Face pobił heela Fot. REUTERS/Alexander Ermochenko

Face pobił heela

Trudno powiedzieć, jak wyobrażał sobie przyszłość dwudziestoletni Chorwat Josip Peruzović, gdy w 1967 roku porzucał obiecującą karierę sztangisty w jugosłowiańskiej reprezentacji narodowej na rzecz poszukiwania lepszego życia w Kanadzie. Raczej nie stawał mu przed oczyma Nikolai Volkoff, potężny Rosjan w czerwonym stroju z napisem „U.S.S.R.” i papasze z godłem Sojuza, ściskający z dumą radziecką flagę. A już na pewno nie sytuacja, w której ta karykatura rozbiera się do bielizny i staje ramię w ramię z Żelaznym Szejkiem, śniadym wąsaczem w kefiji z agalem. Jak nietrudno się domyślić, liczni Amerykanie reagują na ten duet pełnym wzgardy buczeniem – nic dziwnego, są lata osiemdziesiąte, a stery państwa dzierży nastawiony na konfrontację z „Imperium zła” i jego pomagierami Ronald Reagan. Zresztą, zarówno Peruzović, jak i Hossein Vaziri, bo tak naprawdę nazywa się szejk, są tam tylko po to, by przysłowiowy łomot spuścił im ktoś taki, jak Hulk Hogan, wręcz do przesady amerykański face. Cóż, niełatwy jest los heela…

Brzmi jak wynik błędu sztucznej inteligencji? Nic bardziej mylnego! Mniej więcej tak wygląda wrestling, rozrywka sportowa, bo ze sportem ma to niewiele wspólnego, szczególnie popularna w Meksyku, Stanach Zjednoczonych i Rosji, gdzie cieszy się ponad stu czterdziestoma milionami widzów.

Ostatnia ogólnorosyjska gala nazwana została ze względów marketingowych wyborami prezydenckimi i tak jak pojedynek wrestlerów nie ma nic wspólnego z walką, tak i twór ten nie miał nic wspólnego z wyborami. W zbiorowej ceremonii hołdu lennego siedemdziesiąt sześć milionów Rosjan, prawie osiemdziesiąt osiem i pół procenta głosujących, legitymizowało władzę absolutną odgrywającego w tym spektaklu rolę face’a Władimira Putina. Face’a, czyli w widowisku „tego dobrego”, postać, której ma kibicować publiczność, gdy ta w spektakularny sposób pokonuje „tego złego”, heela. W rzeczywistości bowiem wrestling jest jedną wielką umową społeczną. Widzowie wiedzą, że oglądają wyreżyserowane, choć efektowne przedstawienie o z góry ustalonym wyniku i towarzyszącej mu otoczce fabularnej. Zawody to fikcja, tak jak wizerunki, które mają odgrywać uczestnicy. I tak jak Peruzović nie był Volkoffem, a Vaziri plującym na Amerykę bogaczem znad Zatoki Perskiej, tak i aktorzy masowego fałszerstwa z piętnastego marca byli świadomi swojej roli.

Co mieli symbolizować Żelazny Szejk i Volkoff nie trzeba specjalnie tłumaczyć, trudno bowiem o wyraźniejsze symbole ojczyzny radzącej sobie z zagrożeniami. W rzeczy samej, nie było to nic ponad skrojony pod niewymagającego odbiorcę spektakularny teatrzyk, podszyty wymową patriotyczną. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że oto wersja rozwojowa pierwszowojennego plakatu propagandowego, z dumnym germańskim orłem ulatującym oplatającemu Francję swą siecią tłustemu pająkowi z Union Jack na odwłoku. Choć przecież podobne karykatury były w użytku już za czasów wojen napoleońskich. Swoją drogą, wizerunek cesarza Francuzów jako karła wywodzi się właśnie z ówczesnej angielskiej propagandy. W rzeczywistości był on wyższy od statystycznego francuskiego poborowego.

