkiem podobieństwem do ulic miast włoskich… Niebezpiecznie po nich chodzić przy dzisiejszem słabem oświetleniu. Jako wzór może posłużyć chodnik pod ogrodem przynależnym do Ossolineum. Do niedawna do wspomnianego przybytku narodowego można było jedynie łodzią przez błotną kałużę dopłynąć… Dziś radzę zachować ostrożności na chodniku, bo…

Lecz nie należy się dziwić mieszkańcom, zanieczyszczającym ulice i chodniki, gdy we Lwowie władze tolerują, względnie polecają gromadzenie śmieci w artystycznie rozrzucanych kupach, przypominających źle ułożone stosy nawozowe. Z ulicy na ulicę przywozi taki jegomość od zamiatania i porządkowania wózek śmieci, błota dość cuchnącego i składa to przed oknami Bogu ducha winnego mieszkańca. Na uwagę, że tego nie należy robić, odpowiada ów cerber: „Ta cicho pan bądź, to do mnie należy co się godzi robić… zresztą ta przyjedzie auto, to zabierze i koniec!”

Jeno zanim kupka urośnie dla auta ciężarowego, zdołają się wylegnąć miljardy much, a zapach umilać będzie dość długo życie sąsiadom. Zresztą kupki takie mają inne przeznaczenie i na ulicach ze znacznym spadkiem zastępują hamulec dla wozów ciężarowych i z czasem tak je porozbijają, że niema potrzeby wywózki. Potrzeba ponownego zgarnięcia i tak w kółko się to błoto przewala… ,

Również godnym podziwu jest zwyczaj wystawiania koszów ze śmieciem przed bramami kamienic we Lwowie. Pomniki o dość fantastycznym wyglądzie z napełnionych śmieciem koszów sterczą niejednokrotnie po kilka godzin. A czego w tych koszach nie znajdujesz? Kawałki papieru, łupiny ziemniaczane, odpadki z owoców, szkło, rozbite naczynia żelazne emaliowane, często miał węglowy, wreszcie właściwe śmiecie i popiół, sadza i tp. Nikomu na myśl nie przyjdzie spalić pod kuchnią papiery, a łupiny ziemniaczane spalane oczyszczają piec kuchenny ze sadzy, toż samo odpadki z owoców.

Tragicznie wygląda operacja wypróżniania koszów z śmieciem w czasie największego ruchu ulicy: dzieci do szkół, urzędnicy do biur itd. i odrzucanie niby to pustych koszów. Kosz rzucony z góry wozu lub auta podskakuje, a pył oraz resztki śmiecia unoszą się na wszystkie strony…

Podobnie dziwną operację obserwować można przy zabieraniu zmiotków pyłu ulicznego przez wozy magistrackie. Robotnik podrzuca z siłą paru atmosfer łopatę pełną pyłu ulicznego i śmiecia, przy czem chmura kompletna powstaje, a tylko drobna część dostaje się na wóz lub auto.

Wozy z cegłą nigdy nic bywają przed wyjazdem zlewane, ani też przykrywane mokrym łachem, by pył ceglany nie zanieczyszczał ulic. Próżne wozy, zdążające galopkiem do cegielń, znaczą swoją drogę tumanem czerwonego pyłu. I nie widziałem dotychczas np., by posterunkowy zwrócił uwagę wiozącemu wapno płynne, glinę łub piasek na to, że potężną strugą z wozu znaczy swoją drogę biało lub żółto, i że należy wóz uszczelnić.

Nie patrzyłem ile kilometrów liczą ulice Lwowa, ale takich chodników i takich wybojów i dziur w ulicach nie prędko znajdzie w miastach liczących 200 tysięcy mieszkańców. Przyznaję, że w warunkach powojennych trudno od razu wszystko naprawić, ale robiąc częściowo, trzeba robić doskonale, a nie łatać po dyletancku. W ten bowiem sposób postępując, wyrzuca się pieniądze za okno!

