Podróż na Krym. Do wrót Mordoru Towarzysze niedoli: taksówkarz Ormianin (od lewej), w kapeluszu Gruzin, Australijczyk, jego żona Julia (jako jedyna w naszym towarzystwie miała ukraiński paszport) (Fot. Wojciech Jankowski)

Podróż na Krym. Do wrót Mordoru

Podróż na Krym 15 miesięcy po „referendum” nie wydawała się niczym trudnym.

Jedyną obawą wydawała się reakcja rosyjskich pograniczników i ewentualna rozmowa z funkcjonariuszem FSB. Rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana…

Pamiętałem silne emocje panujące na półwyspie w marcu 2014 roku: wielki wiec Tatarów w Biełogorsku, ogromne mitingi poparcia dla Rosji i skromniejsze za integracją terytorialną Ukrainy, zielone ludziki, tzw. Samoobronę Krymu i tatarskiego taksówkarza z Symferopola, który powiedział mi „Módlcie się za nami!”. Te wspomnienia coraz bardziej pobudzały moją ciekawość, jak wygląda sytuacja na Krymie ponad rok po tzw. referendum. Powziąłem w końcu decyzję, że powinienem tam jeszcze raz pojechać.

Pragnący dostać się na półwysep wybierają jedną z dwóch dróg. W grę wchodzi trasa wiodąca przez Armiańsk albo Nowoaleksiejewkę. Armiańsk jest mniej popularnym rozwiązaniem, ponieważ ruch kolejowy jest na tej trasie rzadszy. Wybierając mój szlak, zdałem się na przypadek. Dojechałem z Warszawy do Lwowa, licząc na to, że uda mi się na miejscu znaleźć jakieś połączenie kolejowe. Niestety na Ukrainie trwały już wakacje i bilety na wiele pociągów, zwłaszcza jadących na południe, były wyprzedane. Koleżanka, nawigując moją podróż przez internet z Warszawy, napisała, że są jeszcze bilety do Chersonia. Zatem Chersoń! Pojawiły się jeszcze nieoczekiwane kłopoty. Na Dworcu Zachodnim w Warszawie zostałem okradziony z telefonu komórkowego. Pierwsze godziny na Ukrainie spędziłem biegając po Lwowie w poszukiwaniu nowego telefonu. Podróż zaczynała się pechowo…

W drodze do Chersonia zastanawiałem się, skoro to mniej uczęszczana trasa, jak dotrę do „granicy”. Na miejscu okazało się, że na podróżnych oczekują marszrutki (ukraińska nazwa busa). Tak jak by nic się nie zmieniło i była to normalna destynacja, jakich wiele. Ruch pasażerski na Krym został co prawda zamknięty, ale życie nie lubi próżni. Z Chersonia, jak i kilku innych miejsc na Ukrainie, kursują regularnie autobusy do Symferopola. Procedura okazała się prosta. Pasażerowie kupując bilet, dostają plastikową kartę z napisem z jednej strony Chersoń, z drugiej Symferopol. Po przejściu „granicy”, oddając ją kierowcy, wsiadają do marszrutki po drugiej stronie.

Dwie marszrutki zapełniły się błyskawicznie. Udało mi się kupić bilet na ostanie wolne miejsce. Prawdopodobnie część pasażerów jechała po prostu na wakacje, ale niektórzy z nich mieli szczególne związki z Krymem. Pojazd ruszył, pozwalając na wymianę ciężkiego, dusznego powietrza na świeże, równie gorące, niemniej wymuszony szybkością przeciąg przynosił zebranym w środku nieopisaną ulgę. Odebrany przeze mnie telefon po polsku wywołał ciekawość sąsiadów i szybko stał się okazją do rozmów. „Nie lepiej do Włoch? Dokąd Polacy jeżdżą na wakacje?” – zapytał mężczyzna w sile wieku. Rozpoczęła się pogawędka. Jak wyjawił nowopoznany, mieszka w Kijowie, ale ma mieszkanie na Krymie. Przyjeżdża tam od czasu do czasu, dogląda, płaci czynsz i świadczenia. Kolega obok ma na Krymie żonę, jest ze Lwowa, często jeździł do Polski i mówi po polsku, pracuje w Niemczech. O Krymie mówi bez emocji i nie pomstuje na Moskali. Z bliska życie okazuje się dalekie od tego, co wydawałoby się oczywiste: aneksja, okupacja, wrogowie… Życie pisze scenariusz każdego z tych życiorysów indywidualnie, dalekie jest to od opowieści z mediów: ATO, wojna, Rosja, polegli – te słowa nie padły ani razu…