Organizatorzy kremlowskiego wrestlingu zadbali rzecz jasna o odpowiedni anturaż. Wykazali się zwłaszcza ci w mundurach, wysyłając fale świeżo zmobilizowanych żołnierzy pod Awdijiwkę, by w obliczu niemożności pochwalenia się zdobyciem Kijowa, Charkowa, lub chociażby Kramatorska, propaganda mogła odtrąbić spektakularne zwycięstwo Wielkiego Obrońcy Świętej Rusi. Również wizerunek face’a był i jest od lat skrupulatnie budowany – jak inaczej można traktować zdjęcia roznegliżowanego prezydenta na końskim grzbiecie, odbierającego coraz to większe defilady (aż przez sytuację za zachodnią granicą skończyły się wolne czołgi i prowadzić ją musiał samotny, aczkolwiek jakże symboliczny T-34), uczącego latać żurawie, strzelającego do tygrysów, czy wreszcie, bardziej przyziemnie (choć to już zależy od osobistego stopnia przyziemności), wymachującego groźnie głowicą jądrową.

Wynik wyborczy Umiłowanego Przywódcy należałoby więc odbierać nie jako wyraz osobistej megalomanii i ekstremalnego narcyzmu, a konieczność okazania dominacji, podkreślenia, że naród stoi murem za władzą, a Putin nigdzie się nie wybiera. Ponadto, udowadnia się w ten sposób, iż Zachód i opozycja nawet nie mają co myśleć o możliwości zmiany władzy, ta jest zbyt silnie ugruntowana w społeczeństwie. Choć przede wszystkim, pokaz ten wydaje się być przeznaczony na użytek wewnętrzny, by jeszcze bardziej umacniać w obywatelach i emigracji przekonanie o obcowaniu z nieporuszalnym monolitem i bezsensie jakiegokolwiek oporu. Do rosyjskich jednostek ochotniczych ma dotrzeć przesłanie, że nie mają czego szukać w obwodzie biełgorodzkim z hasłami o niesieniu wolności (abstrahując od faktu, iż ich rajdy traktować należy raczej jako działania operacyjne mające na celu odciążenie frontu w Donbasie, niż realne wzbudzenie fermentu wewnątrz Rosji). Do Zjazdu Deputowanych Ludowych Ponomariowa, że jest śmieszny. Do tworów jak Komitet Baszkirskiego Oporu, że żyją marzeniami. Do szarych obywateli niezadowolonych z obecnej sytuacji, że są sami.

Osiemdziesiąt osiem i pół procenta. Niby bawi, a jednak dziwić nie powinno. Od ostatnich wyborów „poparcie” wzrosło o prawie jedenaście procent – w 2018 roku było bowiem siedemdziesiąt siedem i pół. Naturalnie, widzimy w tym odbicie ostatnich wydarzeń – konieczności pokazania konsolidacji ludu wokół przywódcy w obliczu wojny, zaznaczenia trwałości systemu po awanturze Prigożyna. Z drugiej strony pole do popisu rachmistrzom dał wyjazd z Rosji rzesz młodych, wykształconych, uciekających przed mobilizacją mężczyzn.

Warto się przyjrzeć również roli heelów w tym „starciu”, a właściwie to jednego heela. Naturalnie, jak w każdych wyborach pojawić się muszą strażnik dobrej tradycji z Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej i stały element krajobrazu w osobie Żyrinowskiego, z wiadomych powodów obecnie niedysponowany, więc zastąpiony swym następcą, Słuckim. Tak jak gala sprowadzona do walki wieczoru traci swój urok, tak i organizacja czegokolwiek z jednym kandydatem wyglądałaby bądź co bądź śmiesznie, a śmieszność to ostatnie, na co szanujący się Rosjanin-alfa może sobie pozwolić. Nawet w Korei Północnej, co niektórym może wydawać się dziwne, istnieją inne partie, niż rządząca Partia Pracy Korei i posiadają swoją reprezentację w parlamencie, tyle, że wszystkie i tak zrzeszone są w Demokratycznym Froncie na rzecz Zjednoczenia Ojczyzny. Prawdziwą kontrą wobec Putina, przeznaczoną na publiczne upokorzenie, był tu Boris Nadieżdin, który nawet w wyborach nie wystartował.