Odpowiednie organa powinny zrozumieć, że środki komunikacyjne w obrębie miasta są do pewnego stopnia regulatorem cen artykułów spożywczych i opałowych. Na ulicach Lwowa można niestety bardzo często zauważyć rozbity wóz, zagradzający drogę i tamujący ruch uliczny, wiozący do miasta artykuły pierwszej potrzeby, lub z dworca materiał opałowy. Zniszczenie wozu i uprzęży odbija się w dwójnasób na cenie warzyw i t.p., względnie podnosi cenę dowozu. A cóż dopiero powiedzieć o biednych koniach, smaganych bezlitośnie batem, pracujących ponad siły i zdziczających się bardzo szybko! Niechże mieszkaniec Lwowa nic dziwi się, że producent wiejski tak drogo sprzedaje płody roli i ogrodów, które to płody w naiwnem pojmowaniu mieszczucha na wsi darmo rosną, bo tak na drodze dojazdowej (które przed wojną były doskonałe), jak i w samym Lwowie przy braniu przeszkód niszczy niezmiernie swój inwentarz pociągowy, uprząż i wóz. I za to zniszczenie musi zapłacić konsument.

Konserwacja dróg, względnie ulic Lwowa – tak jak ją obecnie urząd budownictwa prowadzi – musi być zreformowaną. Rzecz prosta, że gruntowna naprawa pociągnie za sobą znaczne wydatki, ale choćby przyszło zaciągnąć pożyczkę na doprowadzenie ulic do normalniejszego stanu, to trzeba zrobić, bo to jest koniecznością.

Od paru dni zauważyłem na jednej z najruchliwszych ulic m. Lwowa zupełnie mi nieznany za granicą sposób, względnie system naprawy bruku ulicznego. Oto w wyboje wrzuca się zrośnięte ziemniaki, w dwa dni później narzucą się na nie zwiędłej naci buraczanej. Co dalej będzie wrzucał, względnie jak dalej będzie postępował ów genialny rekonstruktor, opiszę później. Ale dopiero teraz rozumiem, dlaczego kobiety wiejskie z jarzynami tak wielką ilość naci przywożą do miasta… bo wiedzieć musza, że nać służy do poprawy bruku ulicznego!

Przy zamiataniu, ulic naturalnie albo się nie polewa zupełnie, albo też kropi – jak ksiądz kropidłem. W ten sposób wprowadza się dwie oszczędności: wody i mniejszą ilość śmieci się wywiezie, bo większość rozpyli się swobodnie i będzie przez płuca przechodniów wchłonięta. Np. mieszkaniec Lwowa okna musi mieć stale hermetycznie zamknięte, zwłaszcza gdy partia robotników ulicę porządkuje. Czy i przed mieszkaniem kierującego organu tak słabo ulicę polewają przed zamiataniem – nie wiem, ale jeśli tak samo postępują… niechże p. kierownik przyjmie od piszącego wyrazy współczucia.

O ile chodnik i ulica pozostawiała wiele do życzenia, o tyle gdy wzrok przechodniu podniesiesz, zaraz ci wpadnie w oczy „piękno” mało znane w świecie cywilizowanym. Są to arabeski, hieroglify, napisy koślawe, umieszczane kredą, wapnem, błotem na cokołach kamienic, przez drobną dziatwę… Nikt nie zwróci uwagi tym istotom, gdy się tą babraniną zabawiają, co gorsza, nikt tych napisów, nieraz niecenzuralnych, nie usunie…

Z wyższych kondygnacji, zwłaszcza z balkonów, spadają ci przechodniu na głowę płyny… czy zawsze czyste? Któż odgadnie? Czasem tak intensywnie podlewa się kwiaty, czasem wylewa się płyny lub wyrzuca niedopałki cygar, papierosów i t.p., boć ulica we Lwowie… to śmietnik!