Po dojechaniu do tzw. granicy wychodzimy z marszrutki, podchodzimy do umocnień i czekamy. Ukraińscy pogranicznicy wzywają po 5, czasami 10 osób. Nie wiadomo od czego to zależy… Czekamy. Upał jest nieznośny. Ile stopni? Powyżej 30 na pewno. Czekamy. W końcu udało mi się pójść z kolejną grupą. Przechodzimy wąskim przejściem między ciężarówkami, które stoją tu w nieprawdopodobnie długich kolejkach na poboczu drogi. Szereg tirów jednoznacznie świadczy o tym, że ruch pasażerski zamknięto z półwyspem ale ruch towarowy trwa i ma się dobrze. Bezsprzecznie ktoś na kontynencie na tym zarabia i można śmiało zaryzykować, tezę, że nie mało… Doszedłem do punktu celnego i usłyszałem kobietę mówiącą przez telefon: „Nie wpuścili mnie, nie wpuścili… Bo mam mołdawski paszport”. Spytałem nieznajomej, dlaczego jej nie przepuszczono? Nie wpuszczają obcokrajowców. Obywatele innych państw nie mają wstępu na Krym… stałem osłupiały w morderczym upale i chyba jeszcze nie do końca rozumiałem, co się stało. Nowe prawo wprowadzono dwa dni wcześniej.

Towarzysze niedoli: taksówkarz Ormianin (od lewej), w kapeluszu Gruzin, Australijczyk, jego żona Julia (jako jedyna w naszym towarzystwie miała ukraiński paszport) (Fot. Wojciech Jankowski)

Kradzież telefonu była dopiero zapowiedzią pecha w tej podróży – spóźniłem się o dwa dni! Tylko tyle i aż tyle. Podjąłem kilka prób negocjacji, rozmów, przekonywania – wszystko bez rezultatu. Zostałem odesłany do tzw. stołu emigracyjnego w Chersoniu. Kierowca taksówki zainkasował 600 hrywien i zawiózł mnie z powrotem do Chersonia. Jak się okazało jego córka wyszła za Polaka. Usłyszawszy mój akcent zaczął się śmiać i powiedział: „Mariusz, mówi tak samo jak ty!”. Pomimo poczucia ograbienia przez szofera, atmosfera stała się familiarna. Spytałem, jak tam jest. „Połowa mówi, że tak, połowa, że inaczej. No, ale drogi wcale im się nie poprawiły, jest tak samo fatalnie jak było” – odrzekł. Mój taksówkarz jeździł kiedyś na drugą stronę po benzynę, która jest tańsza ale wcale nie lepsza. Teraz woli droższą, ukraińską. Twierdzi, że coraz więcej osób z półwyspu wybiera ukraińskie paliwo. Pogawędka trwała w najlepsze a ja w tym czasie oddalałem się od Krymu. W Chersoniu w urzędzie, tzw. stole migracyjnym poznałem nowych współtowarzyszy niedoli: Gruzin, który mieszka na Krymie, ma tam żonę i dziecko ale nie wpuszczono go, ponieważ nie ma ukraińskiego paszportu i Julia, muzułmanka z Krymu, która wyszła za mąż w Australii. Mąż ma australijski paszport. Chociaż są małżeństwem, prawo Ukrainy nie uważa ich za osoby bliskie. On nie wjedzie zatem na półwysep. Jego żona może to uczynić w każdej chwili. Czekaliśmy długo na rozmowę… Każdy wypadek był osobno omawiany, ale każdy podsumowany w ten sam sposób – w tej chwili nic się nie da robić…