Zdawać by się mogło, że człowiek ten uosabiał to, czego liberalne demokracje Zachodu mogłyby oczekiwać po alternatywie dla Putina, przy wyłączeniu z gry Nawalnego i przymknięciu oka na imperialną przeszłość tak zwanego lidera rosyjskiej opozycji. Oto mamy człowieka „na miejscu”, wypowiadającego się (przynajmniej w pewnym stopniu) przeciw wojnie z Ukrainą, a przynajmniej uważającego ją za błąd, wiązanego z prawdopodobnie ostatnim liczącym się lokalnym demokratą z krwi i kości, Niemcowem, ponadto popieranego przez ważniejsze figury opozycji na wychodźstwie. Idealny może nie był – i tu należy wspomnieć niemile widzianą wśród zachodnich elit prawicową przeszłość, czy roztrząsanie błędów w walkach z Ukrainą z perspektywy popełniania błędów na froncie – ale lepszego na podorędziu nie było. Nadieżdinem zainteresowały się media i analitycy, aczkolwiek nikt przy zdrowych zmysłach nie dawał mu najmniejszych szans w starciu z wiadomym, desygnowanym zwycięzcą.

Gdy zdecydowano się nie dopuścić jego nazwiska na karty wyborcze, pojawiały się głosy, że Putin bał się go. Wręcz przeciwnie – to był właśnie kremlowski wrestling w najczystszej postaci. W próbach zrozumienia Rosji błędem jest kierować się schematami prawnymi, ustrojowymi. To kraj fikcyjny, w którym to, co prawdziwe dzieje się pod lub poza fasadą. Nie mylmy twarzy z maską, zwłaszcza, że tę nałożono na oblicze wciąż żywe, choć oszpecone trądem. Odrzucenie kandydatury Nadieżdina było najczystszym pokazem wszechmocy, ostatecznym aktem dominacji tych, którzy myśleliby o sprzeciwie wobec Putina. Fakt, że sprawę załatwiono drogą inną, niż oficjalne rozgromienie większością głosów, pokazał dobitnie Rosjanom, że jeżeli tylko przejdzie im przez myśl kwestionować stan rzeczy, zostaną złamani. Dowolną drogą, dowolnymi środkami. I co więcej, nie będzie ich przy tym nawet trzeba zabijać. Zmiecenie z planszy takiego Nadieżdina nie było najmniejszym problemem, to co ty, zwykła jednostka możesz zrobić?

Rosyjska opinia publiczna przyzwyczajona jest do działania kanałami nieformalnymi. Gdy zastrzelono wspomnianego już Niemcowa nikt nie miał wątpliwości, kto stał za jego zabójstwem. Gdy umierał dezerter i zdrajca w rozumieniu kremlowskim, Litwinienko, również wszyscy wiedzieli, kto potrafi dbać o swoje sprawy. W końcu, przywołać można historię regularnie przytaczaną, gdy mowa o Putinie – gdy ten ogłaszał krucjatę przeciw terrorystom, nie zapowiadał przy tym pociągnięcia sprawców do odpowiedzialności. Zamiast tego sugerował w dosadny sposób, że każe ich wymordować. Podobnie jest z Nadieżdinem, ci do których miała dotrzeć wiadomość wysłana poprzez odrzucenie jego kandydatury, dotarła. „Nic nie zrobisz, siedź cicho. A najlepiej to zaciągnij się do wojska”.

Na otarcie łez autor pozwala sobie napomknąć Szanownym Czytelnikom, iż anglojęzyczna Wikipedia ma dość długi artykuł zatytułowany „List of premature professional wrestling deaths”. A żeby nie robić sobie złudnych nadziei, nieśmiało przypomina, iż problem z Rosją nie zniknie wraz z Putinem, gdyż specyfika największego państwa na świecie nie wynika z jego osoby, lecz jego osoba z jego specyfiki. Tak się składa, że permanentnej.

Maciej Serżysko

Tekst ukazał się w nr 6 (442), 26 marca – 15 kwietnia 2024

X