Ze zdziwieniem może przechodzień zauważyć, że o ile drzewa i krzewy oraz kwiaty rosnące na ziemi bywają uszkadzane, o tyle drzewka dość spore (najczęściej brzozy) rosną swobodnie na górnych gzymsach domów prywatnych i publicznych oraz na kościołach. Radzę przejechać tramwajem ulicą Leona Sapiehy; vis-a-vis gmachu gimnazjum na górnych ozdobach (o Boże!) rosną brzózki, niżej na gmachu Policji państwowej również, a wreszcie już w ulicy Kopernika na wieży zegarowej cerkwi tzw. Seminaryjnej są w kilku kondygnacjach brzózki, z których by sporą miotłę już zrobił. To zdobnictwo jest godne, by któryś z florystów je bliżej zbadał, i ogłosił potomności na pożytek. Ongi np. rosła silna brzezina na frontonie gmachu Sejmowego, odkąd Uniwersytet gmach objął w posiadanie, wykarczowano brzozy i tylko mała bardzo zielonkawa bordiurka oddziela kamienny cokół od chodnika…

Do zdobnictwa ulic zaliczyć muszę kilkadziesiąt odmian względnie wzorów godła państwowego Rzeczypospolitej umieszczanych na gmachach publicznych państwowych, w hurtowniach i sklepach tytoniowych itd. Nie chcę wymieniać gdzie i jak wyglądają godła państwowe – dodam, że orły, względnie ptaki, mające je przedstawiać, są barwy brudno-żółtej, aż do czekoladowej, a tła przedziwnego koloru, którego ozna­czyć nie umiem. Za nieboszczki Austrii rzecz taka nie byłaby cierpiana…

Cudzoziemiec i w ogóle gość zjeżdżający na „Targi Wschodni” nie będzie się zachwycał ulicą bohaterskiego m. Lwowa – wywiezie smutne nad wyraz pojęcie o czynnikach, które mają czuwać nad czystością, hygieną i estetycznym wyglądem miasta, a które śpią snem twardym i wyjątkowo trwałym.

St. Socha.

A to już piękne liryczne podejście do opisu swej uliczki…

Świt, dzień i noc ulicy

Mała, cicha uliczka obrzeżona dwoma rzędami will, otulonych dzikiem winem i glicynjami trwa w spokojnym, bezruchu. Na nieskalaną jeszcze ciemnemi wstęgami kół biel jej jezdni i chodników wolno, sennie, niby strzępki srebrzystej waty padają płatki śniegu, wirując złotawym połyskiem w blasku dwu dogasających latarń. Granat nieba wybitego srebrnymi ćwiekami gwiazd przechodził zwolna i nieznacznie w coraz to jaśniejszy błękit.

Budził się świt grudniowego ranka.

Zaturkotały koła jakiegoś wózka, zaprzężonego w siwego konika prychającego kłębami pary z nozdrzy. Koń i woźnica przepadli w rozjaśniającym się mroku; zdała doleciały dzwonki pierwszych tramwajów. Okna parterowe will rozgorzały światłem z trudem przenikającem przez mat zamarzniętych szyb. Sine pasemka dymów uniosły się z kominów, budząc krzykliwe kawki.

Zamajaczyły sylwety pierwszych przechodniów. Rozległ się szum mioteł zamaszyście zgarniających całun śniegu z chodników na jezdnię. Ulica rozbrzmiała wesołym gwarem gromadek dzieciaków, śpieszących do szkoły. Kiedy znikły ich roześmiane, rumiane od mrozu buziaki, ukazali się starsi panowie, majestatycznie zdążający do swych biur czy urzędów.

Gdy słońce wyjrzało na chwilę z za gęstego welonu chmur i rozpaliło na śniegu miljony kłujących w oczy iskierek, uliczka znów była cicha i pusta. Chwilę przy skrzynkach, umieszczonych na furtkach zatrzymał się listonosz i jak czarny duszek przemknął raźnym krokiem wesoło pogwizdujący kominiarz.

O takiej chyba cichej uliczce pisze autor – ul. Lwowska we Lwowie, NAC

W południe, gdy dzieciarnia wróciła ze szkoły i uliczka znów zastygła w martwej ciszy, skądś bezszelestnie nadleciało stadko gilów. Obsiadły milczące korony klonów pyszną czerwienią swych piórek ożywiając srebrem śniegu przyprószone gałązki. Pokręciły się chwilę, poćwierkały coś cieniutko, strąciły kilka jak śmigła wirującymi skrzydełkami nasionek i znikły tak niespostrzeżenie jak przyleciały.