Wiedzieliśmy, że nie mamy szans na wjazd na Krym i postanowiliśmy pojechać do Kijowa. Niestety biletów z Chersonia do Kijowa już nie było. Z całą grupą pojechałem więc do Krasnoarmiejska, by tam kupić bilety do Kijowa. Rozeszliśmy się do swoich wagonów i więcej nie spotkałem już moich współtowarzyszy niedoli. Z pewnością Gruzin znalazł jakiś sposób, by dojechać do swojej rodziny. Czy udało się Australijczykowi, który miał jednorazową wizę ukraińską i bał się, że nie wróci do Kijowa, skąd miał lot powrotny do Australii? Zapewne nie dowiem się tego już nigdy…

Nowoaleksiejewka – Kijów (trzecia noc w podróży) (Fot. Wojciech Jankowski)

Wróciłem do Kijowa, by znaleźć inny sposób na podróż na Krym. Kilka godzin spędziłem w restauracji, przeszukując różne strony internetowe. Najprostszym rozwiązaniem byłby zakup biletów lotniczych z Moskwy do Symferopola. Wyszukiwarka odnalazła co najmniej kilka takich połączeń dziennie. Skontaktowałem się z kolegą z Warszawy z prośbą o zakup takiego biletu i, ku mojemu zdziwieniu, nie poradził sobie. Skontaktowałem się z biurem podróży w Kijowie: bilety lotnicze do Symeropola są nielegalne na terenie Ukrainy i zakup ich jest niemożliwy. Pozostał wariant najprostszy ale najbardziej uciążliwy. W informacji na dworcu kolejowym za 7 hrywien uzyskałem poradę jak jechać dalej: pociąg do Charkowa, a stamtąd pociąg do Kurska, ale będę musiał czekać cały dzień. Kobieta stojąca w kolejce podszepnęła, że z Charkowa często jeżdżą autobusy do Kurska. Decyzja zapadła – kupiłem nocny bilet do Charkowa. Od wyjazdu z Warszawy czekała mnie czwarta noc spędzona w kolejnym środku transportu.

W Charkowie natychmiast udałem się na dworzec autobusowy i wydawało mi się, że tym razem mi się poszczęściło, bo za pół godziny odjeżdżał autobus do Kurska. W okienku dowiedziałem się jednak, że bilety są już wyprzedane. Podszedłem do informacji i osłupiałem, gdy chciałem dowiedzieć się jakie wybrać rozwiązanie. Kobieta za okienkiem krzyczała na mnie, ponieważ chciałem uzyskać informację w… punkcie informacji, jakbym złamał lokalne zasady, oczekiwał niemożliwego, domagał się więcej, niż mogą mi zaoferować. Sposób obsługi był tu opryskliwy, nieprzyjemny, zupełnie inny niż we Lwowie, Stanisławowie czy Kijowie. Miałem wrażenie, że pokonując dystans Kijów-Charków, pokonałem również niewidzialną granicę dwóch światów, a ja miałem właśnie się udać do jądra tego drugiego świata… Wróciłem do okienka z biletami. Poprosiłem o bilet do Woroneża. „Wy chcieliście do Kurska” – usłyszałem. Oznajmiłem, już mocno podirytowany, że udaję się na Krym. „A to inaczej, do Nowoaleksiejewki trzeba”. Opowiedziałem moje przygody z Armiańska. W tym okienku pani była bardziej przyjaźnie do mnie nastawiona, niż w informacji. Kupiłem bilet do Woroneża, który odchodził za… 10 minut. W pośpiechu, bez śniadania udałem się w podróż do wrót Mordoru…

(cdn.)

Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 12 (232) 30 czerwca – 16 lipca 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X