Słońce wywabiło liczne wózki dziecinne, lśniące lakierem i metalowemi okuciami. Szoferujące niemi mamy po dwie i trzy w rzędzie wiozły powolutku swoje pociechy, plotkując o wszystkiem, a przede wszystkiem dzieląc się wrażeniami na temat spokojnie w wózeczkach śpiących maleństw.

Dzień grudniowy jest bardzo krótki.

Słońce niziutko sunące nad śnieżno białym horyzontem skryło się za nim, rzucając jakby na pożegnanie całe snopy czerwono-złotych strzał, na krótko purpurą i złotem barwiąc chmury i śniegi.

Zmierzch zapadał o wiele szybciej niż rankiem ustępował.

Gwiazdy zrazu nieliczne, rzadko błyszczące coraz gęściej rozsypywały się jak drobniutkie perełki po szybko ciemniejącym błękicie kopuły nieba.

Noc zimowa rozsnuła nad uliczką swój królewski płaszcz z granatów.

Gdzieś z przepastnych jej zakamarków wyłonił się tajemniczy cień, przystający co kilkanaście kroków. Ślad swej drogi znaczył rozbłyskiem coraz to nowej latarni, aż wysnuł ich dwie długie, nieruchomo świecące rzędy, niby pyszną kolją spinające ulicę.

Mróz coraz potężniej roziskrzał brylanciki śnieżnych gwiazdek.

Coraz rzadziej rozlegał się skrzyp śniegu pod nogami zapóźnionych przechodniów wracających do domów. Jasne plamy oświetlonych okien gasły jedna po drugiej, pogrążając w mroku pod niemi zimowym snem śpiące ogródki.

Cisza, taka aż dzwoni w uszach, cisza nocy grudniowej obejmowała wszystko w swe posiadanie.

Ulica zapadała w głęboki sen.

Z poza strzelistych wieżyczek narożnej willi wypłynęła wielka, srebrna tarcza księżyca, ożywiając jakąś nierealną, bajkową poświatą uśpioną uliczkę. Głębiej, intensywniej zarysowały się jej cienie, srebrzyściej rozjarzyły się jasne płaty śnieżnego kobierca. Wiotką jak zjawa, misterną koronką zarysowały się przyprószone śniegiem korony drzew, skąpane w promieniach lecących jasną kaskadą…

Księżyc wyczarowywał swą zimową baśń.

T.-ski

To też zdarzyło się na ulicy i uderzyło mnie podobieństwo imienia i nazwiska…

Wypadek na gołoledzi chodnika

W dniu wczorajszym wieczorem elektromonter Marjan Chrzanowski przechodząc Aleją Focha, poślizgnął się na gołoledzi chodnika, a upadłszy doznał tak ciężkiego potłuczenia, iż samochodem sanitarnym Pogotowia przewieziony został do szpitala powszechnego.

Na „prawdziwego” św. Mikołaja zawsze czekają dzieci, NAC

I tu też pewne wydarzenie miało miejsce na ulicy, na którą z utęsknieniem wyglądał z okna autor wspomnień…

Po dniu św. Mikołaja

Przeżyłem dzień piękny, dzień, który przenosi mnie zawsze myślą i duszą całą w lata ubiegłe już dawne, dzień, w którym żyło się wyłącznie radosnem oczekiwaniem szczęścia!

A lat minęło już od lej chwili… Ech! Czyż mam Czytelnikom szanownym przekładać tu metrykę moją!… Wystarczy, jeśli powiem, że już te lata wiosny przeżyłem – a jak dawno – to obojętne. Nieprawdaż? A piękne to były chwile!

Jak dziś pamiętam ten dzień, kiedy z głośnem serca biciem wyglądałem już od czwartej godziny popołudniu przez okno na ulice, starając się przebić oczyma grudniowe mroki wieczorne i ujrzeć wytęsknionego św. Mikołaja. Z tak przylepioną do zimnej szyby twarzą stałem godzinami, wsłuchany w najlżejszy na ulicy szmer starając się odróżnić w nim upragniony głos dzwonka, jakim zazwyczaj św. Mikołaj sygnalizował swoje przybycie.

Zadźwięczał dzwonek… Dech w piersiach wstrzymałem, patrząc w ciemność ulicy. Kolorowa zamigotała latarka, a w jej świetle zalśniła śnieżnobiała szata aniołka… Wzruszenie moje dochodziło do kulminacyjnego punktu, a spotęgowane głuchym brzękiem łańcuchów djabelskich, brało we władanie moje nogi. Odmawiały mi posłuszeństwa tak, że nie byłem w stanie dojść do drzwi, któremi już wchodził święty Staruszek. Więc stałem w miejscu, a on błogosławił, pytał domowników, jak się sprawuję, kazał pacierz mówić! Uch! Z tym pacierzem to była rzecz zawsze okropnie skomplikowana. Albo zaciąłem się w środku samym i dalej ani rusz! – Albo myliłem fatalnie… Pamiętam raz – przy słowach: „…Chleba naszego powszedniego…” urwałem nagle… Rozpacz… Przez plecy idą ciarki, łzy same napływają do oczu, djabeł już brzęczy łańcuchem i widłami grozi – a na to św. Mikołaj słucha i dziwi się… Wyratował mnie brat mój starszy z tej olbrzymiej kolizji i podpowiedział: „…z masłem daj nam dzisiaj!”

Odetchnąłem z ulgą i bez namysłu całą powtarzam zwrotkę: „Chleba naszego powszedniego z masłem daj nam dzisiaj!”. Św. Mikołaj rad był ogromnie! Widziałem to i pamiętani doskonale, jak się starowina uśmiechał…

Jednego roku, oczekując z radością i trwogą przybycia świętego z zabawkami, ujrzałem – ku niemałemu zdziwieniu na ulicy dwu świętych, dwu diabłów, dwie latarnie kolorowe i dwu aniołków! Co to może być? – pomyślałem. A gdy obaj święci, po jakiejś krótkiej, lecz głośnej wymianie słów, zaczęli się okładać pastorałami, gdy djabły nie zamierzały się, lecz naprawdę bić zaczęły się widłami, gdy jeden z aniołków gruchnął latarnią w mitrę jednego ze świętych, aż ta spadla na chodnik… wtedy zbaraniałem kompletnie! Pojęcie o szacunku obowiązującym dla świętych, zmętniało do reszty i pobiegłem do ojca z gwałtowną interpelacją – co by to mogło znaczyć? Wyjaśniono mi doskonale. „Oto św. Mikołaj spotkał kogoś, kto go chciał naśladować na ziemi, za co ów ktoś został gruntownie ukarany doraźnie widłami i latarką, podarciem peruki, brody, wąsów i mitry. Nazajutrz dowiedziałem się, że prawdziwy święty poszedł ze skargą na uzurpatora do policji, dokąd obydwu prowadził uroczyście surowy stróż bezpieczeństwa.

Było to dla mnie zupełną satysfakcją i dało mi znów zachwianą nieco równowagę sądów o niebiosach.

Tego samego roku był u wujostwa moich, do ciotecznego mego rodzeństwa z nieba zesłany św. Mikołaj. Gdy wyszedł – znikło palto z przedpokoju. Konsternacja nowa powstała w mym umyśle, który na próżno silił się na znalezienie odpowiedzi na pytanie: Na co św. Mikołajowi palto?…

Dopiero Matka wyjaśniła to okropnie zrozumiale, że staruszkowi zimno przecie w samym ornacie i albie, więc okrył się paltem, na co nie powinniśmy narzekać ani się dziwić!… Jasne jak słońce! Więc też ani się nie dziwiłem, ani narzekałem, tem bardziej, że palto było mego wuja.

Leon Żypowski

Została zachowana oryginalna pisownia

Opracował Krzysztof Szymański

Tekst ukazał się w nr 22 (410), 29 listopada – 15 grudnia 2022

X